(10.05.2006)
Wojciech Szatkowski: „Ukoronowaniem sezonu była
kiedyś „wyrypa narciarska”, nie wycieczka, ale właśnie wyrypa, czyli długa
wyprawa na nartach, połączona z przejściem kilku przełęczy lub szczytów
tatrzańskich. Na wyrypy chodzili: Mariusz Zaruski (exemplum
przejście narciarskie przez Przełęcz Koprową i Zawory do Zakopanego),
Józio Oppenheim (przez Lodową Przełęcz, Żelazne Wrota, Polski Grzebień) i
inni. Wyrypa na nartach żyje własnym światem i własnym życiem, i wszystko
może się wtedy zdarzyć... Możesz wylądować w zupełnie innym miejscu niż
chciałeś pierwotnie, ba, nawet niekoniecznie po polskiej stronie granicy.
Będziesz borykał się, jak pisał w swoim przewodniku z 1936 r. Oppenheim,
całkowicie dobrowolnie z wiatrem, kurniawami, lodem i firnem, mgłą i inną
cholerą tatrzańską. I co najważniejsze będzie ci z tym dobrze. Wreszcie
będziesz „wyrypany”, a więc w stanie dosyć posuniętego zmęczenia. Sezon
bez dobrej wyrypy narciarskiej to sezon trochę stracony. A więc... Start.
Ruszamy rankiem z Morskiego Oka. Wokół mgła, niezbyt dobra pogoda, czasami
coś kapnie z nieba, więc humory jakie takie, ale jakoś bez rewelacji.
Podejście. Maciek dzielnie bije stopnie w zmarzłym na beton śniegu w
podejściu na Przełęcz. Twardo i śtryrbnie nieco, ale idziemy. Po drugiej
stronie przełęczy czeka na nas inny świat, 10 cm puchu na firnie, jazda
cudowna, humory zaraz się poprawiają. Zjazd w dolinę dopełnia szczęścia, a
herbata z termosu (dzięki Kasiu!) smakuje jak zwykle wspaniale. Idziemy (a
raczej lepiej jedziemy) więc dalej. Podejście drugie już tego dnia wyciska
z nas resztki sił. W kotle atakowani ze wszystkich stron przez rozpasane
słońce posuwamy się wolno, coraz wolniej. Noga za nogą, noga za nogą,
narta za nartą i jeszcze raz – wpadamy w pewnego rodzaju automatyzm
ruchów, jeszcze raz i jeszcze raz, pot leje się z czoła, ale to też jest
jeden z uroków i atrybutów dobrej wyrypy i „foczenia” jako sportu. Tu nie
ma miejsca na udawanie. Żeby zjechać, trzeba podjeść – zasada prosta jak
życie. W dolinie pozostawiamy dwa ślady podejścia – nikogo tu nie było
dzisiaj oprócz nas. Cisza zupełna i nastrój doliny udzielają się także i
nam. Przełęcz. Pod nami rozświetlona słońcem Dolina Pięciu Stawów
Polskich. Zjazd jeszcze lepszy do poprzedniego. Mnie czeka tu niemiła
nieco niespodzianka – lód podczas przejazdu przez staw pęka pod nartami i
ląduję w lodowatej wodzie. Co gorsza gubię kijek narciarski, poszukiwania
trwają parę minut, ale w końcu jest! Dwie kaczki (samiec i samica) idą mi
w sukurs i zalotnie pozują do zdjęć. W znakomitych nastrojach docieramy do
schroniska: gorąca herbata (Maciek) i kawa (w moim przypadku) dodają sił,
a słońce całkowicie osusza moje spodnie. Ruszamy więc zadowoleni w dół do
Doliny Roztoki i Żlebem Litworowym spadamy na nartach w dół... firn i
jazda jak z bajki. Dojeżdżamy sporo poniżej Nowej Roztoki, a tam... narty
na ramię, wylewam wodę z butów i dochodzimy aż na Łysą Polanę, a stamtąd
busem docieramy do Zakopanego Każda wyrypa jest niepowtarzalna, inna,
jedyna w swoim rodzaju – z czasem nikną na stoku rozmyte deszczem ślady
nart, ale najważniejsze, że Przyjaźnie pozostają. Wszystko, co przyjemne,
w tym i wyrypa narciarska, ma swój koniec. Dlatego trzeba jednak wracać z
jej świata do rzeczywistości. Tylko... jakże trudno... Jaka jest na to
rada? Wystarczy zamknąć oczy i przypomnieć sobie te wyrypy, które już
były. Sporo tego... Bo wspomnień nikt nam nie zabierze, są jak dobre
włoskie wino... bezkonkurencyjne (przynajmniej dla mnie i myślę, że dla
Maćka też). Albo (jeszcze lepiej) pójść w góry kolejny raz... na nową „wyrypę
narciarską”!!! Wszak sezon jeszcze nie zakończony”. A więc... do
zobaczenia w górach.
Foto-relacja
(zdjęcia Wojciech Szatkowski):
Foto-relacja
(zdjęcia Maciej Bielawski):
|