(31.10.2006)
Piotr Kyc: "W tym roku obchodziliśmy 80 rocznicę
śmierci Jana Kasprowicza. W imię pamięci o tym niezwykłym
człowieku, który jesień swojego życia pragnął spędzić w Zakopanem
wspomnijmy tę postać, wiersze i ludzi, którzy zaglądali do „górskiego
domu" położonego nad Zakopianką. Proponujemy spacer do Muzeum i Mauzoleum
Poety na Harendzie.
Dla Internautów zaglądających na Watrę mamy niespodziankę. Jest to
zapowiedź książki, pt.: "Spotkania z Kasprowiczem", która jeszcze w tym
roku zostanie wydana dzięki staraniom Stowarzyszenia Twórczości Jana
Kasprowicza. Wydawnictwo częściowo jest finansowane ze środków Urzędu
Miasta Zakopane. W przeddzień Święta Zmarłych przypomnijmy ostatnie chwile
Jana Kasprowicza opisane przez jego żonę Marię. Prezentujemy również
fotografie wykonane w tamtych dniach, oraz parę lat później podczas
przeniesienia prochów Poety z Pęksowego Brzyzka na Harendę".
Śmierć Jana
Kasprowicza
(fragment książki, pt.: „Spotkania z Kasprowiczem", która ukaże się w
grudniu. Do nabycia w Muzeum Jana Kasprowicza na Harendzie)
Szybko powracał do przytomności. Wszystkich nas po kolei poznawał i
nazywał po imieniu. Zaczął mówić. Powrócił do nas. Aż do śmierci, która
nastąpiła dopiero nazajutrz po południu, leżał spokojny łagodny,
szczęśliwy, że tych kilka godzin życia zostało mu darowane.
Jak zapamiętać wszystkie słowa Janka przez tę ostatnią dobę wypowiedziane?
Byłyśmy przecież na wpół, przytomne...A mówił dużo. Zdawało się, dźwiękiem
własnego głosu udowodnić chciał sobie fakt powrotu do życia po przebytej
śmiertelnej męce.
Wieczorem razem z Zosią (Zofia Pilewska, lekarz, koleżanka starszej z
córek poety, Janiny. W czasie choroby Kasprowicza przebywała na wakacjach
w Poroninie. Była obecna przy nim w ostatnich chwilach jego życia.)
wykonywałyśmy przy nim różne zabiegi. Nawet w tak ciężkim stanie odzywała
się w nim właściwa wstydliwość. Protestował:
- Uciekajcie, panny. – Dopiero wtedy, gdy mu powiedziałam:
- Janku, musisz na wszystko Zosi pozwolić. Ona ci dobrze życzy – odezwał
się posłusznie:
- Niech pani robi ze mną, co chce. – Istotnie, poddawał się nam jak
dziecko.
Nagle słyszę jak mówi jakby do siebie:
- Dobrze...dobrze...
Nachylona nad nim unoszę głowę;
- Co dobrze Janku?
Mówi powoli:
- Dobrze, że się, przecież jeszcze żyje...
Oczy jego jak gdyby zdumione zatrzymują się raz po raz na różnych
szczegółach pokoju.
Ostatnia noc. Mieliśmy wszyscy po kolei dyżurować. Moja kolej wypadła nad
ranem. Janek nie spał ani chwili. Mówił przez całą noc, robiło to wrażenie
półmajaczenia. Jęczał od czasu do czasu. Na ogół był spokojny. Do zięcia,
który siedział przy nim najdłużej, powiedział, między innymi:
Zastanawiacie się nad problemem winy i kary (Zdziszek - /Zdzisław
Małaczyński, mąż Janiny Kasprowiczówny/
- jest sędzią wojskowym) zamiast nad problemem życia i śmierci ...
Około godziny drugiej, gdy szłam spać, a spałam w saloniku obok),
nachyliłam się nad nim, aby go pocałować. Patrzał na mnie. Lecz myślą
wydawał się daleki. Nagle powiedział:
- Johanna geht.Johanna kommt nimmer wieder... /Właściwie: „ Johanna geht,
und nimmer kehrt sie wieder!" („Joanna odchodzi i nigdy nie powróci!"/ –
słowa , którymi Joanna d'Arc żegna się z ziemią rodzinną w dramacie
Fryderyka Schillera Dziewica Orleańska ( słowa , które nieraz przedtem,
stosując do siebie, żartem wypowiadał). Jakże wymowne były w owej
chwili...I zaraz potem, innym już głosem:
- Idź spać.
Podczas dyżuru Hanki /młodsza córka Kasprowicza, Anna Jarocka/ rozmawiał
również prawie cały czas. Usłyszałam parę razy jak powtarzał:
- Żal głęboki, żal głęboki...
- Tatku – zapytała – jaki żal?
Powtórzył:
- Żal głęboki aż do śmierci...
- Za czym tatkowi żal?
Zrozumiał jej pytanie. Zrobił zdrową ręką nieokreślony ruch, jak gdyby
chciał ogarnąć wszystko. Nad ranem zawołał ją do siebie i pobłogosławił.
Teraz dopiero widzimy, że żegnał się z każą z nas po kolei.
Całą noc tylko drzemałam. Wstałam, aby zajrzeć do niego. Zapytał raz
Zdziszka:
- Gdzie Marusia ?/– Maria z Buninów Kasprowiczowa, żona poety ( autorka
wspomnienia)/.
Odpowiedział, że śpię w saloniku. Janek uspokoił się. Nad ranem położyłam
się na zwykłe swoje miejsce obok niego.
Leżał, poruszając wciąż rękami, i od czasu do czasu jęczał. Lecz nie
zauważyłam żadnych objawów duszności, najmniejszego rzężenia w piersiach.
Około siódmej rano zapytał:
A Zosia, czy jeszcze tu jest? Ona się najlepiej na wszystkim rozumie.
Zwołaj ja tutaj. – A gdy przyszła Zosia, przywitał ją słowami, które nas
zdumiały:
- Pani mnie obudziła.
- Przepraszam, panie rektorze, pan spał. – Zrozumiałą dosłownie.
Odparł znacząco i z naciskiem:
- Pani rozumie, co chcę przez to powiedzieć!
Miał na myśli, że Zosia dnia poprzedniego wyrwała go z tego snu, który
mógł być ostatni. Zastrzyknęłyśmy Jankowi jeszcze kamforę. Poza tym nie
męczyłyśmy go zbytnio zabiegami.
Nic nie mógł jeść, pił tylko wodę, czarna kawę i wino. W chwilach, kiedy
próbowałyśmy zmusić go do jedzenia, odczuwałam najstraszliwiej, że Janek
umiera. U tego niezmiernie żywotnego człowieka brak apetytu był czymś
niezwykłym, uderzającym. Dwa lata przykuty do łóżka, nie stracił ani
świeżej cery, ani swych nawyknień. Niezawodnym instynktem sam zawsze
łączył fakt dobrego apetytu ze zdrowiem. Pamiętam, że nieraz w lecie, w
gorętsze dni, mniej chętnie jadał: „Źle ze mną – żartował – b nie mama
apetytu."
Nie zapomnę nigdy, jak trzy dni przed śmiercią dałam mu na talerzyku
kawałek sardynki. Posłusznie usiłował jeść, lecz bezradnie obracał tylko
kawałkiem w ustach, nie mogąc go przełknąć. Coś w piersiach stygło mi z
przerażenia, walczyłam z płaczem. Wreszcie połknął, ale drugiego kawałka
już nie chciał. Powiedział ze smutkiem:
- Koniec ze mną, bo jeść nie mogę.- Wybiegłam z pokoju, by nie zobaczył
moich łez.
Tegoż ostatniego ranka po zastrzyku insuliny próbowałyśmy dać mu trochę
owsianego kleiku ( po insulinie jedzenie jest konieczne), prosiłyśmy go,
namawiałyśmy gorąco, przecież chodziło o jego życie. Przełknął z trudem
parę łyżeczek. Dałyśmy wreszcie spokój.
Pochylona nad nim wycierałam mu usta. Nagle Janek zaczął tkliwie głaskać
mnie ręką po twarzy...
Zostaliśmy sami w pokoju. Janek zawołał:
- Marusiu, chodź tu, cos ci powiem.
A kiedy zbliżyłam się, zapytał:
- Powiedz mi, dlaczego ja właściwie umieram?
Odpowiedziałam mu słowami nadziei i otuchy. Zresztą sama wierzyłam jeszcze
w możliwość ratunku. Mimo to, kiedy myłam się w umywalce przylegającej do
sypialnego pokoju i poprzez zasłonięta portierę patrzyłam od czasu do
czasu na Janka, myślałam: "Może ostatni raz to robię, mając go tuz obok
siebie!"
Ubierałam się szybko, nerwowo. Nie mogłam się uczesać, tak się spieszyłam.
Nagle słyszę, Janek mówi:
- Wszystkie kobiety są jednakowe. Nikczemne i puste...
Drgnęłam. Mówił to dawny Janek zwykłym swym głosem.
- Dlaczego, Janku? – zapytałam z lękiem.
- Stoisz przed lustrem, mizdrzysz się. Nie masz uczucia...
Zrozumiałam, co chciał powiedzieć: "Stoisz przed lustrem, kiedy ja
umieram."
Słowa te uderzyły we mnie, chociaż nie odpowiadały prawdzie. Nie
mizdrzyłam się, ubierałam się byle jak, w pośpiechu. A jednak...Janek
każdym powiedzeniem swoim dotykał we mnie jakiejś istotnej struny.
Musiałam zawsze przyznać mu rację. Długo, długo byłam jeszcze pod
wrażeniem tych słów; utkwiły mi w pamięci.
Wkrótce żegnał się ze mną Janek po raz drugi i ostatni – dla obecnych
nieuchwytnie.
Przed chwilą był lekarz i powiedział, że jest lepiej, że prawdopodobnie i
tym razem chory z tego wyjdzie. Uwierzyliśmy mu całą duszą. Dobrze się
stało, bo dzięki tym słowom Janek umarł w godzinę później nie w atmosferze
płaczu i rozpaczy, lecz owiany błyskiem naszej nadziei.
Ostatnia godzina życia Janka upływała powoli.
Nagle zobaczyłam, że coś mi wskazywał oczami, patrząc na swoją rękę:
pierścionek ślubny na czwartym palcu zsuwał się z wolna. Co chciał wyrazić
tym spojrzeniem?...Ze wszystko się kończy? Że nasze wspólne życie
ześlizguje się w niewiadome, jak ta obrączka złota?...
Ujął moja prawą rękę i trzy razy przycisnął do ust.
Było to ostatnie Janka ze mną pożegnanie.
Usłyszałam lekkie rzężenie w jego piersiach. Trzeba było dać Jankowi
chwilę spokoju. Zawołałam Hankę i Zosie, aby pomogły mi podnieść go wyżej.
Otworzyłam okno na oścież, aby miał więcej powietrza. Ostatnie słowa,
jakie mu powiedziałam, były przepojone nadzieją.
Poszliśmy wszyscy na obiad. Jadalny pokój był przeniesiony do biblioteki,
żeby gwar Janka nie męczył.
Obiad rozpoczął się w niezwykłym, prawie radosnym podnieceniu. Byliśmy
wszyscy pod wrażeniem słów lekarza. Hanka zwróciła nawet uwagę, że jakby w
przeciwieństwie do wczorajszej naszej rozpaczy – wpadliśmy w przesadną
radość, może zbyt wczesną.
Zjadłszy zupę poszłam do sypialni, aby zajrzeć do Janka. Leżał a tej samej
pozycji, w której go zostawiłam: ręce spoczywały spokojnie na kołdrze,
kolana miał zgięte, oczy zamknięte, a usta wpółotwarte. Robił wrażenie, że
śpi. Uderzyła mnie od razu niezwykły kolor jego twarzy. Była woskowożółta.
Opanowując się z całych sił, wróciłam do pokoju, gdzie wszyscy byli
zebrani,
- Panno Zosiu, niech pani idzie: Janek jest bardzo blady...
Zerwała się. Gdy dotknęła jego ręki, zmieniła się na twarzy. Puls był
lewie wyczuwalny.
Nieprzytomnymi, latającymi rękami wciągałyśmy do strzykawek lekarstwa,
chociaż wiedziałyśmy, że na próżno, że wszystko jest skończone.
Gdy wyciągnęłam igłę, został w miejscu ukłucia maleńki, czarny punkt: krew
już nie płynęła.
Janek leżał jak przedtem, zamkniętymi oczami, twarz nabierała coraz
bardziej uroczystego wyrazu.
W drzwiach biblioteki powiedziano, cicho płacząc:
- Janek umarł.
[...]
W ogrodzie na klombach, w drewnianych korytkach balkonu kwitły nasturcje.
Zakwitły tego roku wcześniej aniżeli zwykle, trak jakby naumyślnie, aby
Janek mógł się nimi jeszcze nacieszyć. Ci dzień leżąc w łóżku rozkoszował
się bujnym, krwawym ich przepychem. Troszczył się o najdrobniejszą ich
gałązkę.
Powtarzał często: „tego roku są istotnie niezwykle piękne."
Był to jeden z ulubionych jego kwiatów. Ostatni wiersz, jaki napisał, był
o nasturcjach, umieszczony w Moim świecie.
Ile w nim smutku i pogodnej rezygnacji:
O, jakże będą więdnąć!
Jak będą gasnąć one!
U, jakże nasze zamrą serca,
Całkiem przygaszone!
Lecz chwała Bogu, że dotąd
Jeszcze promienieją,
Chociaż ich ogień będzie tylko
Zwodniczą nadzieją.
Palcie się, kwiaty drogie!
Palcie się do syta!
I niech z was się o swe losy
Żaden już nie pyta.
Palcie się, kwiaty wrzące!
Chłońcie własne ognie!
Bez troski o to, co was jutro
Zwarzy, skruszy, pognie 6
Leżał przez trzy dni, cały obsypany nasturcjami. Ułożyliśmy je w kształt
płomiennego krzyża. Wśród zieleni – wiły się jak języki ogniste. W nogach
położyłyśmy wielki bukiet polnych kwiatów, dzwonków, krwawników, tam na
dole, nad rzeką zebranych.
Twarz Janka miała wyraz cudownej dobroci i spokoju.
Tekst wg: Maria
Kasprowiczowa, Dziennik, wyd. 2 zmienione, Warszawa 198, s.470-476
Na Harendę wstąp – zapraszamy!
Foto-relacja (zdjęcia archiwum SPTJK):
|