(19.04.2006)
Wojciech Szatkowski: "Pamiętam romantyczne
narciarstwo… Kolejnym z przedwojennych skoczków, przedstawianych w
„Poczcie” jest zawodnik „Wisły” Zakopane, olimpijczyk 1936 – Marian
Woyna-Orlewicz. Jest on najstarszym żyjącym polskim
olimpijczykiem-narciarzem.
W dawnym narciarstwie było dużo romantyzmu, odwagi i walki – wspomina
Marian Woyna – Orlewicz. Mam wiele przyjemnych wspomnień związanych z
uprawianiem sportu narciarskiego. To były naprawdę romantyczne czasy,
kiedy nawet przed startem nie znaliśmy przebiegu trasy. W narciarstwie nie
było pieniędzy za starty, dostawało się sprzęt – jak byłeś dobry. Jak
jechaliśmy na Olimpiadę do Ga-Pa (Garmisch-Partenkirchen w 1936 r.), to
otrzymaliśmy nowy sprzęt i ubranie. Biały orzełek na ramieniu zobowiązywał
nas kolosalnie. Buty, rękawiczki, ubrania, cały sprzęt narciarski,
musieliśmy zapewnić sobie we własnym zakresie. Dużą wagę przywiązywaliśmy
do higienicznego trybu życia. Właściwie nikt nie zabraniał nam palenia
papierosów, a mimo to nie zdarzało się by ktokolwiek z pierwszej
„dziesiątki” najlepszych zawodników palił.
Kiedy uścisnęliśmy sobie ręce w mieszkaniu Mariana Woyny – Orlewicza, przy
ulicy Sienkiewicza w Zakopanem, ten powiedział: – Słuchaj, ponieważ
trenowałem twoją mamę prawie od małego, więc mów mi Wujku. Dlatego w tym
tekście pozostanę przy Wujku Orlewiczu i tak będę w nim go tytułował. Tak
samo nazywali go jego zawodnicy, bo był dla jak ojciec albo krewny, będąc
jednocześnie trenerem, opiekunem, zawodnikiem i lekarzem. Urodził się 5
października 1913 r. w Wadowicach, a w Zakopanem mieszka od piątego roku
życia. Wujek jest prawdziwą encyklopedią jeśli chodzi o narciarstwo, o
czym wielokrotnie mogłem się przekonać. Odtwarza historie sprzed 80 lat ze
zdumiewającą dokładnością. Został narciarzem na przekór profesorom
gimnazjum państwowego, kiedy każdy start mógł być skończyć wylaniem go ze
szkoły. Pozostał wierny jednemu klubowi – „Wiśle”, od pierwszych do
ostatnich startów narciarskich. „Wujek” startował z tak znanymi
zawodnikami jak Bronek Czech i Stanisław Marusarz. Najpierw był
zawodnikiem, a potem trenerem i wychowawcą wielu olimpijczyków. Jego
wychowanek, Franciszek Gąsienica-Groń, zdobył brązowy medal olimpijski w
1956 r. Swoją opowieść o nartach i startach w barwach „Wisły” rozpoczyna
od historii twórcy klubu – niezapomnianego pułkownika Wagnera.
O pułkowniku Franciszku Wagnerze – twórcy SN „Wisły” w Zakopanem…
Sekcja Narciarska „Wisły” powstała w Zakopanem 15 października 1926 r. Tak
wspomina początki klubu:
"Wisła” krakowska postanowiła stworzyć tutaj, w Zakopanem swoją Sekcję
Narciarską. Zajął się tą sprawą płk Wagner, ówczesny dowódca 3 Pułku
Strzelców Podhalańskich. Zaproponowano mu wtedy, by podjął się jej
zorganizowania i prowadzenia w Zakopanem. Zgodził się na to, przyjechał do
Zakopanego i ją zorganizował. To był fenomenalny człowiek, a jego stosunek
do narciarstwa był bardzo ciepły. Był bardzo systematyczny w tym co robił.
Był też człowiekiem honorowym. Opracował, jako pierwszy w Zakopanem,
wzorce potrzebne do organizacji wielkich imprez sportowych. Organizował te
zawody, określał ilu ma być zaangażowanych sędziów, porządkowych i „deptaczy”.
Całe zawody organizował tak samo, jak w wojsku. Wszystko miał opisane i
przygotowane. Gdy był FIS 1939 w Zakopanem, to właśnie on był motorem
organizacji tych zawodów, tak aby wszystko w nich grało. Charakteryzowała
go wprost kolosalna dokładność we wszystkim co robił. Jak były zebrania
Zarządu klubu, to zawsze wytykał błędy, robił nawet wykresy, co należy w
klubie zmienić.
Na
przekór profesorom…
Jak się sport
wyczynowy zaczął u mnie? Musiałem startować pod nazwiskiem Orlewicz, gdyż
uczniom gimnazjum nie było wolno uprawiać wyczynu narciarskiego. Groziło
to wyrzuceniem ze szkoły. Pierwsze moje zawody narciarskie miały miejsce,
gdy byłem jeszcze uczniem gimnazjum. Były to zawody o jego mistrzostwo,
które poprowadził profesor Mirtyński. Miałem wtedy 11. lat i startowałem w
nich w biegu na Kalatówkach (na dystansie 500 m ). W tych zawodach byłem
drugi. W III klasie gimnazjalnej odbył się bieg na trasie: start na
Kondratowej przy szałasach, podbieg do tzw. Kamienia i zjazd na dół na
Kalatówki, gdzie była meta. W biegu połączono uczniów z III i IV klasy
gimnazjum. Do góry jakoś wybiegłem, bo mi nie ślizgało, a w dół
„strasznie” mi jechało i wygrałem te zawody. Mieliśmy do tych zawodów
zwykłe turystyczne narty. Żadnych wyczynowych oczywiście nie mieliśmy.
Pamiętam, że rowki w naszych nartach były bardzo wytarte, a smary
posiadali tylko zawodnicy. Kupowało się wtedy smołę szewską i świeczkę i
tym „smarem”, pokrywało się narty..
Potem w V gimnazjalnej były zawody wiosenne ze startem na Antałówce.
Panowały fatalne warunki, śnieg był ciężki i mokry, ale je wygrałem. Wtedy
zacząłem się interesować wyczynowym sportem narciarskim. Chciałem się
bardzo zapisać do „Wisły i być zawodnikiem. Mój starszy brat też tam się
zapisał. Powiedziano mi w klubie: – jesteś za młody, my takich smarkaczy
nie przyjmujemy! I nie przyjęto mnie. A muszę powiedzieć, że w szkole
coraz bardziej interesowaliśmy się sportem. Uprawialiśmy rzut dyskiem,
pchnięcie kulą, gry sportowe i lekkoatletykę (skoki, biegi).
Organizowaliśmy zawody, graliśmy także w piłkę nożną i siatkówkę. Zimą
umawialiśmy się i wytyczaliśmy w Księżym Lesie trasę biegową o długości 2
– 3 km. Ja brałem oczywiście udział w tych biegach i byłem w nich mocny. W
czasie jednego z biegów „zgubiłem” zawodnika „Wisły” Gabrysia. I wtedy
poszedłem ponownie do klubu. Pułkownik Wagner powiedział, że takich
młodych do klubu nie przyjmie, ale działacz klubowy spytał mnie: – masz
sprzęt? Powiedziałem, że tak, gdyż miałem narty biegowe, ze skutym
szpicem, bo były złamane. No i warunkowo zapisano mnie do klubu. Byłem
naprawdę bardzo szczęśliwy. Potem były moje pierwsze zawody - nieoficjalne
mistrzostwa Polski w biegu sztafetowym 5 razy 10 km.
Mieliśmy wtedy tak wielu zawodników, że sama „Wisła” wystawiła do tych
zawodów aż 5 sztafet – czyli 20 zawodników – to była gromada młodych i
zapalonych narciarzy. Ponieważ byłem nieznany, to wzięto mnie do tej
piątej, ostatniej sztafety. Ale narciarze z III sztafety, którzy mnie
kiedyś obserwowali na Lipkach, powiedzieli, że oni chcą mnie mieć w swojej
sztafecie. I wystawiono mnie nie do V, lecz do III sztafety.
Dziesięciokilometrowa trasa tego biegu prowadziła z Bystrego w Dolinę
Olczyską. Miałem narty z wiązaniem „Bergendahl”. To był mój pierwszy dobry
start, bo okazało się, że osiągnąłem trzeci czas dnia, czyli najlepszy z
wszystkich naszych sztafet. W gazecie napisano wtedy: „Orlewicz” –
obiecujący młody talent”. I wszyscy się ze mnie „nabijali”: – ty, młody
talent!.
„Byliśmy stuprocentowymi amatorami…”
W 1936 r.
startował w Zimowych Igrzyskach w Garmisch-Partenkirchen. Wspomina:
W Garmisch mogli startować tylko amatorzy – żaden z instruktorów
narciarskich nie brał udziału w Olimpiadzie. Dlatego nie startowali tam
najlepsi Austriacy i Szwajcarzy. A w tydzień po Olimpiadzie zrobiono
konkurencyjne mistrzostwa świata FIS w Innsbrucku.
Taka „migawka” z Garmisch. Musiałem kupić paski do wiązań. Patrzę, a
sprzedaje je Norweg Birger Ruud. Był to doskonały, wręcz fenomenalny
skoczek – przez 16 lat był w świetnej formie jako najlepszy na świecie. On
wygrał w Garmisch prawie wszystko, a potem w St. Moritz w 1948 był drugi.
W Ga-Pa startował w kombinacji, biegu zjazdowym i skokach. Birger Ruud
startował w Ga-Pa w czerwonej czapeczce ze znakiem „K”- ponieważ pochodził
z Kongsbergu w Norwegii. Trasa biegu zjazdowego była tak prowadzona, że w
środkowej partii był „padak”, przed którym wszyscy uczestnicy zjazdu
zmniejszali prędkość. Birger jako świetny skoczek zaryzykował pełną
prędkość, ustał skok z „padaka” i to dało mu zwycięstwo. Jeśli chodzi o
skoki to Birger był zawodnikiem, który wprowadził nowy styl lotu, bez
okrężnych ruchów ramion („lot jaskółki”). W sztafecie byliśmy na siódmym
miejscu, a w skokach najlepszy był Staszek Marusarz i zajął 5. lokatę.
W
Zell am See (1937) na akademickich Mistrzostwach Świata…
Marian
Woyna-Orlewicz osiągał duże sukcesy na zawodach akademickich. Wspomina:
„Pierwsze Akademickie Mistrzostwa Świata, w których brałem udział, odbyły
się w Zell am See (1937). Wygrałem tam kombinację. Byłem wtedy w
znakomitej formie, po międzynarodowych zawodach w Krynicy, które wygrałem
z dużą przewagą.. Pojechałem po tych zawodach do Zell am See. Tutaj była
kadra austriacka, Norwegowie, Finowie i inni. Do Zell am See dotarliśmy
dopiero o godzinie 21.30, a więc bardzo późno. A zawody rozpoczynały się
następnego dnia rano o 9.00. Nie wiedziałem nic, jaka jest trasa, a także
jakich trzeba użyć smarów. Dowiedziałem się tylko, że bieg będzie
poprowadzony na południowym stoku i że trzeba smarować „skaresem”(chodzi o
rodzaj smaru – W.S), bo jest „szczery lód” na trasie. Tymczasem nazajutrz
okazało się, że śnieg był mokry i cały czas narty ślizgały mi do tyłu.
Zdołałem uzyskać zaledwie piąty czas w biegu. I ten którego „nabiłem” w
Krynicy 5 minut, tym razem dostał tylko 40 sekund.. Na skoczni jednak nie
dałem się już przeskoczyć. Skokami dużo nadrobiłem, było to niespodziewane
zwycięstwo i zostałem akademickim mistrzem świata.
FIS w Zakopanem (1939)…
Narciarskie
Mistrzostwa Świata FIS zostały w 1939 r. rozegrane w Zakopanem w dniach od
11 do 19 lutego pod Protektoratem Prezydenta Rzeczpospolitej Ignacego
Mościckiego i Marszałka Polski Edwarda Rydza-Śmigłego. Marian
Woyna-Orlewicz bronił barw Polski w kombinacji norweskiej i w biegu na 18
km oraz w biegu rozstawnym 4 razy 10 km. W biegu rozstawnym, rozegranym na
Gubałówce, w dniu 13 lutego, zwycięska okazała się dokonała sztafeta
Finlandii w składzie: Pitkannen Pauli, Alakulppi Olavi, Olkinuora Eino i
Klaes Karppinen. Nasza sztafeta przyszła na 7. pozycji. 15 lutego, wobec
trudnych warunków śnieżnych rozegrano bieg na 18 km na grzbiecie
Gubałówki. Jego bohaterami byli ponownie Finowie: zwyciężył Kurikkala Juho,
drugi był znakomity biegacz fiński Klaes Karppinen, Wujek Orlewicz był 63.
Ostatnia konkurencja w której startował była kombinacja norweska (bieg
złożony). Orlewicz po zsumowaniu punktacji za bieg i skok zajął 11.
pozycję, a mistrzem świata w roku 1939 został Niemiec – Gustl Berauer.
Najlepszy z Polaków Andrzej Marusarz (SN PTT) był czwarty. Oto wspomnienia
„Wujka” z zakopiańskiego FIS-u „na zawody FIS w Zakopanem PZN wytypował
mnie do obozu przygotowującego zawodników do zawodów i sam byłem doskonale
przygotowany. W sztafecie zrobiłem najlepszy czas, lepszy nawet od
Nowackiego, który uważany był wtedy za najlepszego biegacza. W biegu na 18
km niestety źle dobrałem smary. Jeden z byłych zawodników powiedział mi,
że trasa jest oblodzona i że trzeba dać „klister”, bo nie ma świeżego
śniegu. Wyjechałem na Gubałówkę pół godziny przed startem, przypiąłem
narty i stwierdziłem, że fantastycznie źle nasmarowałem narty, które się
lodzą. Stanąłem i zeskrobałem smar kawałkiem szkła i go zacierałem innym
smarem „Bratnie”. Bronek Czech, który nie startował, ale był na trasie
poinformował mnie, że muszę zmienić smarowanie na śnieg suchy, co też
zdążyłem zrobić tylko częściowo, gdyż nie było czasu przed startem.
Początek biegu miałem dobry, minąłem nawet Józka Zbuka, a potem na skutek
złego posmarowania tak mi zawodziło narty od spodu, że „szedłem”, a nie
biegłem.. Tak, że w tym bisowym biegu nic nie zrobiłem. A z Zakopanego
pojechaliśmy do Norwegii, do Lillehammer na Akademickie Mistrzostwa
świata.
Na
Akademickich mistrzostwach w Trondheim i Lillehammer (1939)…
Tak wspomina swój
drugi medal z akademickich mistrzostw świata: - Tam (w Lillehammer) były
naprawdę fantastyczne trasy. Trasy norweskie są bardzo urozmaicone:
podbieg – zjazd, podbieg – zjazd. Pamiętam, że było tam tylko parę
fragmentów trasy po 100 m, poprowadzonych w terenie równym. Reszta była
bardzo zróżnicowana. Cały czas po lesie, zakręty w lewo i prawo. Ci
zawodnicy, którzy nie byli w dobrej formie, nie wytrzymywali i wylatywali
z torów. Trasa ta wymagała błyskawicznej reakcji. Do takiego biegu trzeba
mieć także dobrą technikę.
W Lillehammer czułem się w życiowej formie. Przed startem prosiłem tylko
jednego z kolegów: – Słuchaj, nie wiem jaka jest trasa, chcę wiedzieć
kiedy mam zacząć finisz, więc podejdź te 3 km przed metę i stój tam, bo
jak ciebie zobaczę, to zacznę finiszować. Zgodził się. Dobrze
nasmarowaliśmy narty.. Masę narciarzy źle wtedy wysmarowało, zdejmowali po
drodze narty, bo im lodziło. Świetnie mi się biegło, ponieważ otrzymałem
informację przed biegiem od Norwega, że można na wszystkich zjazdach na
trasie jechać śmiało. Na trasie w jednym miejscu był tak trudny
technicznie zjazd w lesie, że myślałem, że jeśli ten zjazd się nie
skończy, to się chyba zabiję – nie było jak hamować, bo trasa prowadziła
przez las, więc wypuściłem, ale był nagle wjazd stromo do góry. Myślę: –
O, zarobiłem minutę na tym, że nie hamowałem na zjeździe!. Już czułem, że
jestem zmęczony, a mojego kolegi nie ma. Zresztą jak człowiek dużo biega,
to czuje zmęczenie organizmu po mrowieniu, zimnie, na skroniach i czuje
dreszcze na kręgosłupie. A mojego kolegi dalej nie ma ! Co się dzieje ?!
Nagle widzę go, myślę – teraz dopiero pobiegnę. To było na brzegu lasu i
on wyszedł tylko 600 – 700 m od mety, zamiast 3 km. Do mety finiszowałem
jak tylko mogłem, uzyskałem trzeci czas dnia. Sekundę straciłem do Fina
Mekkinena, a wygrał bieg Dalqvist, który był w Polsce na FIS – ie w
Zakopanem. Po biegu były skoki do kombinacji. W Lillehammer skocznia była
bardzo nieprzyjemna, nietypowa, bo miała bardzo długi, płaski rozbieg, a
potem bardzo płaski zeskok. To powodowało bardzo trudne i ciężkie
lądowanie. Ustaliliśmy z Mietkiem Wnukiem, że skaczemy ostrożnie, by nie
stracić w razie upadku punktów, bo mamy szansę na dwa pierwsze miejsca.
Ale on był młodszy, skakał „na całego” i wygrał kombinację.
Wspaniała kariera…
„Wujek” Marian
Woyna – Orlewicz należał do czołówki polskich zawodników w okresie
międzywojennym, a dokładnie w latach 1930 – 1939. Oto skrót jego kariery
sportowej.
W roku 1929 zapisałem się do klubu sportowego „Wisła” w Zakopanem, gdzie
końca kariery zawodniczej (1949) byłem czynnym zawodnikiem w Sekcji
Narciarskiej. Już w roku 1930 zostałem zaliczony do naszej czołówki
krajowej, w biegach, a w latach następnych też w kombinacji klasycznej
(norweskiej) i w konkurencjach zjazdowych zajmując w licznych zawodach
czołowe miejsca. Do ważniejszych zawodów zaliczam: Mistrzostwo Polski w
sztafecie seniorów (8. razy), udział w reprezentacyjnej sztafecie (7
razy): 1934 – Czechosłowacja, 1935 – Niemcy, Garmisch – Partenkirchen,
1936 – IV Olimpiada Zimowa w Garmisch – Partenkirchen, 1937 – FIS,
Czechosłowacja, Tatrzańska Łomnica, 1938 – Międzynarodowe Mistrzostwa
Polski w Zakopanem, 1939 – FIS, Zakopane, 1947 – Międzynarodowe
Mistrzostwa Polski w Zakopanem. Od roku 1935 startuję też w reprezentacji
na zawodach w kraju i za granicą w kombinacji norweskiej. Wielokrotnie
startowałem w Akademickich Mistrzostwach Świata, z następującymi wynikami:
1937 – Zell am See, Austria – Akademicki Mistrz Świata i Austrii w
kombinacji norweskiej, 5 miejsce w biegu na 18 km, 8 miejsce w skokach.
1939 – Norwegia, Lillehammer – akademicki wicemistrz Świata w kombinacji
norweskiej, 3 miejsce w biegu (w tym biegu osiągnąłem doskonały czas w
bardzo silnej konkurencji, przegrywając 43 sekundy do zwycięzcy biegu,
reprezentacji Szwecji, Dalqvista i 1 sekundę do Fina Mekkinena – uważam
ten bieg za najlepszy w życiu). 1947 – Davos, Szwajcaria – Akademickie
Mistrzostwa Świata, w sztafecie 4 razy 10 km, 3 miejsce w kombinacji
norweskiej, 3 miejsce w biegu na 18 km. Zdobyłem pięć razy tytuł
Akademickiego Mistrza Polski w obsadzie międzynarodowej: 1937, 1938, 1939,
1946, 1947, w biegu i kombinacji norweskiej oraz wicemistrzostwo w
skokach. Dwukrotnie zdobyłem Mistrzostwo Okręgu Podhalańskiego PZN w
kombinacji norweskiej i biegu zjazdowym, jeden raz w biegu na 18 km. W
roku 1937 osiągnąłem najlepszy czas z biegaczy polskich w biegu na 18 km w
Międzynarodowych Mistrzostwach Polski (5. miejsce) z udziałem Szwedów,
Finów, Czechosłowaków i Norwegów – zdobywając tytuł krajowego mistrza
Polski. Startowałem z dużym powodzeniem także w konkurencjach zjazdowych,
co było w owych czasach powszechne, np. startowali w zjazdach także
skoczkowie Bronisław Czech, Stanisław i Andrzej Marusarzowie i inni.
Osiągałem wyniki kwalifikujące mnie do czołówki krajowej. Karierę sportową
zakończyłem w roku 1949”.
Trener polskich klasyków…
W 1949 r. Marian
Woyna – Orlewicz wycofał się z czynnego, zawodniczego uprawiania
narciarstwa, ale zajął się szeroko pojętą pracą instuktorsko-trenerską,
która przyniosła mu wspaniałe efekty. Jego wychowankowie wspominają
„Wujka”, jak go nazywano, z wielkim szacunkiem. Tak jak w latach
dwudziestych i trzydziestych pułkownik Wagner, to w latach pięćdziesiątych
Orlewicz opiekował się nowym narybkiem „Wisły” i reprezentantami naszego
kraju.
Wspomina:
W roku 1934 złożyłem egzamin instruktorski przed Komisją Egzaminacyjną w
Zakopanem. W 1936 r. zostałem dopuszczony do egzaminu na pomocnika
trenera, który to tytuł otrzymałem w tymże roku. W latach 1936 – 1938
pełniłem funkcję trenera objazdowego PZN na Wileńszczyźnie (AZS -
społecznie) we Lwowie i w Zakopanem, prowadząc zaprawę i trening z
zawodnikami. Po dwuletniej pracy na stanowisku pomocnika trenera PZN
złożyłem egzamin teoretyczny i praktyczny na trenera PZN przed Komisją
Centrum Wyszkolenia PZN w Zakopanem. Rozpocząłem wtedy pracę trenerską
początkowo jako pierwszy etatowy trener PZN, a potem społeczny trener w
klubie „Wisła”, z przerwą na lata wojny (1939 – 1945). Po wojnie
kontynuowałem pracę trenerską, między innymi przygotowując polską
reprezentację na Olimpiady: St. Moritz (1948), Oslo (1952), Cortina d’
Ampezzo (1956), Squaw Valley (1960) i w Innsbrucku (1964).
Od 1950 r. byłem etatowym trenerem w swoim klubie, który zmienił nazwę w
1950 r. na TS ”Wisła – Gwardia” (reorganizacja sportu). W okresie od 1946
– 1951 pełniłem funkcję kierownika Centrum Wyszkolenia PZN w Zakopanem,
prowadząc na licznych kursach zajęcia teoretyczne, praktyczne i
egzaminacyjne dla kandydatów na instruktorów, trenerów i sędziów
narciarskich. Był to okres wymagający dużego wysiłku i zaangażowania w
pracy nad odbudową polskiego narciarstwa po zawierusze wojennej. Była to
dla mnie bardzo interesująca, ale i ciężka praca. Pełniłem także funkcję
trenera państwowego dla biegaczy, biegaczek i kombinatorów klasycznych.
Oto nazwiska moich wychowanków, olimpijczyków: Tadeusz Kwapień, Stanisław
Bukowski, Zofia Krzeptowska, Józefa Pęksa – Czerniawska, Anna Krzeptowska,
Helena Gąsienica – Daniel, , Andrzej Gąsienica – Daniel, Franciszek
Gąsienica – Groń (na olimpiadzie w Cortina d´Ampezzo (1956), ten
wychowanek „Wujka” zdobył w kombinacji klasycznej pierwszy medal dla
Polski w historii Zimowych Igrzysk Olimpijskich. Był to medal brązowy) i
Aleksander Kowalski. Niezależnie od tego, okresowo pełniąc funkcję trenera
państwowego, szkoliłem wielu „klasyków-olimpijczyków” z okręgu śląskiego.
Dzięki takim ludziom jak on, w kadrze panowała świetna atmosfera. Pan
Marian lubił robić swoim wychowankom dowcipy – czasami dosypywał im soli
do ciastek. Dziewczęta w „odwecie” zszyły mu całe ubranie, włącznie ze
skarpetkami. Uczył swoich wychowanków elementarnych zasad kultury, bo
przecież wielu z nich wyszło z biednych góralskich domów. Podkreślał
często znaczenie tego, że są reprezentantami Polski. Dużo z nimi rozmawiał
i przez to miał ze swoimi zawodnikami świetny kontakt. Umiał też walczyć o
swoich podopiecznych. Gdy nie chciano wysłać do Cortiny d` Ampezzo (1956)
Franciszka Gąsienicy-Gronia, Orlewicz powiedział, że też nie pojedzie...
Gronia ostatecznie wysłano i zdobył brązowy medal olimpijski. Tak samo
było z Józefą Pęksą - Czerniawską i innymi. Był też bardzo wymagającym
trenerem. Nie tolerował spóźnień na treningi. Jego osiągnięciem było także
powstanie młodzieżowej szkółki narciarskiej: w 1951 r. zorganizowałem,
opracowałem program szkoleniowy, jak też prowadziłem zajęcia praktyczne i
teoretyczne z Młodzieżową Szkółką Narciarską. Była to pierwsza w Polsce
zorganizowana szkoła sportowa dla młodzieży. W następnych latach tego typu
szkółki powstawały na terenie kraju w innych dyscyplinach sportu dając
doskonałe przygotowanie młodzieży do sportu kwalifikowanego. Szkółka po 16
– tu latach egzystencji została przeorganizowana i przejęta przez
Ministerstwo Oświaty jako Szkoła Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem.
W pracach dydaktycznych na uwagę zasługuje opracowanie wraz z trenerem
Janem Lipowskim zunifikowanego programu szkoleniowego dla nauczania
narciarstwa podstawowego i wyczynowego (lata 1946 – 1954), który
opracowaliśmy na podstawie obserwacji i materiałów uzyskanych w czasie
wyjazdów z kadrą na zawody w Szwajcarii i Francji. Programy te zostały
przyjęte jako obowiązujące w nauczaniu przez GKKF i PZN. Posiadam tytuł
trenera klasy „specjalnej” w narciarstwie oraz honorowego instruktora
narciarskiego. Marian Woyna-Orlewicz nadal interesuje się sportem
narciarskim i swoim klubem. Ogląda prawie wszystkie zawody narciarskie w „Eurosporcie”.
Warto dodać, że w narciarstwie dobre wyniki osiągnęli jego synowie: Piotr
(w kombinacji norweskiej) i Jerzy (konkurencje alpejskie, nazywany z racji
niezwykłej brawury w narciarskim fachu - „Piratem”) oraz wnuczka Barbara,
dobra alpejka. Patrząc na jego karierę sportową i trenerską warto życzyć
polskiemu narciarstwu, by nie brakło mu nigdy ludzi pokroju Mariana Woyny-
Orlewicza".
Wojciech
Szatkowski
Muzeum Tatrzańskie
|