Narcyz Sadłoń, na co dzień mieszkaniec
Kościeliska, od kilku miesięcy przebywa w Libanie. Jest żołnierzem
(lekarzem) misji pokojowej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Od początku
pobytu w Libanie przesyła na adres serwisu Watra listy - oto ich teść:
07.06.2003
JAPONIA - DZIWNY TO KRAJ. COS O KRAJU KWITNACEJ
WISNI
Kraj kwitnacej wisni nie zawsze jest wlasnie taki. Kult dla ogrodnictwa i
szacunek dla drzew wisiowych przyczynily sie do tego ze jest ich ogromna
ilosc. Czas kwitnienia przypada na okres szeroko pojectej wiosny i to jest
glowna przyczyna dla ktorej Japonia zyskala swoje historyczne miano.
Kilkanascie wysp rozlozylo sie na oceanie wzdluz biegu pludnikow na
dlugosci prawie 3000 kilometrow. Poczynajac od poludniowego konca az na
odlegla polnoc, mozna przemierzyc kilka stref klimatycznych caly czas
pozostajac w tym samym kraju. Gdy na poludniu rozpoczyna sie wiosna, (jest
to klimat podzwrotnikowy o silnych wplywach oceanicznych), na polnocy,
gdzies w okolicach Sapporo ciagle jest glaboka zima i okoliczni obchodza "ice
fastival". Obfitosc sniegu zaskoczylaby by niejednego podhalanskiego
Gorala, a temperatury niewatpliwie przypomnialyby mu dom. (Tak bylo w moim
przypadku, gdy z jakby nie bylo, cieplego Libanu udalem sie na urlop do
"egzotycznej" Japonii i przyszlo mi wlozyc narty.)
Gdy poludnie Japonii swietuje pojawienie sie kwiatow wisniowych, na
polnocy galezie drzew polyskuja biela sniegu. Wiosna gdy raz zagosci na
wyspach dlugo ich nie opuszcza. Z poludnia wedruje w gore, ku polnocy, z
kazdym dniem wypedzajac mroz i snieg z nowego kawalka wyspy. Tam gdzie
promienie slonca padna na paczki wisniowe i zrzuca z nich zimowe skorupki,
kwiat sypie sie obficie.
Tak Pani Wiosna wedruje przez Japonie sprawiajac, ze jest krajem kwitnacej
wisni prze niemal trzy miesiace. Pierwsze kwiaty pojawiaja sie z
poczatkiem marca, a na polnocy drzewa pokrywaja sie kwieciem nawet dopiero
w maju.
AMBASADA
Nie ma to jak dobry poczatek. Ponad doba w podrozy. Bejrut, Budapeszt,
Paryz i wreszcie Tokio. Ostatni odcinek, ponad dziewiec tysiecy kilometrow,
to jedenascie godzin lotu pietrowym "jambojetem". Pogoda podczas lotu
sprzyjajaca, choc pod brzuchem samolotu przesuwalo sie morze chmur. Lecac
na wschod szybko wpadlismy w strefe mroku i niemal cala podroz w niej
przebywalismy. Noc byla niezwykle krotka. Osiem godzin roznicy czasu
miedzy Paryzem i Tokio, to czas oddany kosztem nocy.
Samolot mimo dwoch pieter i niezwykle obszernego wnetrza (Boeing 747-400)
wypelnony byl do ostatniego miejsca. W przewazajacej wiekszosci azjaci o
japonskiej urodzie. Juz na lotnisku mozna bylo zauwazyc kolejki oczekujacy
na samoloty do Japonii. Torby wypelnione dobrem z najdrozszych paryskich
salonow: Channel, Gucci, Morgan, Armani ... . Nie wiem czy wymienilem
najdrozsze, ale taki rzucily mi sie w oczy na lotnisku i takie
zapamietalem. Sam nie robie zbyt czesto zakupow w salonach, tym bardziej w
paryskich nie zdarzylo mi sie, wiec wymieniam nazwy ktore byly mi znane i
zapadly w pamiec. Z pozniejszych dociekan wynika, ze zjawisko wyjazdu do
Paryza na zakupy jest popularne wsrod mlodego pokolenia japonczykow klasy
sredniej i wyzszej. W dobrym tonie jest, a nawet nalezy nosic ubranie
"markowe", a ich zakup na wyspach jest kilkakrotnie drozszy niz w Paryzu.
Mowiac o cenach nalezy pamietac, ze generalnie Japonia jest bardzo drogim
krajem. W tym wzgledzie wyprzedza nawet Wielka Brytanie i Skandynawie, co
znaczy ze jest kilkakrotnie drozsza od Polski. Sa wyjatki od tej regoly i
to chyba oczywiste, ze sprzet elektroniczny jest zdecydowanie tanszy.
Wracajac do samolotu. Tlum japonczykow z bagazami wypelnionymi galanteria
francuska szczelnie wypelnil poklad samolotu. Kazdy cichutko nalozyl swoja
maske na oczy, do uszu wsunal zatyczki i starajac sie nie przeszkadzac
drugiemu cichutko odplynal w gleboki sen. Przerwy na posilek, to krotkie
chwile poruszenia na pokladzie. Sprawnymi ruchami paleczek szybko
rozprawiaja sie z serwowanymi daniami. Ja moge cieszyc sie przekaska
znacznie dluzej, a to dletego tylko, ze mimo kilku dni treningu przed
wyjazdem wciaz mam problemy z poslugiwaniem sie japonskimi sztuccami. Mam
czas. Lot jest dlugi, a zanim trafie do Japonii musze koniecznie nabyc te
umiejetnosc. Nie znam do konca lokalnych zwyczajow, a mam mieszkac u
rodziny japonskiej. A co sie stanie jesli okaze sie, ze ich tradycja jest
jedzenie ze wspolnego polmiska? Zanim zdaze sie rozkrecic, talerz bedzie
pusty. O nie tak latwo sie nie poddam. Sasiad dyskretnie, ale z
zazenowaniem patrzy na moje wysilki. Widze ze stara sie nie zwraca na mnie
uwagi, ale wyraznie z jakiegos powodu jestem ciekawym zjawiskiem. Dziwni
ci Japonczycy, jedza patykami i dziwia sie czlowiekowi cywilizowanemu... .
Lotnisko w Tokio jest doskonale oznakowane. Po prostu nie mozna sie zgubic.
Kontrola paszportowa odbywa sie szybko i bez zbednych pytan. Pani w
okienku wydaje sie niezwykle wzruszona na widok mojej osoby. Wyciaga
chusteczke, wyciera nos, z oczu plyna jej lzy wzruszenia. No tak jestem na
urlopie dwa dni i juz nie mysle kategoriami medycznymi. Za wzruszenia
wzialem zwykle przeziebienie. Dopiero gdy zaczela kichac domyslilem sie,
ze moje pelne troski "prosze nie plakac" bylo raczej nie na miejscu.
Szybko obsluzony znalazlem sie w holu. Bagaz dotarl bez komplikacji co
mnie milo zaskoczylo po przejsciach na lotnisku paryskim, gdzie dlugo nie
mogli odnalezc mojego plecaka, a gdy wreszcie do mnie dotarl, przestal byc
nowym plecakiem jakim wyjechal z Libanu i nosil na sobie slady ciagania po
plycie lotniska conajmniej jakby wypadl z ladowni podczas ladowania.
Poniedzialkowy poranek dnia pierwszego w pelni w Japonii przywital mnie
niezwykle niezyczliwie. Zimno i wilgotno, a z nieba saczylo sie cos co w
swej konsystencji przypominalo sniegodeszcz. Chmury nisko wisialy nad
miastem wspierajac sie niemal na dachach budynkow. Oznacza to ze pulap ich
byl niezwykle niski. Powszechnie wiadomym jest ze Japonczycy naleza do
ludow o nikczemnym wzroscie i do swoich rozmiarow dopasowuja niemal
wszystko. Stad czlowiek pochodzenia europejskiego moze czuc sie jak
Guliwer podczas jednej ze swych podrozy, a jesli chmury wspieraja sie na
dachach oznacza to ze czlowiek ow bedzie chodzil z glowa w chmurach.
Stalo sie przylecialem do Japonii. Przetrwalem tych kilkanascie godzin
lotu, wiec nie ma na co czekac. Trzeba zwiedzac. Zarzucilem na grzbiet
stara przyjaciolke, kiedys nieprzemakalna kurtke, do plecaka wrzucilem
kawal sera przywiezionego z Libanu jako zelazna porcje zywieniowa i w
droge. Znalem droge do stacji kolejki, ale na tym konczyla sie moja wiedza
geograficzna o najblizszej okolicy. Zanim zorientowalem sie w sytuacji
uplynelo nieco czasu. Czas jednak nie mial znaczenia. Wszystko bylo dla
mnie nowe. Kazdy robaczek bedacy podobno pismem, kazda wystawa i reklama
budzily moja ciekawosc. Nie nudzilem sie. W okienku kasowym "Japan
Railways" otrzymalem schematyczny plan Tokio z zaznaczonymi wszystkimi
stacjami kolejki podmiejskiej i wazniejszymi instytucjami. Przypadkiem moj
wzrok spoczal na wyrazie "Embassy". Moze to jest miejsce, kotere
powinienem odwiedzic jako pierwsze? Zaczalem poszukiwania ambasady
polskiej. Napierw na mapie. Nie bylo to trudne. Wiekszosc ambasad
zlokalizowana jest w jednej dzielnicy, wiec szybko odnalazlem cel.
Odnalezienie drogi wydawalo sie rownie proste. Wystarczy wysiasc na stacji
Ebisu, a z tamatad zaledwie kilka przecznic i jesetm na miesjcu.
Do Ebisu dotarlem. Jest to proste gdy ma sie bilet i gdy wsiadzie sie do
wlasciwej kolejki. Startujac ze stacji Hongodaj, skad ja startowalem
prawdopodobienstwo wybrania niewlasciwej wynosi 0,5. Jest tylko jeden tor.
Mozna jechac w strone Tokio lub przeciwnie. Z duma przyznam sie ze
trafilem za pierwszym razem na wlasciwy kierunek. W kolejce sa schematy
trasy i przed kazda stacja motorniczy podaje gdzie jestesmy. Wystarczy sie
w sluchac lub po prostu liczyc przystanki. Ja zastosowalem te druga metode,
moze bardziej uciazliwa, ale zupelnie nie rozumialem co on tam belkoce.
Z Ebisu probowalem trafic we wlasciwa przecznice i tu pojawily sie
prawdziwe problemy. Nie zabralem kompasu, a chmury dokladnie zakryly
niebo. Za zadne skarby nie moglem zorientowac mapy i ustalic wlsciwego
kierunku. Probowalem szukac punktow charakterystycznych, ale jak sie
odnalezc gdy nad toba kilka pieter wiaduktow, a dookola prawdziwa dzungla
urbanistyczna. Zdalem sie na instynkt i znowu odnioslem sukces. O tym
jednak ze jestem na dobrej drodze przekonalem sie dopiero gdy stanalem
przed ambasada. Skala mapy i jej precyzja wykonania (byl to w koncu
schematyczny plan wylacznie dla przedstawienia trasy kolejki) wciaz
powodowaly pomylki w wyborze drog i stala niepewnosc. Smialo moge rzec, ze
czulem sie jak dziecko we mgle. Tego ostatniego mialem pod dostatkiem.
Wilgosc dosc szybko uporala sie z moja stara kurtka i moglem doswiadczac
rozkoszy japonskiego deszczosniegu na plecach. Ostatecznie wytrwalym
marszem osiagnalem ambasade Rzeczypospolitej Polski w Tokio. Rozpoznalem
juz z daleka po smutnie wiszacej, mokrej fladze. Biel i czerwien byly
jedynymi kolorami wyrozniajacymi sie na tle powszechnej szarosci.
Ambasada jest wzorem miejscowym wcisnieta miedzy podobne budynki,
zapedzona w waska uliczke prawe zupelnie bez chodnika. Domofon z niewielka
kamera, dzis wilgotny od deszczu nie zachecal do zaklocania spokoju
domownikow. Mimo wszystko nie dalem mu spokoju. Odczekalem chwile pelna
napiecia i rozgladajac sie dookola stwierdzilem, ze popelnilem fatalna
pomylke dzwoniac do posesji sasiadujacej z ambasada. Na szczescie niekt
nie odpowiedzial na moje pukanie. Dyskretnie przesunalem sie w strone
domofonu wyraznie opisanego polskimi symbolami narodowymi. Niemal
natychmiast po nacisnieciu dzwonka zenski glos w zupelnie zrozumialym
jezyku zapytal o cel wizyty. Krotko poinformowalem, ze jestem w Japonii
turystycznie, dopiero co przyjechalem i czuje sie dosc zagubiony nie
znajac miasta, jezyka i kultury. Czy mozna tutaj zasiegnac rady co z soba
poczac, a ponadto chetnie nawiazalbym kontakt z lokalna polonia. To
najlepsze zrodlo wiedzy i najpewniejsza pomoc. Chyba moj wywod nie wywarl
oczekiwanego wrazenia. Riposta byla krotka i zdecydowana. Takimi sprawami
zajmuje sie Konsulat Generalny.
Bylem zaskoczony i zdruzgotany. Jesli przyjdzie mi znowu krazyc po Tokio w
poszukiwaniu konsulatu, to sie poddaje i zaczynam zwiedzanie na wlasna
reke. Z drugiej strony jak to mozliwe,ze ambasada nie utrzymuje kontaktow
z polonia...?
Jak wielka byla moja radosc gdy na pytanie o lokalizacje konsulatu damski
glos poinformowal mnie, ze to w kolejnej bramie, wiedziec moze tylko ten
kto kiedykolwiek prosil o goscine bedac mokrym, zmeczonym i zmarznietym w
obcym miescie. Nie zdazylem nawet podziekowac. Domofon zamilkl tak
blyskawicznie jak byl przemowil. Podszedlem do sasiedniej furty i
przekonalem sie ze jest to wejscie do konsulatu "Republic of Poland".
Ponownie uzylem domofonu znow damski glos, ale gdy tylko zaczalem zwoja
przemowe uslyszalem brzeczek otwierajacy zamek i wszedlem na podworko.
Krotkim chodnikiem dotarlem do drzwi zaopatrzonych w kolejny domofon i
kamere. Zanim zdazylem zadzwonic, kolejny brzeczek i drzwi ustapily przede
mna. Znalazlem sie w przyjenym cieplym i suchym pomieszczeniu. Za szyba
okienka pochylona nad komputerem pracowala mloda urzedniczka. Aby nie
przeszkadzac cichutko zdjalem przemoczona kurtke i plecak i stanalem w
pewnej odleglosic oczekujac, az zakonczy nie cierpiaca zwloki prace. Na
sobie mialem sweter w barwach wyraznie wojskowych, choc pozbawiony
dystynkcji. Na rekawie tkwil orzel na czerwony tle rzucajacy sie w oczy. Z
pramedytacja ustawilem sie do okienka wlasnie ta strona, aby zwrocic na
siebie uwage. Nie sposob nie domyslic sie, ze mam jakis zwiazek z
wojskiem, a to dobry temat do rozpoczecia rozmowy.
Niestety najwyrazniej wylacznie w moim mniemaniu orzelek rzucal sie w
oczy. Pani wciaz nie przerywala pracy. Podszedlem blizej i dyskretnie
wsparlem sie na ladzie okienka z mina wyrazajaca niezwykla cierpliwosc i
dalsza wole oczekiwania. Okazalo sie to zbedne. Pani urzedniczka zauwazyla
mnie i podeszla do otworu w szybie. Jej europejski wyglad nosil silne
znamiona rasy azjatyckiej. Akcent z jakim poslugiwala sie plynnie jezykiem
polskim nie budzil watpliwosci. Mimo krotkiego pobytu zdazylem poznac
uprzejmosc i otwartosc mieszkancow kraju kwitnacej wisni, wiec ucieszylem
sie w duchu majac nadzieje na pozytywne zalatwienie sprawy. W krotkich
slowach przedstawil mniej wiecej to samo, z czym prezentowalem sie juz
przed domofonem ambasady i z niezwykle ufnym usmiechem numer 68 w wersji
zagranicznej oczekiwalem odpowiedzi.
Pani zza szyby z niejakim niedowierzaniem zapytala czy na pewno nie mam
sprawy zwiazanej z paszportem lub inna urzedowa dzialalnoscia. Oczywiscie
ze nie, po prostu chcialbym prosic o pomoc w skontaktowaniu sie z Polonia.
Chyba jest w Tokio Polonia? - Zdaje sie ze tak, ale nie wiem jak sie z nia
skontaktowac. Prosze isc do ambasady. - Kiedy wlasnie wracam z ambasady,
ktora poinformowala mnie, ze takimi sprawami zajmuje sie konsulat. -
Niestety nie wiemy jak nawiazac kontakt z Polonia. - Trudno wiec moze
chociaz pomoze mi pani w znalezieniu czegos ciekawego w Tokio. Dzien jest
jaki jest i nie do konca nadaje sie do wloczenia sie po ulicach. Moze
jakies wydarzenia kulturalne, ktore warto zobaczyc?
- Ale te zwiazane z Polska?
- A sa takie?
- Niestety nie wiem.
- No dobrze a te nie zwiazane z Polska? - O tych tez niestety nic nie
wiem, ale chwileczke, zapytam.
Moja rozmowczyni zwrocila sie do siedzacej w poblizu kolezanki o japonskim
wygladzie i dosc dlugo dyskutowaly w zupelnie dla mnie tajemniczym jezyku.
Po dluzszej chwili, w czasie ktorej zdazylem zapoznac sie z zawartoscia
pliku starych polskich gazet spoczywajacych na stoliku obok wejscia, moja
rozmowczyni powrocila do okienka i podala mi czasopismo polonii japonskiej
niestety nieco nieaktualne, bo z zyczeniami bozonarodzeniowymi (byl juz
koniec lutego). Uprzejmie poinformowala mnie, ze czasopismop moge sobie
zatrzymac bezplatnie, ale nic wiecej nie moze dla mnie zrobic.
W miedzyczasie za szyba okienka dostrzeglem nowa postac. Elegancko ubrany
gentelman o przyjemnym wyrazie twarzy i cos mi podpowiadalo, slowianskiej
duszy, zjawil sie od strony zaplecza i wydawal sie domownikiem.
Natychmiast zwrocilem sie w jego strone orzelkiem i probowalem skupic na
sobie jego uwage, niestety bezskutecznie. Mial cos do zalatwienia i to go
pochlanialo. Zajalem sie przegladaniem czasopisma w poszukiwaniu stopki
redakcyjnej, w tym czasie moja rozmowczyni powrocila do pisania. W stopce
znalazlem numer faksu i email do redakcji. Pokaslujac i przepraszajac
najmocniej ponownie oderwalem urzedniczke od zajec i zapytalem, czy jest
tu gdzies mozliwosc wyslania maila. W duszy liczylem, ze pozwoli mi usiasc
na dwie minuty do swojego komputera i sprawa zalatwiona no i sie
przeliczylem. Odpowiedz oznajmiala, ze po drugiej stronie szyby nie znaja
w poblizu miejsca jakiego poszukuje. Nie poddalem sie i drazylem dalej:
- To moze faks mozna od panstwa wyslac - chyba bylem troche
bezceremonialny, ale to byla ostatnia szansa. - Czy to prywatna sprawa?
- Wlasciwie tak, jestem tu prywatnie, no wie pani, znaczy sie na urlopie.
- Nie mozemy udostepniac faksu dla celow prywatnych. - to koniec. Braklo
mi koncepcji, ale rozmowczyni zaproponowala mi na koniec skorzystanie z
darmowych ulotek o Tokio znajdujacych sie na malym stoliku. Wdzieczny i za
to siegnalem po ulotki i z niejakim rozczarowaniem stwierdzilem ze sa to
przede wszystkim oferty handlowe i wszystko w nich poza zdjeciami jest w
jezyku japonskim.
Nie wiem czy bardziej rozczarowany, czy rozbawiony sytuacja powrocilem do
mokrej kurtki i wyszedlem w wilgotny swiat. Orzelek w ktorego tak
wierzylem okazal sie nieskuteczny. Przegrana bitwa nie oznacza przegranej
wojny. Jeszcze mam dwa tygodnie. Znajde Polonie w Tokio.
GORAL W TOKIO.
Zaczelo sie jak zwykle niewinnie. Nie majac innych ubran i obawiajac sie
zeby moj bagaz nie byl podejrzanie maly podczas podrozy do Japonii,
zapakowalem w plecak ubranie gorlaskie. Portki bukowe i serdak spelnily
swe zadanie i moj bagaz wygladal godnie i adekwatnie do planowanej podrozy.
Nie do konca wiedzialem, czy bedzie gdzie sie w nim pokazac, ale przeciez
koscioly chyba tam maja to ubiore sie paradnie w niedziele i na msze pojde.
Goscinni Panstwo Hirata i ich corka Junko, jedna z trojki siostr, ktore
poznalem (tylko ona byla w domu podczas mojej wizyty, pozostale siostry
mieszkaja we Francji), starali sie przyjac mnie z honorami i za wszelka
cene sprawic bym czul sie jak w domu. Jednym z elementow majacych do tego
prowadzic bylo umieszczenie w moim pokoju figurek Gorala i Goralki
przywiezionych z Ratulowa. Widzac miniaturki strojow regionalnych
nadmienilem, ze mam ze soba oryginal i tak sie zaczelo.
Junko jak przystalo na kobiete szybko zwierzyla sie swojej kolezance z
pracy, a potem innej z czasow szkoly sredniej, ze jestem i mam to dziwne
polskie ubranie. Ciekawskie, mlode kobietki wymyslily, ze mozna mnie
zaprosic na lunch, za ktory sam musialem zaplacic (taka tradycje, ze kazdy
placi za siebie - dziwni ci Japonczycy), z zastrzezeniem, ze mam byc
ubrany oryginalnie. Zgodzilem sie na taki plan, ale ostatecznie zawiodlem.
W wyznaczonym terminie pogoda nie dopisala, a ja musialbym przemierzyc pol
miasta, z czego duzy odcinek musialbym pokonac pieszo. Nie dlatego, ze nie
ma autobusow. Oczywiscie, ze sa. W Tokio i Yokohamie praktycznie w kazde
miejsce mozne dostac sie autobusem. Trzeba jednak wiedziec jakim, gdzie
wsiasc, wysiasc, ile zaplacic (a placi sie slono) itp.. Aby nie zniszczyc
ubrania i troche ze zwyklego lenistwa, poszedlem na lunch jak normalny
czlowiek. Okazalo sie, ze w miejscu gdzie jedlismy wcale nie wygladalem
jak normalny. Centrum Finansowe Yokohamy - Landmark Tower - najwyzszy
budynek Japonii. Tysiace bankierow, dyrektorow, bussinesmanow, a wszyscy w
jednakowych, klasycznych garniturach w ciemnych kolorach z jednobarwnymi
krawatami. Poniekad spelnilem oczekiwania dziewczyn; rzucalem sie w oczy.
W duchu cieszylem sie ze nie wlozylem serdaka i portek. Dopiero byloby
widowisko. Lunch byl przyjemny, dosc obfity no i przede wszystkim dlugi.
Nie bylby taki gdybym sprawniej poslugiwal sie paleczkami, ale w
jedenascie godzin lotu nie udalo mi sie osiagnac perfekcji. Mam wrazenie,
ze dziewczyny byly nieco zazenowane moja niezdarnoscia. To nasuwa mi pewne
podejrzenia, ze cala sala spogladala na nas nie z powodu mojego
nietypowego ubrania, a raczej z powdu dosc niekonwencjonalnego
poslugiwania sie paleczkami. W krytycznym momencie, gdy dziewczyny zaczely
spogladac na zegarki sugerujac, ze czas wracac do pracy, a po moim talerzu
wciaz tanczyly osmiornice, zachowujac sie jak zywe, mimo, ze ugotowne i
poszatkowane, uzylem paleczek jak widelca i zakonczylem te kompromitujaca
batalie. Kolezanki Junko nie darowaly mi, ze nie przyszedlem po goralsku i
przed moim wyjazdem zjawily sie w domu moich gospodarzy na kolacji.
Witalem gosci w drzwiach w kapeluszu z piorkiem (piorko troche sie
naruszylo podczas tronsportu, prawdopodobnie na Paryskim lotnisku, ale
udawalem, ze to taka moda chodzic ze zlamanym). Tym razem, bylo to prawie
po dwoch tygodniach pobytu w Japonii, poslugiwanie sie lokalnymi sztuccami
szlo mi zdecydowanie lepiej ( choc nie bez potkniec, ot zlosliwa oliwka
nie chciala sie dlugo poddac). Zwrocilem mimo to na siebie publiczna uwage
podczas prob wsadzenia nog usztywnionych bukowymi portkami pod stol, ktory
wystawal nie wiecej jak dwadziescia centymetrow nad powierzchnie podlogi.
Niewiele brakowalo, a na samym wstepie zakonczylbym kolacje zwalajc
wszystkie potrawy i jedynie moja wrodzona gracja i inteligencja zapobiegly
katastrofie. Zamiast pchac nogi pod stol wycignalem je obok w pozycji w
jakiej widuje sie czesto bohaterki Rubensowkich obrazow.
Sesja zdjeciowa, opowiesci o zwyczajach i tradycjach i ogladanie albumow
ze zdjeciami z Tatr wypelnily przyjemnie wieczor, az zal bylo sie
rozstawac. Na kontynuacje zaprosilem wszystkich do Koscieliska.
Zaproszonych i zainteresowanych Podhalem pozostawilem w Japonii znacznie
wiecej. Szczegolny wymiar mialo spotkanie w "Domu Ludowym" w Yokohamie.
Japonia cierpi na historyczna amnezje. Mlode pokolenie nie czuje potrzeby
uczenia sie historii i kultywowania tradycji. Ped zycia w nowoczesnym,
elektronicznym swiecie nie daje szans spojzenia za siebie. Rzeczywistosc
wirtualna jest bardziej pociagajaca jak stare zwyczaje, ktore zgodnie z
natura japonska wymagaja niezwyklej starannosci i dbalosci o szczegoly.
Trzeba wlozyc sporo wysilku i poswiecic wiele godzin pracy, by posiasc
tradycyjne umiejetnosci tanca, spiewu, kaligrafii, czy zwyklego zakladania
kimona. Zaskakujace jest, ze prawidlowe zalozenie tradycyjnego stroju
japonskiego zajmuje blisko godzine czasu, a jego waga jest znacznie
wieksza niz goralskich, welnianych strojow. Mlodziez nie jest
zainteresowana odgrzebywaniem staroci i jest to zjawisko powszechne. Jego
rozmiar obudzil zaniepokojenie we wladzach kraju. Podjeto srodki
zapobiegawcze. Wygenerowano srodki i powolano ludzi do rozpowszechniania
wiedzy i umiejetnosci tradycyjnych. "Dom Ludowy" w Yokohamie to jedno z
tych miejsc, gdzie probuje sie zainteresowac spoleczenstwo tradycja. Pani
Hirata, mama Junko uczeszcza tam na zajecia ze spiewu i tanca. Gdy tylko
zamieszkalem w jej domu i gdy dowiedziala sie, ze ma ze soba tradycyjne
ubranie goralskie, porozmawiala ze swoimi "sensejem" - nauczycielem i
zaprosila mnie na zajecia, abym mogl zaprezentowac tradycje podhalanskie.
Drewniany budynek z duza sala widowiskowa zaopatrzona w scene. Wszystko w
tradycyjnym stylu bardzo przypominalo nasz "Dom Ludowy" w Koscielisku. Na
zajecia przybylo kilkanascie osob. Srednia wieku oscylowala miedzy 55 i 60
lat. Najpierw lekcja spiewu. Przez dwie godziny bez przerwy trenowano
skomplikowane melodie. Przygotowywano sie do wystepu. Rodzaj
starojaponskiego dramatu ze spiewem i tancem. Nie zrozumialem o czym
spiewano, ale z pewnoscia byla to tragiczna opowiesc. Melodia falowala,
ale czesto zahaczala o niskie tony i przy koncu urywala sie niczym nagle
przerwana nic zycia.
Sluchacze podczas zajec siedzieli lokalna moda na wlasnych pietach. Mieli
co prawda malenkie krzeselka, ktore wsuwali pod posladki, ale mimo
wszystko pozycja wedlug mnie byla niezwykle niewygodna. Probowalem
nasladowac grupe i wyniknelo z tego tylko i wylacznie zamieszanie. Oni
przez dwie godziny trwali w swych pozach, a ja przez ten czas zdolalem
przerobic wszystkie mozliwe kombinacje z ukladaniem nog na, pod, obok
krzeselka, a i tak ostatecznie mialem trudnosci z ich rozprostowywaniem.
Gdy zakonczyli spiew, a ja zdolalem podniesc sie z podlogi (udawalem, ze
majstruje cos przy aparacie, ale bolesna rzeczywistosc byla inna, po
prostu byla bolesna bo mialem zdretwiale nogi) poczestowano mnie zielona
herbata i zaproszono do opowiesci o Polsce.
Wlozylem ubranie goralskie i przysiadlem sie do tego ich niskiego stolu.
Bukowe portki uniemozliwialy mi skorzystanie ze stoleczka, a siedzenie na
pietach bylo niemozliwe, bo gdy tylko probowalem tego dokonac zaczynaly mi
dretwiec nogi. Kleknalem wiec przy stole niejako aby byc lepiej widzianym
i slyszanym. Opisalem stroj, gdzie, jak, z czego i przez kogo zostal
zrobiony. Opowiedzialem w kilku slowach o Podhalu i Tatrach. Wspomnialem o
goralach, tradycji, religii. Pokazalem album ze zdjeciami Pawla Murzyna z
gor (nota bene album ten otrzymalem na pamiatke pobytu w miasteczku Misawa
na dalekiej polnocy Hokkaido). Zdawalo mi sei ze dostrzegam zrozumienie w
oczach sluchaczy. Kiwanie glowami i pomruki zadowolenia potwierdzaly moje
spostrzezenie. Uwazalem wiec za niepotrzebne wyjasnianie gdzie lezy
Polska, a jednak pytanie jednego ze starszych panow, czy Polska to takie
miasto, uznalem jednak za sluszne przyblizenie geografii regionu i kraju.
To wiele wyjasnilo. Na wiesc, ze Polska lezy w Europie rozlegl sie glosny
pomruk zrozumienia. Zaczeto zadawac pytania, sprawdzano autentycznosc
haftu i dopytywano sie czy ubranie wykonali profesjonalisci. Ostatecznie
przymuszono mnie naleganiami do zaprezentowania przyspiewki goralskiej.
Cieszylem sie, ze nie ma wsrod nich nikogo, kto znalby goralskie melodie.
Moglem bez leku odwazyc sie na spiew i udawac, ze tak to powinno brzmiec.
Nawet otrzymalem aplauz i nieodlaczny pomruk zadowolenia.
Jak to zwykle bywa z chwilami przyjemnymi, szybko mijaja. Tym razem nie
bylo odstepstw od reguly. Spotkanie przypieczetowalismy wspolnym zdjeciem
przy scenie i rozpoczela sie druga czesc proby - taniec. Ciekawe uklady,
ale zupelnie pozbawione spontanicznosci i zywiolowosci typowej dla
europejskich tancow regionalnych. Kazdy ruch, kazdy uklad dloni i sposob
trzymania wachlarza musi byc zgodny z wymaganiami sztuki. Sensej pod tym
wzgledem byl niezwykle wymagajcy, ale i niezykle cierpliwy. Przez cala
probe, a trwala kilka godzin nie uslyszalem zadnego slowa
zniecierpliwienia, czy dezaprobaty. Jesli nie szlo tak jak powinno, to
powtarzano do skutku.
Druga czesc zajec byla znacznie bardziej zajmujaca jak spiew, wiec nie
nudzilem sie. Mimo to z radoscia przyjalem wiadomosc, ze to juz koniec.
Moj zoladek sugerowal, ze czas na miseczke ryzu z wazywami, albo cos z
darow morza (zwykle nie pytalem co to jest, przynajmniej nie przed
jedzenie, czasem po zjedzeniu tez nie specjalnie chcialem wiedziec, co to
bylo). Wychodzac zastanawialem sie czy bede jeszcze mial okazje pokazc sie
w Tokio w ubraniu goralskim. Pomimo pierwszej nieudanej proby odszukania
Polakow w Tokio nie poddalem sie i gdziekolwiek dostrzeglem jakas szanse
nawiazania kontaktu, chwytalem sie jej. Tym sposobem wedrujac z Yokohamy
do Hongoday, gdzies na obrzezach miasta trafilem na cmentarz dla
obcokrajowcow, ktory niestety byl zamkniety dla zwiedzajacych, a kawalek
dalej spostrzeglem kosciol o ksztaltach zupelnie europejskich, z krzyzem
mierzacym w niebo ze strzelistej wiezyczki. Wystroj kosciola wskazywal na
katolickiego gospodarza. Udalem sie na plebanie i zastalem jegomoscia -
ksiedza proboszcza, nobliwego Brytyjczyka, ktory po zastanowieniu przyznal,
ze zna tylko jeden kosciol w poblizu, ktorego proboszcz jest Polakiem.
Mialo to byc gdzies w Kawasaki. Postanowilem sprobowac poszukiwan w tamtej
okolicy. Czemu nie zwiedzic przy okazji dzielnicy, ktorej nazwa
nieodparcie kojarzy mi sie z zupelnie dobrymi motocyklami (osobiscie
preferuje Honde). Stacja w Kawasaki byla w remoncie, wiec mialem nieco
trudnosci z odnalezieniem wyjscia i dzieki temu wpadlem przypadkiem na
plan najblizszej okolicy. Byl tam zaznaczony krzyzykiem kosciol.
Natychmiast pomyslalem o celu moich poszukiwan. Niestety byl to kosciol
protestancki, a panie, ktore otworzyly drzwi mowily prawie wylacznie po
japonsku. Jedna z nich posiadala bardzo ograniczony zasob slownictwa
angielskiego, co pozwolilo mi wytlumaczyc cel najscia. Panie zachowaly sie
normalnie (normalnie po japonsku) i za wszelka cena postanowily mi pomoc.
Przeszukaly ksiazke telefoniczna i informatory o kosciolach w calym Tokio.
Nie znalazly. W zwiazku z tym jedna z nich, ta "wladajaca" angielskim
postanowila zaprowadzic mnie na posterunek policji i tam zapytac. Do
posterunku wcale nie bylo tak blisko, wedrowalismy waskimi uliczkami
blisko pietnascie minut prubujac prowadzic konwersacje. Mimo trudnosci
jesykowych okazalo sie, ze ejst pielegniarka w pobliskim szpitalu. Gdy
przyznalem sie, ze jestem lekarzem, stalo sie oczywiste, ze nie zostawi
mnie bez opieki dopoki nie odnajde poszukiwanego kosciola. Na posterunku
policji spedzilismy kilkanascie minut. W tym czasie posterunkowy wraz z
moja przewodniczka wykonali kilka telefonow i niestety niczego to nie
zmienilo. Mialem wyrzuty sumienia, ze nadwyrezam uprzejmosc, ale mimo
moich nalegan, zeby sie nie trudzila, bo to nie jest az tak wazne, nie
zrezygnowala. Gdy wizyta na posterunku nie dala efektu, zabral amnie na
komisariat. Moja sparwa zajelo sie kilku policjantow i po dluzszych
medytacjach i kilku telefonach, podano mi sluchawke, w ktorej zabrzmial
polski glos. Ksiadz przyznal, ze kiedys odprawial msze w jezyku polskim,
ale bylo to w czasach, gdy w Kawasaki mieszkali Polacy. Teraz zostal sam i
zaniechal tej czynnosci. Podal mi jednak dokladny adres i numer telefonu
do kosciola w centrum Tokio przy stacji Yotsuya, gdzie odbywaja sie co dwa
tygodnie niedzielne msze swiete w jezyku polskim. I to byl sukces.
Podziekowalem mojej pielegniarce i calemu komisariatowi i wrocielm do
mojego japonskiego domu, bo juz robilo sie pozno. Mialem plan na niedziele
i wiedzialem, ze jesli gdziekolwiek moge spotkac rodakow to z cala
pewnoscia w kosciele na polskiej mszy. Niedzielny poranek byl sloneczny i
prawdziwie wiosenny, prawie jakby na zamowienie dla mnie. Dzis nie mialem
problemu z wlozeniem ubrania goralskiego. Suche nawierzchnie, slonce,
przyjemny chlodny wiatr. Postanowilem przeparadowac przez ulice Tokio i
przyjrzec sie reakcjom tubylcow. Zwykle tak powsciagliwi i
niezainteresowani otoczeniem, moze jednak dadza wytracic sie z rownowagi.
Nie dali sie. Od czasu do czesu udawalo mi sie uchwycic pojedyncze ciekawe
spojzenie, ktore uciekalo sploszone przed moim wzrokiem, jakby zawstydzone
swoja niezwykla smialoscia. Nawet w kolejce podmiejskiej nikt nie zwracal
na mnie uwagi. Swoim zwyczajem albo drzemano, albo zajmowano sie swoimi
telefonami komorkowymi. Prawie poltorej godziny tluklem sie pociagiem do
centrum Tokio. Wysiadajac na stacji Yotsuya mialem nadzieje bez problemu
odnalezc wlasciwy kosciol. Tak tez sie stalo. Po prostu nie da sie nie
trafic i to chyba mnie uratowalo. Duzy, okragly budynek ze stajaca obok
dzwonnica w ksztalcie ostrej iglicy. Obok sklepik z dewocjonaliami,
recepcja z informacja, sala sopotkan, kilka kaplic. Wokol tego miejsca
skupiaja sie liczne wspolnoty katolickie z roznych krajow. Poczatkowo nie
dostrzeglem Polakow. Skierowany w informacji do jednej z kaplic zastalem
tam ksiedza Tadeusza Oblaka - profesora i proboszcza parafii polonijnej.
Zgodzil sie na uczestnictwo we mszy i uslugiwanie mu przy oltarzu oraz
odczytanie lekcji. Powoli naplywali parafianie. Kilkadziesiat osob to
podobno nie rewelacja i raczej wyjatkowo malo. Z radoscia sluchalem slow
polskiej mszy tak daleko od domu.
Gdy padly slowa blogoslawienstwa i zakonczyly sie ogloszenia parafialne,
zaproszono wszystkich obecnych zgodnie z lokalna tradycja na spotkanie w
gronie polonii. Wowczas pekly tamy ciekawosci i zaczely sie konwersacje
wokol mojej obecnosci i wszystkiego co zwiazane z Tatrami i Podhalem.
Kazdy opowiadal o swoich spotkaniach z gorami i probowal doszukac sie
znajomych nazw w moich slowach. Atmosfera podgrzala sie. Siostry zakonne
serwowaly herbate i ciastka, a za stolami kwitly dyskusje. Ksiadz profesor
posadzil mnie na honorowym miejscy i poprosil o wyjasnienie zjawiska jakim
stala sie moja obecnosc. Gdy album o Tatrach zaczal krazyc po sali, i
wspomnienia z ojczyzny odzyly, zaczelo brakowac goralskiej muzyki aby
poczuc sie jak w domu. Wypytywany o droge jaka przebylem do Japonii
wspomnialem o swojej libanskiej pracy i tu mila niespodzianka. Siedzacy
vis a vis powaznie wygladajacy mezczyzna wstal i niby powaznie, lecz z
diabelkiem w glosie zapytal, jak to sie stalo, ze oficer przebywajacy za
granica nie zameldowal sie do atachattu. Zrozumialem sytuacje
blyskawicznie i naprawilem swoj blad meldujac sie w tej chwili Attache
Wojskowemu w Japonii w osobie Pana Jana Szczesnego. Musialem poniesc
konsekwencje swojej niefrasobliwosci i mimo, ze zal bylo opuszczac tak
mile towarzystwo i miejsce, przyjalem zaproszenie attache na polska
kolacje.
Zegnajac sie przekazalem na rece ksiedza Profesora Zbior Ewangelii w
tlumaczeniu na gware Gorali Podhalanskich wydwanictwa pallotinum, ktora
kiedys otrzymalem od Kustosza sanktuarium MB Fatimskiej na Krzeptowkach -
Ks. Miroslawa Drozdka. Przewedrowala ona ze mna szlak z Polski do Libanu,
a pozniej do Japonii i tam znalazla swoje miejsce by niesc dobra nowine
Polakom z dala od ojczyznym. Kolacja w domu Panstwa Szczesnych
przypomniala obrazy i zapachy z domu, a goscinnosc, prawdziwie polska,
sprawila, ze choc spotkanie z rodakami w Japonii trwalo zaledwie kilka
godzin, w mojej pamieci na zawsze przetrwa jako najlepsze wspomnienie z
pobytu. Dom Panstwa Szczesnych stal sie dla mnie wyobrazeniem ostoi
polskosci, a gospodarze prawdziwymi jej ambasadorami. Wychodzac i z zalem
zegnajac sie z przyjemnym miejscem i przyjaznymi ludzmi, myslalem o tym
jak wazne jest, aby wlasciwy czlowiek znalazl sie na wlasciwym miejscu,
tak jak w przypadku attache wojskowego.
Nie bez zalu myslalem o wyjezdzie majacym nastapic w dniu nastepnym, ale
tez serce przepelnione mialem radoscia i czulem sie usatysfakcjonowany
wszystkim czego doswiadczylem. Spotkanie w kosciele i polska kolacja staly
sie wysmienitym dopelnieniem urlopu w Japonii. Mialem wrazenie jakbym za
jednym razem odwiedzil kraj egzotyczny i po drodze zahaczyl o ojczyzne.
W KOLEJCE
Japonczycy to narod obdarzony dosc nikczemnym wzrostem. Znany to
powszechnie fakt. Tak samo oczywiste jest, ze na wcale nie malej wyspie, a
nawet na prawie poltora tysiaca wyspach, jakie skladaja sie na Japonie,
nie ma zbyt duzo miejsca i z tego powodu osiagnieto perfekcje w dazeniu do
miniaturyzacji i wykorzystania powierzchni.
Z moich obserwacji wynika, ze powodem nie jest niedobor powierzchni.
Hokkaido jest potezna wyspa i jest w stanie pomiescic jescze wiele pokolen
mieszkancow. W samej naturze Japonczyka jest cos co zmusza go do
minimalizacji i to w kazdym aspekcie zycia. Domy i mieszkania, ktore
buduja, zaskakuja europejczyka i zdaja sie byc zbyt male do prowadzenia
normalengo zycia, a jednak. Mikrokomputery, telefony z aparatami
fotograficznymi, przenosne telewizory z DVD, mini ogrody wokol mini domow.
Nawet samochody konstruuja mniejsze. Za tym faktem, a moze przyczyna tego
jest budowanie waskich i kretych drog tworzacych prawdziwa,
wielopoziomowa, betonowa krzyzowke przecinajaca aglomeracje miejska jaka
tworza Tokio i okoliczne miasta, zrosniete w jeden, ogromny organizm
miejski. Z powodu skomplikowanego ukladu drog, chorobliwego braku miejsc
do parkowania, wysokich cen paliwa oraz wysokich oplat za korzystanie z
jezdni, przecietny Japonczyk, mimo, ze posiada nowy, blyszczacy, doskonale
wyposazony i zawsze idealnie czysty samochod, korzysta z niego wylacznie w
weekendy i tylko po to by dojechac do najblizszego sklepu po zakupy.
Podstawa komunikacji jest metro i kolejki podmiejskie. Kolej dociera
wszedzie, nawet w najdalsze czesci wyspy. Wazne tylko aby wsiasc do
wlasciwego skladu, jadacego we wlasciwym kierunku, odjezdajacego z
wlasciwego peronu, na wlasciwym pietrze stacji (tych pieter bywa po kilka,
z czego niektore sa nad ziemi, a inne pod nia), a to wcale nie jest tak
proste jakby sie zdawalo.
Przecietny Europejczyk, jakim poczuwam sie byc przezywa prawdziwie
"dantejskie" sceny trafiajac po raz pierwszy do betonowego labiryntu JR (Japan
Railways). Siec tuneli i wiaduktow tworzy gaszcz przypominajacy
skomplikowany uklad naczyniowy w cielsku miasta. Tetnice i zyly wypelnione
ruchomym tlumem Japonczykow, tetniace ciaglym rytmem przyjazdow i odjazdow,
bez ustanku pompuja mase ludzka we wszystkie strony swiata.
Przybysz od samego wejscia przez bramki elektroniczne trafia do swiata
zadziwiajacego na kazdym kroku. Juz sam zakup biletu bywa procesem
skomplikowanym szczegolnie z powodu trudnosci jezykowych. Wiekszosc
rozkladow jazdy i nazw pisana w jezyku urzedowym (japonskim) jest
conajmniej malo czytelna. Z czasem mozna posiasc pewna umiejetnosc
odszyfrowywania znakow (jeden znak lub ich kombinacja oznaczajace
miejscowosc daja sie zapamietac). To znacznie ulatwia trafienie do celu.
Zanim jednak dojdzie sie do tak zaawansowanych umiejetnosci, "body
language" ("jezyk ciala") staje sie niezastapiony.
W Tokio i wlasciwie w calej Japonii funkcjonuje dosc czytelny system
znakowania linii kolejowych koloramii. Wystarczy posiasc plan polaczen ze
schematami tras i przyporzadkowanymi im kolorami i zycie staje sie
prostsze, chyba ze mapka pisana jest w jezyku lokalnym.
Bedac szczesliwym posiadaczem wlasciwego biletu, znajac cel podrozy i po
odnalezieniu peronu odjazdu, staje sie przed nowymi wyzwaniami. Platforma
peronu pokryta jest skomplikowanym systemem roznokolorowych linii i znakow.
Poczatkowo nie zwraca sie na nie uwagi, ale uwazny obserwator wkrotce
dojdzie do wniosku, ze zgodnie z pragmatyczna natura Japonczyka, nie sa to
symbole bez znaczenia. W przypadku kolejek podmiejskich i metra wyznaczaja
one miejsca oczekiwania na pociag i sa umieszczone dokladnie w miejscach,
gdzie beda znajdowac sie drzwi pojazdu. Pasazerowie nie tloczal sie i nie
walcza o pierwsze miejsca. Oczekuja niczym na zbiorce, czlowiek za
czlowiekiem w rownych rzedach i odstepach. Sprawa staje sie jeszcze
ciekawsza w przypadku koleji dalekobieznej. Perony z ktorych odjezdza sie
w dalsza podroz wyposazone sa w system sciezek, drozek i symboli. Wedle
moich obserwacji wzdluz linii czerwonych poruszaja sie pasazerowie
wysiadajcy, wzdluz linii zielonych pasazerowei wsiadajacy. Punkty
obramowane na zielono i oznaczone cyframi odpowiadaja miejscom oczekiwania
(tu znajda sie drzwi pociagu) i numerom wagonow. W Tokio wystepuja dwa
typy pociagow dalekobieznych, stad symbolika oznaczen jest podwojna, ale
po kilkakrotnej analizie okazuje sie dosc czytelna.
Wsiadajac do kolejki podmiejskiej nalezy liczyc sie z duzym sciskiem.
Szczegolnie trudne sa godziny poranne, gdy kazdy Japonczyk pedzi do pracy
oraz wieczorne, gdy z niej wraca. Mimo wszystko rzadko zdarza sie
sytuacje, zeby ktos nie zmiescil sie do wagonu. Przyczyna jest niezwykle
prozaiczna. Kazdy porusza sie codziennie wedlug tego samego utartego
algorytmu. Posluze sie przykladem kolezanki u ktorej mieszkalem w
Yokohamie.
Kazdego dnia (z wyjatkiem weekendow, na te dni przewidziany byl zupelnie
inny schemat, lecz tak samo niezmienny) wstawala o godzinie szostej rano (
dzien pracy zaczynala o 9.00). Poranna kapiel i toaleta (w sumie jakies 45
min, a to oznacza ze nalezy do szybszych)), sniadanie, pakowanie sie do
pracy i punktualnie o 7.30 wyjscie z domu. Trasa marszruty z domu na
stacje zawsze jednakowa i niezmienna z wyliczona dlugoscia kroku, tak zeby
byc punktualnie na miejscu.
Odjazd ze stacji Hongoday punktualnie o godzinie 8.09 (zawsze ta sama
kolejka mimo, ze jezdza z czestotliowscia co kilka minut). Przejazd to
okolo 20 min do stacji Yokohama. W tym czasie jesli udalo sie usiasc,
mozna bylo sie zdrzemnac jak praktycznie wszyscy siedzacy pasazerowie.
Zadziwiajace jak precyzyjne wyczucie czasu i miejsca maja Japonczycy nawet
we snie. Moja kolezanka zasypiala zaraz po wyjezdzie i budzila sie
dokladnie w momencie gdy pociag zaczynal zwalniac przed "jej" stacja. (po
drodze bylo tych stacji kilka, ale Junko nigdy sie nie mylila).
Powrot z pracy tez zgodnie ze schematem, tym samym pociagiem, o tej samej
porze, ta sama trasa. Dla mnie monotonia zycia, dla nich zjawisko normalne
i jedyne sluszne. Kazdy nielad, czy brak precyzyjnej organizacji wywoluje
frustracje, zmeczenie, depresje...
Podrozowanie kolejka podmiejska z Hongoday do Takio zabieralo mi sporo
czasu, stad liczylem na mozliwosc poznania nowych osob, nawiazania
kontaktow itp. Niestety okazlo sie to niemozliwe. Nie dlatego ze panowal
zbyt duzy halas. Nie z powodu bariery jezykowej. Trudnoscia okazala sie
kultura. Japonczycy z zalozenia sa niezwykle tolerancyjni dla innych i nie
tylko wystrzegaja sie krytyki, ale pilnie strzega wolnosci i prywatnosci
drugiego czlowieka. Polega to na tym, ze sa dla siebie krytyczni i
postepuja tak aby swoja obecnoscia nie powodowac dyskomfortu innych.
Wchodzac do wagonu, siadaja na wolnym miejscu ( nie ma znaczenia czy
stary, czy mlody - kto pierwszy ten lepszy), lub ustwiaja sie w dogodnej
pozycji i aby nie zaklocac cudzej prywatnosci nawet zwyklym patrzeniem,
albo zapadaja w drzemke, albo siegaja po gazete, ksiazke, telefon
komorkowy i fiksuja tam swoje spojrzenie.
Nie tylko patrzenie na druga osobe to "fo pa" czy nawet grozba posadzenia
o molestowanie, rozmawianie w publicznym srodku transportu jest nie do
przyjecia. Mozna w ten sposob zaklocic czyjs spokoj. Dlatego wypelnione po
brzegi pociagi sa pocigami milczacymi. Proba nawiazania konwersacji
rownalaby sie szarganiu swietosci. Nie odwazylem sie na to. Codziennie
spedzalem w kolejkach wiele czasu milczac i bezczelnie obserwowalem
wspolpasazerow. Od tego nie moglem sie powstrzymac.
03.06.2003
DOROCZNY PIKNIK POLONII LIBANSKIEJ
Zycie w Libanie mimo, ze sezon swiateczny za nami, nie stlo sie
zupelnie monotonne i pozbawione przezyc kulturalnych. "Pinki Drinki" w
Kompanii Medycznej przebiegaly w niezykle wesolej atmosferze, przy czym
mialy wysoki poziom artystyczny, choc jak przystalo na duze wydarzenie
(przynajmniej w skali Naqoury) nie pozbawione byly podtekstow
skandalizujacych. W tym samym dniu Ukraincy zorganizowali potezna
potancowke dla wszystkich "peacekeeperow", wiec naturalnym biegiem rzeczy,
wprost z messy szpitalnej wszyscy udali sie do nich. Okazalo sie, ze z
zaproszenia skorzystali wylacznie Polacy (za to w niespodziewanie licznej
kompanii) oraz Irlandczycy (ci ostatni zjawili sie w komplecie, czyli
wszystkich osmiu pracujacych w Libanie). Tym samym impreza przybrala
charkter jakze typowej biesiady staropolskiej suto zakrapianej alkoholem o
godnych nazwach i rownie godnych wartosciach procentowych. W bledzie
bedzie kazdy kto bedzie probowal mowic o pijanstwie tego wieczora. Nikt ne
spadl ze stolka (pomijam Irlandczyka, ktory okolo trzeciej nad ranem
trafil do naszej messy i osunal sie na podloge wraz ze stolkiem barowym,
wylacznie przez gapiostwo), nikt nie wszczal burdy, nikomu nie obito, ze
tak powiem "mordy". Wzialwszy pod uwage mieszanke polsko - ukrainsko -
irlandzka, cala pewnoscia mozna twierdzic na tej podstawie, ze pijanstwa
nie bylo. Nie da sie tez zaprzeczyc, ze alkoholem raczono sie raczej
obficie, po bratersku i z gestem. Ostatecznie statystyki dnia nastepnego
glosily, ze wiecej Polakow wskazywalo na upojenie niz Ukraincow. Tego nie
jest w stanie nikt dowiesc. Za to jedna kwestia jest bezsporna. Procentowo
rzecz traktujac, najwieksze starty poniesli Irlandczycy. Na osmiu, osmiu
pochlonelo morze whiski (zdaje sie ze szkockiej), a zatem sto procent
kontyngentu.
To byl wesoly i przyjemny wieczor, pelen tancow, zabawy, smiechu i
braterstwa. Jezyk polski mieszal sie z ukrainskim, rosyjskim i od czasu do
czasu z angielskim o brzmieniu bardzo irlandzkim. Mimo niewielkich barier
jezykowych zrozumienie bylo powszechne.
Obok tak intensywnych zabaw maja miejsce w Libanie imprezy o zupelnie
innym wymiarze. Jedna z nich jest "Doroczny Piknik Polonii Libanskiej" w
Don Bosco. Ta salezjanska szkola pod Bejrutem (raczej nad Bejrutem, bo
chco w linii prostej to zaledwie kilka kilometrow, to trzeba sie wspiac na
dziewiecset metrow wzwyz z poziomu morza).
Zaproszenie polskich zolnierzy nie bylo dla nas zaskoczeniem. Stosunki z
Polonia ukladaja sie nam niezwykle dobrze, z obopolna korzyscia i
satsfakcja. Dowodca POLLOGU zorganizowal wszystko w sposob nie budzacy
watpliwosci co do jego umiejetnosci organizacyjnych. W niedziele o poranku
dwie Toyoty i autobus, wypelnione "pielgrzymami", po porannej mszy sw.,
pod opieka ksiedza kapelana wyruszyly dobrze wszystkim znana droga w
kierunku Bejrutu. Do stolicy szlo gladko, ale pozniej okazalo sie, ze mimo
dobrej znajomosci terenu przegapilismy wlasciwy skret i o maly wlos nie
znalezlismy sie w Syrii zamiast w Don Bosco. Gdy juz odnalezlismy wlasciwy
kierunek, kierowca autobusu dal popis kierowania iscie godny wirtuoza
kierownicy i po waskich, kretych serpentynach doprowadzil nas na czas do
miejsca przeznaczenia. Don Bosco jest szkola i sanktuarium zarazem.
Obecnie pracuje tam dwoch polskich ksiezy i stad bliskie kontakty z
Polonia i z naszym kapelanem Ks. Jurkiem. Zgodnie z polska tradycja
rozpoczelismy uroczystosci od mszy swietej. Celebrans pozwolil mi sluzyc
przy oltarzu, mysle ze glownie dlatego, ze mialem na sobie ubranie
goralskie, co wywolalo nie mala sensacje wsrod zgromadzonych.
Przyjemnie bylo sluzyc do mszy tak bardzo polskiej i zwyczajnej jakbysmy
byli w domu. Po blogoslawienstwie wszyscy wylegli przed kosciol i tu
mialem swoje piec minut na zdjecia z dziewczynami. W ogrodach sanktuarium
przygotowano miejsca na piknik i momo nienajlepszej pogody usiedlismy
pospolu do biesiady. Tutaj pojaiwly sie pewne trudnosci, bo oczekiwano
wspolnych spiewow, a ze wzgledu na moj stroj dominowaly propozycje
szlagierow goralskich. W ogolnym rozochoceniu i przy nastroju radosci i
serdecznosci, nikt nie dostrzegl jak bardzo brak mi umiejetnosci. Ci co
dostrzegli, przemilczeli. Piknik trwal dosc krotko. Z gaju wygonil nas
rzesisty deszcz i to on sprawil, ze wszyscy rozpoczeli powolny odwrot do
domow. W kuluarach do samego konca toczyly sie wazkie dyskusje i mimo
zblizajacego sie referendum w sprawie przylaczenia do UE, najwiecej emocji
wzbudzal zdawaloby sie odlegly juz pobyt Prezydenta RP w Libanie. Jego
jednodniowa wycieczka z cala swita znamienitych gosci kosztowala ogromne
pieniadze i wlasciwie niczego nie wniosla do swiata polityki. Radosc dla
zolnierzy, slawa i mozliwosc pokazania sie politykow w telewizji jako
postaci o ludzkich twarzach, to najwazniejsze osiagniecia wyjazdu. Krytyka
ze strony naszych gospodarzy byla mocna, a to glownie z powodu rozzalenia
jakie pozostawil po sobie Prezydent. Chetnie przyjal prezent od Polakow z
Libanu, bawil sie swietnie na galii, pozdrawial zolnierzy calego swiata, a
o rodakach stojacych tuz obok i szczegolnie w okresie swiat, poszukujacych
kontaktu z ojczyzna, zapomnial.
Trudne sa to sprawy i czasem nasza ocena bywa zbyt krytyczna, jednak obok
przyjemnych, piknikowych tematow, rozmowy o "Prezydencie wszystkich
Polakow" wiodly prym.
02.06.2003
CO ZA KLIMAT
Lato zjawilo sie niepostrzezenie. Wlasciwie trudno jest mowic o
okresie przejsciowym. Koniec pory obfitych opadow nastapil nagle i
zdecydowanie i od tej pory slonce zagoscilo na stale w Naqourze. Kazdy
ranek budzi sie pogodny, ale stosunkowo rzeski. Jednak gdy tylko slonce w
pelni wyloni sie znad szczytow "Libanu" (nazwa pasma gorskiego ciagnacego
sie wzdluz calego kraju), a zwykle ma to miejsce przed osma rano,
rozpoczyna sie upalny dzien. Jaskrawosc slonca przycmiewa wszystkie
kolory, wraz z blaskiem z nieba leje sie zar. Pot to substancja, do ktorej
nalezy sie przyzwyczaic, bo jest niczym chleb powszedni, szczegolnie gdy
przyjdzie pelnic dyzur w mundurze.Praca w szpitalu przestala byc juz
uciazliwym obowiazkiem, a stala sie zbawienna i przyjemna. Klimatyzowane
gabinety, sa czasem jedynym schronieniem szczegolnie dla tych, ktorych "campy"
nie sa wyposazone w to dosc praktyczne w tym klimacie uzadzenie.
Kilka dni temu ciekaw temperatury otoczenia wystawilem na slonce termometr
labolatoryjny z dosc duza skala. Po kilkunastu minutach stwierdzilem
temperature nieco powyzej 47 stopni Celcjusza. Przerazony odkryciem (dotad
nie podejrzewalem ze jest az tak goraco) szybko wlozylem okulary
przeciwsloneczne i kapelusz oraz uruchomilem klimatyzacje. Po
zabezpieczeniu sie wrocilem do przytulnego chlodu szpitala, by troche
popracowac. Gdy poznym popoludniem wszedlem do swojego domu stwierdzilem,
ze klimatyzacja dziala nienagannie. Przebralem sie, siegnalem po ksiazke,
ulozylem sie wygodnie na sofie i po kilku linijkach drzemnalem. Obudzilo
mnie zupelnie obce doznanie. Bylo mi zimno. Wstalem, by wylaczyc
klimatyzacje i mimochodem rzucilem okiem na termometr pokojowy.
Dwadziescia siedem stopni, a ja zmarzlem prawie tak jak zwyklem marznac w
zimne wieczory w Tatrach. Co robi z czlowiekiem aklimatyzacja.
Gdy wyszedlem na zewnatrz okazalo sie ze jest upalnie i duszno, a
temperatura wciaz utrzymuje sie na niezwykle wysokim poziomie mimo
zapadajacych ciemnosci. Uciazliwosc wieczoru lagodzil przyjazny wiatr od
morza niosacy ozywczy chlod. Morze pod wplywem warunkow atmosferycznych
nabralo temperatury srednio wystudzonej herbaty i kapiel w nim daje ulge
od dnia tylko dzieki wielkiej roznicy miedzy woda i powietrzem. Korzystaja
z tego wszelkiego rodzaju formy zywe i w nieopisanej wrecz obfitosci
zaludniaja przybrzezne wody.
Brazowo - bordowe osmiornice nakrapiene w bezowe cetki i blyskawicznie
dopasowujace sie kolorem do podloza budza duza atrakcje we wszystkich.
Wlosi intersuja sie nimi glownie ze wzgledow kulinarnych, dla nas to
ciekawy obiekt do fotografowania i zabawy. Uczucie jakie pozostawiaja
macki na skorze dloni nalezy do niezapomnianych. Gdy osmirnice staly sie
dla nas niemal codziennoscia, zapragnelismy nowych doznan i za przykladem
Wlochow dokonalismy mordu na kilku egzemplazach. Mieso biale, dosc
delikatne, o specyficznym smaku zjedlismy z duza przyjemnoscia. Od tego
czasu mam wrazenie ze osmiornice omijaja mnie duzym lukiem. Powoli i ja
zaczynam trzymac do nich dystans, bo w miare trwania lata widuje sie coraz
wieksze okazy.
Posiadacze masek do nurkowania moga napawac oczy wielobarwnymi widokami
podmorskich lak rozciagajacych sie jak Naqoura dluga wzdluz jej skalistych
brzegow. Urozmaicenie linii brzegowej stwarza dogodne warunki do zycie i
zerowania tysiecy stworzen morskich. Trzeba korzystac z mozliwosci ich
podgladania poki jeszcze nie nastal czas meduz. Gdy te monstra, ktorych
srednica w cieplych wodach Morza Srodziemnego dochodzi do poltora metra
opanuja wybrzeze, kapiel stanie sie nie lada ryzykiem. Nawet niewielki
kawalek plechy uzbojony w aparaty parzace, moze pozostawic bolesne i
trudnogojace sie rany.
Nie tylko w morzu zaczyna sie robic coraz niebezpiecznej. Po dlugiej i
wilgotnej zimie, nastal czas wielkiej obfitosci wszelkiego rodzaju
stawonogow. Mrowki choc najliczniejsze, jednak najmniej grozne, wciaz
jednak uciazliwe. Gdy pewnego wolnego popoludnia, podczas generalnych
porzadkow, zamiast na lozku w drzemke zapadlem na materacu rozlozonym na
podlodze. Jak zwykle byl upalny dzien, jednka nie wlaczylem klimatyzacji.
Nie dlatego ze nie chcialem zmarznac, po prostu jeszcze nie dzialala. Mimo
otwartych okien zrobilo sie strasznie goraco i duszno. Prawie nie bylo
czym oddychac. Mysle ze podobnie musi sie czuc kurczak w piekarniku na
poczatku grzania, gdy skorka jeszcze sie nie przypiecze, a tluszcz grubymi
kroplami wyplywa na jej powierzchnie. Moja skora pokryta byla grubmi
kroplami potu. Mimo wszystko probowalem zakosztowac siesty. Oczekiwania
byly jednak niweczone przez swedzenie wilgotnej skory. Wszystko przez pot.
Niby tak, ale nigdy po spoceniu nie mialem na skorze czerwonych "babli".
Gdy do mojej swiadomosci dotarla ta zaskakujaca mysl zerwalem sie majac
przed oczami obrazy z ksiazek podrozniczych o wezniach wrzucanych do
mrowisk. Nic tak dramatycznego nie mialo miejsca. Tym razem tylko czarne,
male mroweczki uczynily sobie autostrade najkrotsza droga przez moje
zaspane "zwloki" do napoczetego banana lezacego na stole.
Mam z tymi mrowkami wieczne utrapienie. Ich glowna autostrada widzie tuz
przed moimi drzwiami i wystraczy, ze tylko poczuja resztki spozywcze
pozostawione przepadkiem gdzies w "campie", nie ma dla nich przeszkod.
Najskuteczniej, ale tez tymczasowo dziala zmiotka.
Nasze koty udowodnily w ostatnia niedziele, ze zasluguja na to by o nie
dbac i nie oddawac ich w rece Ghanczykow. Wracalem poznym wieczorem w
kierunku swojego lozka, gdy moja uwage przykolo duzo zgrupowanie kotow tuz
przed moimi drzwiami. Cos wyraznie wzbudzalo ich ciokawosc. Moj wzrok
rowniez przykol ciemny ksztalt na asfalcie. Zblizylem sie i stwierdzielm,
ze moje koty uczynily sobie zabawke z najwiekszego pajaka jakiego
widzialem w zyciu. Ptasznik byl doprawdy dorodny. Cialo dlugosci jakichs
pieciu centymetrow (nie biore pod uwage odnozy, ktore byly znacznie
dluzsze) i grubosci mojego kciuka, a kciuka mam wcale nie cienkiego.
Szybko pobnieglem po garnek i talezi sprytnym ruchem wytrawnego lowcy
zlapalem bestie. Mialem duzo satyfakcji demonstrujac moja zdobycz
dziewczetom. O maly wlos i musialbym spac z kilkoma, tak bardzo baly sie
tego pajaka! Zwierzeta zyjace w symbiozie z nami tez nie sa wolne od
zagrozen w postaci stawonogow. Moj rudy przyjaciel (kot) okulal kilka dni
temu. Podejrzewa ze po spotkaniu ze skolopedra. W jednym miejscu wylysiala
mu lapka i widze ze tworzy sie blizna. Zupelnie analogiczne zmiany miala
po ugryzieniu przez wspomniana skolopedre suczka przygarnieta przez jedna
pielegniarke.
Pojawily sie rowniez skorpiony. W niedziele byl Ghanczyk. Przyniosl ze
soba malenkiego skorpiona, ktory "dzgnal" go szydlem w palec. Widac
jeszcze bylo krwawy slad na puszce. Obeszlo sie bez wielkich ceregieli, a
tylko lokalne leczenie dalo jak najlepsze efekty. Podejrzewam , ze jak
najlepsze, bo do dzisiaj (poniedzialek), pacjent nie zglosil sie ponownie.
Bylo tez dwoch Libanczykow. Jeden po ugryzieniu przez skorpiona. Pewnie
nie zglosilby sie do nas, bo to dla niego mniej wiecej jak dla nas
ukaszenie przez ose, lecz wokol miejsca ukaszenia wytworzyl mu sie szpetny
ropien, z ktorym sam nie mogl sobie poradzic. Drugi dotarl zaraz po
ukaszeniu z masywnym obrzekiem reki i duzymi dolegliwosciami miejscowymi i
ogolnymi. Podejrzewamy "czarna wdowe" jako sprawce tego zajscia.
Hydrocortyzon dozylnie i leki przeciwhistaminowe pozwolily przywrocic
rownowage stanu i pacjent wyszedl ze spitala o wlasnych silach. Nie wiemy
czy dotarl do domu, ale smiemy podejrzewac, ze mimo naszych wszelkich
staran, dotarl.
26.05.2003
PIESKIE ZYCIE KOTA
Psy i koty sa wpisane w krajobraz Naqoura Camp chyba od poczatku
jego istnienia. Poczatkowo byly to bezdomne zwierzaki, ktore w poblizu
wojska i garkuchni znajdowaly dla siebie sporo calkiem dobrego pozywienia.
Niektore mialy szczescie znalezc na jakis okres czasu opiekuna, ktory je
dokarmial. Zarowno jedne jak i drugie byly i sa tolerowane, choc nie z
tego samego powodu i nie do konca. Ze wzgledow bezpieczenstwa ogolnego psy
byly akceptowane przez wszystkich, a wladze obozu z tego powodu celowo nie
dostrzegaly ich obecnosci. Wartownicy, dla ktorych pies stanowi pomoc i
calkiem dobre towarzystwo na czas nocy, dbali o nie, dokarmiali,
troszczyli sie o szczepienia. Koty uznano za przyjazne wojsku z zupelnie
innego powodu. Mimo, ze dobrze odzywione na odpadkach ze stolu
wojskowego,chocby ze swej kociej natury, wylapuja co wieksze i bardziej
nieprzyjemne stworzenia jak chocby: modliszki, skorpiony, pajaki, myszy,
szczury itp.
Tym sposobem utworzyla sie dla psow i kotow bardzo dogodna nisza
ekologiczna. O tym ze jest dogodna swiadczy liczba zwierzat, ktora tej
wiosny ulegla jeszcze pomnozeniu kilkakrotnemu. Urodzaj na potomstwo
wykazaly obie gromady. Male, puszyste, kocie kuleczki ukrywaja sie pod
campami, ale z wiekiem nabywaja odwagi i wiedzy i powoli zaczynaja
opuszczac swoje kryjowki. Jest ich sporo. U Rafala - cztery, kolo lodowki
na zwloki - cztery, u Anki - cztery. Te u Anki sa najmlodsze i niestety
zostaly bez mamy. Gdzie zginela, mozemy sie tylko domyslac. Maluchy
zostaly bez opieki i mimo, ze staramy sie nie rozpieszczac tego zwierzynca,
cala czworka znalazla sie pod opieka Komapnii Medycznej. Kazdego ranka
dostaja swierze mleczko i przy okazji pieszczoty. Dzis byly kompane i
zastanawiamy sie nad odpchlaniem, bo zdaje sie jest to konieczne. Pojawila
sie tez inna alternatywa - uspic zanim mlode.
Oczywiscie, ze zal zabijac, ale niestety jest to bardzo realne, a byc moze
obligatoryjne. W zwiazku z iloscia poglowia psow i kotow, zwrocono na nie
baczniejsza uwage i postanowiono ze wzgledow higienicznych oczyscic teren
obozu ze zwierzakow. Proponowanych metod jest wiele. Uspic. Latwo
powiedziec ,ale jak to zrobic. Zwierzeta sa pol dzikie i nie dadza sie tak
latwo zlapac. Zastrzelic - tez nie najprostsze zadanie na terenie obozu.
Wylapac w pulapki i powywozic - pewnie potrwa z pol roku, albo dluzej.
Nie wypracowano skutecznej metody, ale mysli sie nad tym i zapewne
kompania medyczne zostanei zaangazowana w te dzialania. Moze zatem lepiej
juz teraz, zanim zdazymy sie przyzwyczaic do milych stworzen zakonczyc ich
krotki i bolesny zywot?
Za kulisami mowi sie o jeszcze jednej mozliwosci. Mieso kocie uchodzi w
Ghanie za nielada przysmak. Po sasiedzku zamieszkuja Ghanczycy, moze by
ich tak poprosic o pomoc?
Nie wiem tylko kto potem poszedlby do stolowki miedzynarodowej, bo nasi
sasiedzi to w przewazajacej wiekszosci kucharze... .
17.05.2003
NICZYM BUMERANG
Sprawa Kurdow powraca do nas bez przerwy i zawsze wiaze sie z
dylematami moralnymi. Koniecznosc wyboru i lawirowania w bardzo wrazliwej
strefie zarowno ogolnoludzkiej jak i politycznej sila rzeczy jest nielatwe
rowniez dla personelu medycznego. Ostatnia wizyta w obozie uchodzcow byla
przykladem jak duze jest to wyzwanie dla calego UNIFILU, a szczegolnie dla
osob zwiazanych przez besposrednie kontakty.
Oficer humanitarny zjawil sie wczesnym popoludniem i poprosil o pomoc.
Najmlodsze dziecko znowu ma biegunke. Znowu nasza Anna - Danuta przypomina
o sobie. Ostatnio dosc latwo poradzilismy sobie z jej biegunka, ale wtedy
byla ze mna Aneta i to ona wraz z Oficerem hinduskim, jako doswiadczeni
rodzice znalezli dobre rozwiazanie problemu. Dzis moze nie byc tak latwo.
Zobaczymy. Na wszelki wypadek zabieram wszystko co bedzie mi potrzebna
gdybym musial walczyc z odwodnieniem.
Po drodze rozmawiam z Ajayem (nareszcie nauczylem sie imienia Hindusa, no
i dowiedzialem sie, ze nie jest majorem, a pulkownikiem, ten blad
kosztowal mnie piwo...). Tlumaczy mi obecna, delikatna sytuacje.
Spolecznosc kurdyjska wzmogla swoja presje na ONZ, ONZ i spolecznosc
miedzynarodowa pozostawila ten problem do rozwiazania dowodcy UNIFIL'u i
nastapil bezwlad dzialania. Czesc Kurdow gotowa jest do powrotu do domow w
Iraku, ale nie mozna ich tam odeslac z braku stalej wladzy lokalnej. Brak
jest zlotego srodka do rozwiazania sytuacji i zdaje sie ze kolejne
miesiace uplynal zanim cos waznego sie wydarzy. W ten sposob
odpowiedzialnosc za utrzymanie spokojnej atmosfery spada na oficera
humanitarnego i na nas. Pierwsze kroki kierujemy do naszej dziewczynki. W
malymi dosc dusznym pokoiku, slodko spi pod moskitiera. Na pierwszy rzut
oka wyglada zdrowiutenko. Z duza przyjemnoscia pochylam sie nad
czarnowlosym malenstwem. Mama dobrze troszczy sie o swoje dziecko.
Czysciutkie, zadbane, wypielegnowane. Spi twardo. Moje badanie nie jest w
stanie wyrwac jej z objec Morfeusza. Zimna sluchawka stetoskowu wywoluje
zaledwie niewielki grymas na jej twarzy, a gdy ogladam sluzowki jamy
ustnej wargi ukladaja sie w dziubek gotowe do ssania pokarmu. Ogladam
dokladnie i szukam odchylen od stanu prawidlowego. Nie znalazlszy pytam
rodzicow co ich zaniepokoilo. Mala nie spala w nocy i caly dzien i ciagle
placze. Odwracam sie, wskazuje w jej kierunku ipytam co teraz robi? No spi.
No wiec spi, czy nie spi. No teraz spi ale cala noc nie spala. Badam
jeszcze raz. Pytam o wszystkie mozliwe niepokojace objawy. Nic.
W takiej sytuacji tlumacze rodzicom, ze nie ma podstaw do niepokoju i byc
moze miala kolki, albo chwilowe zaburzenia czynnosciowe. Maja obserwowac i
czekac. Z hindusem omawiam sprawe dostarczenia herbatek dla niemowlat,
ktore pomoglyby w regulowaniu czynnosci przewodu pokarmowego. Tym razem
posiada drobne fundusze i zalatwi te sprawe.
Wychodzac od Anny - Danuty zaopatrujemy jeszcze szesc osob w tym polowa to
maluchy. Przy okazji zwraca moja uwage grupa ladnych, mlodych dzewczyn
trzymajacych sie razem i troskliwie zajmujacych sie najmlodszymi czlonkami
spolecznosci. Maja one po kilkanascie lat, z czego dwa ostatnie spedzily w
"niewoli" na ziemi niczyjej. One jednak nie zmarnowaly tego czasu i mam
nawet wrazenie, ze stal sie dla nich duza zyciowa szansa. Wszyscu Kurdowie
w obozie to muzulmanie. Gdyby dzieczyny wychowywaly sie w normalnym
muzulmanskim spoleczenstwie, nie poznalyby tylu obcokrajowcow, nie
nauczylyby sie jezyka angielskiego (w obozie ucza ich tego straznicy
ghanscy, prowadzac regularne zajecia), nie mialyby mozliwosci
zakosztowania innego swiata. Co prawda patrza na niego przez kraty, ale
zdaje mi sie, ze kraty obozu uchodzcow sa mniej nieprzyjemne, jak kraty
Saddamowskiej dyktatury, czy fanatyzmu religijnego. Wyobrazam sobie, ze
jesli powroca do kraju i beda mialy dosc odwagi, to z zasobem wiedzy
zaczerpnietym na ziemi niczyjej odnajda sie w kazdym wolnym spoleczenstwie
i beda stanowic zalazek nowoczesnego spoleczenstwa dajacego rowne szanse
kobietom i mezczyznom. Ciekaw jestem, czy moje zalozenia maja szanse sie
sprawdzic. Zycze im tego.
17.05.2003
TRENING PRAWIE JAK RZECZYWISTOSC
Co jakis czas odbywaja sie treningi ewakuacji smiglowcowej. Nosza
one nazwe CASEVC (MEDEVAC) EXERCISE. W ostatnim tygodniu los padl na mnie.
Improwizowany wypadek kolo Indiabatt'u (Batalion Hinduski). Pacjent z
urazem czaszki, naruszeniem kregow szyjnych i tetraplegia. Na miejscu
wypadku zaopatrzony przez lekarza, stabilny, gotowy do transportu.
Zgodnie z planem wystartowalismy, po kilkunastu minutach bylismy na
miejscu. Londowisko niewielkie, wcisniete miedzy pagorki, wcale nie bylo
latwo wyladowac, ale nasi wloscy piloci jak zwykle wykazali sie
wirtuozeria w zakresie pilotarzu. Tym razem byl to Maurizio. Na ziemi
niezwykle spokojny czlowiek, wrecz flegmatyczny, gdy siada za sterami,
staje sie mistrzem kierownicy.
Pierwszy podbieglem do pacjenta ulozonego na noszach. Wokol zgromadzil sie
caly tlum. Dowodca kontyngentu hinduskiego, wszyscy lekarze, caly oddzial
zolnierzy. Tu pojawil sie pewien problem. Wczesniejsze ustalenia hindusow
nie zgadzaly sie z naszymi. My chcielismy sami zaniesc pacjenta do
smiglowca, bo im mniej ludzi w okolicy pracujacej maszyny tym
bezpieczniej, ale zolnierze zgromadzeni wokol dostali rozkaz wyreczenia
oficerow i lekarzy. Dla Hindusa rozkaz przelozonego to swietosc i za nic w
huku maszyny nie moglem im wytlumaczyc, ze maja zostac na miejscu. W koncu
poddalem sie i z zachowaniem mozliwego bezpieczenstwa zapakowalismy nosze
na poklad.
Po zabezpieczeniu wszystkiego do startu. Unieslismy sie i przyjelismy
kierunek na Bejrut. Dzisiejszy scenariusz przewidywal ewakuacje do
Amerykanskiego szpitala w Bejrucie.
Spojrzalem na pacjenta. Wzorowo zaopatrzony i przygotowany do transportu.
Bandaze posmarowane farba w miejscu urazu. To tylko sumulacja, ale
dlaczego pacjent sie nie rusza. Oczy zamkniete, twarz bez wyrazu. Lecimy
juz chwile, a ja wciaz nie moge dostrzec zadnego ruchu. Podlaczam
pulsoksymetr. Nie dziala. Przed startem sprawdzany, dzialal, teraz nie
dziala. Elektronika, albo baterie. Trudno teraz nie naprawie. Lapie za
reke tak na wszelki wypadek. Silnik smiglowca wytwarza duze wibracje, ale
puls czuje. Zagladam pod powieke i pokazuje znak OK. Tylko ruch galki
ocznej w moja strone i zadnej innej reakcji. Zaczalem powaznie zastanawiac
sie,czy dla dobra treningu moj pacjent nie zostal czyms uderzony. Tak
przez ponad pol godziny lotu do Bejrutu sprawdzam co jakis czas, czy zyje,
a on ciagle niewzruszenie lezy i ani drgnie. Dopiero gdy na miejscu
sciagam improwizowane opatrunki podnosi sie, siada i jakby nigdy nic
wklada buty. Mial rozkaz byc rannym, to byl. Dla hinduskiego zolnierza
rozkaz przelozonego to swietosc. Tym razem przyznalismy oskara w kwtegorii:
"za najlepsza role meska".
06.05.2003
ALE SIE DZIALO
Proza zycia lekarskiego. Dzien plynie za dniem. Praca kazdego dnia
inna,a jednak ciagle jednakowa. Pacjentow zawsze duzo, spraw jeszcze
wiecej i mozna by powiedziec, ze zaczyna "tracic" nuda, gdyby nie takie
dni jak ostatni poniedzialek.
Standardowy poczatek dnia - odprawa, nowe ustalenia nowego dowodcy, jakies
zalegle zadania z weekendu, pod szpitalem tlumek i zaczyna sie.
Stanelismy do boju z dowodca, ale jego zatrzymaly sprawy przypisane
stanowisku, wiec pomogl mi Rafal. Przyjelismy okolo czterdziestu pacjentow
do poludnia, w tym byly chyba trzy gipsowania. Zwalily nam sie na glowe
cztery Medexy, czyli bedania okresowe personelu cywilnego, co nie jest
trudne, ale czasochlonne (pol godziny to dobry czas badania).
Wlasciwie nie byloby nic w tym dniu nadzwyczajnego gdyby nie pewne
wydarzenie, ktore mialo miejsce okolo pietnastej.
Wlasnie prowadzilem Medex (Medical Examination) gdy do szpitala wpadl
zdyszany francuski zolnierz. Przez zamkniete drzwi nie slyszalem co mowi (
i tak bym nie zrozumial, bo moje umiejetnosci jezykowe pozostaja na
poziomie "jak sie masz"), wywnioskowalem jednak , ze musi to byc cos
waznego skoro Milad - nasz libanski tlumacz "wydarl sie" (powyzsze
okreslenie dosc dobrze oddaje to co zrobil): "Narsis! Medevc!" Ze wzgledu
na znaczenie Medevacu nie naduzywa sie tego slowa w UNIFIL'u, wiec
zareagowalem odruchowo, zostawiajac pacjenta wybieglem z gabinetu
analizujac po drodze sytuacje. To nie byl nasz dzien dyzuru ewakuacyjnego.
Nikt nie oglosil alarmu normalna droga. Cos tu bylo nie tak.
Przy drzwiach stal zolnierz francuski zdecydowanie mocno zdenerwowany.
Zrozumialem tylko jedno:"aksida" (wypadek- franc.). Zlapalem pierwsza
torbe z opatrunkami i wybieglem za zolnierzem. Nie musielismy biec daleko.
Tuz za moim campem mialo miejsce niebezpieczne zajscie. Francuski samochod
patrolowy przejezdzajac prowizoryczna droga nadmorska stoczyl sie ze
skalistego klifu wraz z trojka pasazerow. Dwoch z nich siedzacych w
kabinie kierowcy prawie nie ucierpialo. Trzeci, strzelec pokladowy, ktory
jechal na otwartej naczepie Toyoty nie wygladal najlepiej, choc rozwazajac
cala sytuacje trzeba przyznac, ze mial wiele szczescia.
Blady niczym sciana, o klasycznym obliczu Hipokratesowym, bliski wstrzasu,
siedzial na skale, drzal na calym ciele, z policzkow kapaly mu grube
krople potu, a na rekach i nodze widac bylo slady krwi i glebokie rany. Z
pomoca mojego przewodnika dostalem sie do poszkodowanego i zabralem sie za
opatrywanie ran poki i on i naczynia byly w szoku. Z tego powodu on nie
czul bolu, a naczynia nie krwawily jeszcze. Bylem przekonany, ze kosci
lewego przedramienia nie wytrzymaly upadku. Glebokie rany i obrzek w
miejscu urazu, zdawaly sie potwierdzac moja teorie. W trakcie mojej
dzialalnosci zjawil sie ambulans francuski i ich ekipa lekarzy zajela sie
badaniem parametrow zyciowych pacjenta. Po zaopatrzeniu transportowym i
pierwszej,ogolnej diagnostyce przy pomocy licznej juz grupy obserwatorow
zapakowano poszkodowanego do ambulansu i przewieziono go do naszego
szpitala.
Nie czekajac na transport pobieglem spowrotem i przygotowalem sale na
przyjecie pacjenta. Gdy wchodzilem do szpitala wlasnie wnoszono chlopaka,
ktorego przygniotla skala. Sparwa nie wygladala zbyt dramatycznie nie
mniej wymagala diagnostyki i dalszego zaopatrzenia. W momencie gdy wlasnie
mial dotrzec ambulans, byla to duza komplikacja. Znowu z pomoca przyszedl
mi Rafal i tak na cztery rece i dwa gabinety zajelismy sie pacjentami.
Francuscy zolnierze okazli sie niezwykle twardzi. Mimo moich podejrzen
kosci byly cale. Rany zaczely krwawic, ale opatrunki mimo, ze na szybko
zakladane okazaly sie dystarczajaco skuteczne. Pacjent tez szybko odzyskal
wlasciwy kolor i parametry, tak ze obylo sie bez przetaczania plynow.
Szpital przez chwile zyl pelnia szpitalnego zycia. Rafal, dowodca (tez sie
zjawil widzac ze biegam po okolicy z torba opatrunkowa, co stalo sie
przyczyna do krytyki w dniu nastepnym), ja, dwoch lekarzy francuskich,
kilku sanitariuszy, dwoch pacjentow i caly zastep pielegniarek.
Gremialnie, po przeprowadzeniu wszystkich koniecznych i mozliwych badan,
doszlismy do wniosku, ze obaj pacjenci sa w stanie dobrym i mimo, ze
nakazalismy obserwacje i ostroznosc, jednak obydwaj opuscili szpital "na
tarczy".
Byla to cikawe podsumowanie pracowitego dnia i sparwdzenie naszj czujnosci,
a z drugiej strony uswiadomienie, ze nieszczesliwe wypadki nie sa wcale
daleko od nas.
02.05.2003
MISJONARZE NADZIEI
Polski Kontyngent Wojskowy pelniacy sluzbe w Tymczasowych Silach
Pokojowych ONZ w Libanie po ostatnich zmianach stal sie stosunkowo
niewielka jednostka. W ten sposob kontakty miedzyludzkie staly sie blizsze,
bardziej rodzinne. To wazny element pracy poza granicami kraju z dala od
rodzin i bliskich. Szczegolnie mocno odczuwa sie odleglosc w okresie
swiatecznym i nie da sie tego w zaden sposob zrekompensowac.
Kazdy z nas przyjmujac na siebie obowiazki zwiazane z pelnieniem sluzby w
Silach Pokojowych zdawal sobie sprawe ze bedzie to trudny sprawdzian
osobisty i test wiezi rodzinnych. Mimo to podjelismy wyzwanie, bo niesiemy
w sercach nadzieje. Rozwazajac decyzje o wyjezdzie, wsiadajac do samolotu,
po raz pierwszy stapajac po libanskiej ziemi z niewielkimi walizkami
wojskowego ekwipunku, dzwigalismy ze soba przyjemny ciezar bagazu nadzieii.
Dla kazdego zawieral on nieco inne elementy, ale zawsze jednakowo istotne.
Udzialem osiemnastej zmiany stalo sie wspolne spedzanie swiat Bozego
Narodzenia i Wielkiej Nocy w obozie Naqoura i Tybninie, przy granicy
libansko - izraelskiej.
Trudno jest odnalezc atmosfere swiat w obcym kraju tak innym od ojczystego
krajobrazu. Z dala od rodziny, z dala od znajmomych widokow i tego co od
dziecinstwa wiazalo sie nam z Wielkanoca. Na szczescie atmosfera zalezy od
ludzi, ktorzy ja tworza i z tego powodu zmiana osiemnasta PKW moze uwazac
sie za wybranke losu. Dowodztwo Polskiego Batalionu Logistycznego - POLLOG
- stworzylo dogodna atmosfere do pracy i do zycia, w tym rowniez do
przezywania swiat. Idac za biblijna mysla ewangelistow, dochodzi sie do
wniosku, ze owce zawsze potrzebuja pasterza by podazac wlasciwa droga. Tu
w Libanie, nabiera to bardziej realnego wymiaru. Przede wszystkim jest to
ziemi na ktorej mialy miejsce wydarzenia historyczne opisywane w Pismie
swietym. Mozna stapac tymi samymi sciezkami, ktorymi postepowali Chrystus
i jego uczniowie. Ponadto kraj wciaz jest zdominowany przez pasterstwo
szczegolnie w ubozszych poludniowych czesciach kraju, stad paralela do
owiec i pasterza jest niezwykle zywa. PKW w Libanie otrzymal dwoch dobrych
pasterzy. Jeden z nich w wymiarze ziemskim - wojskowym - dowodca
kontyngentu, drugi duchowy - ksiadz kapelan Jerzy Suchecki. Tak jak sluzba
pod komenda pulkownika A.Kupisa nacechowana byla satysfakcja z dobrze
wypelnionego obowiazku, tak nasz ksiadz kapelan potrafil wskazac wlasciwa
droge posrod codziennego trudu i wymagan zycia misjonarskiego. W misji nie
ma latwych zadan i trzeba wykazac sie duzym zaangazowaniem, aby podolac
wszytkiemu. Czesto zdaje sie nam ze ponad sluzbowe obowiazki nie da sie
uczynic niczego, z prozaicznego powodu braku czasu i sil. Czasem przytrafi
sie nam popasc w pracocholizm i zapomniec, ze wypoczynek to rowniez nasz
obowiazek dla nabrania nowych sil. W pedzie zycia moze sie okazac, ze
wartosci duchowe zostana obok. Tak sie nie stalo podczas sluzby w okresie
zmiany osiemnastej. Wklad pracy wielu ludzi pod tworczym nadzorem ksiedza
kapelana zaowocowal pieknymi wydarzeniami i wlal w wiele serc nadzieje.
Wielki Post. Kazdotygodniowa Droga Krzyzowa, niedzielna msza swieta z
nauka, ktorej sluchalo sie z zapartym tchem jakby sluchalo sie nie slow
skierowanych do calej grupy, ale do kazdego z osobna, wiodly nas do
Niedzieli Palmowej. Kazdego dnia zylismy nadzieja, ze bedzie mozna
przekroczyc granice izraelska by zwiedzic Ziemie Swieta. Wejsc na Golgote
w Wielki Piatek, szukac Chrystusa w pustym grobie w poranek Wielkanocny,
to marzenia, ktore w tym roku nie mialy sie spelnic. Pozostala nadzieja.
Gdyby Jezus ponownie wjechal na osiolku, tym razem jednak do Naqoury, a
nie do Jerozolimy, dywan z lisci palmowych dorownalby temu sprzed dwoch
tysiecy lat. Choc kontyngent polski jest nieliczny, a kaplica niewielka,
nad glowami powiewal prawdziwy las palmowy. Nie bylo "bazi", nie bylo
galazek buczyny, nie bylo polskich kwiatow. Byly liscie palmowe. Nie
braklo dla nikogo. Komu nie starczylo inwencji, mogl liczyc na wsparcie
zolnierzy, ktorzy zatroszczyli sie by przed kaplica znalazly sie palmy.
Inni, rankiem, przed pojsciem do kosciola wyskoczyli przed camp i albo z
wlasnej, albo z sasiada palmy przycieli zgrabny bukiecik lisci.
Z powodu specyfiki warunkow, w ktorych pelni sie sluzbe w misji, nauki
kapelana podczas coniedzielnych mszy swietych Wielkiego Postu, byly
naszymi rekolekcjami i wiodly nas do zrozumienia tajemnicy
zmartwychwstania, ktore ma sie dokonac w naszych sercach.
Niedziela Palmowa rozpoczela nasze przezywanie Wielkiego Tygodnia, a samo
Triduum Paschalne mialo przebieg bardzo uroczysty. Bliskosc ziemi swietej,
odmiennosc klimatu libanskiego i oddalenie od bliskich spowodowaly, ze
przezywanie Wielkiej Nocy mialo niezapomniany wymiar. Polaczenie tesknoty
za tym co kochane, smutek ze smierci i radosc zmartwychwstania, mieszaly
sie z nadzieja na szczesliwy powrot i nadzieja na nasze zmartwychwstanie w
wierze. Mimo, ze uczestnictwo w obrzedach liturgicznych stanowilo pewna
trudnosc organizacyjna szczegolnie dla zolnierzy pracujacych w systemie
dyzurowym , kaplica Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Libanie byla
swiadkiem, ze dla Boga nie ma rzeczy niemozliwych i kazdy kto chcial, stal
sie uczestnikiem uroczystosci. Wspoldzialanie woli czlowieka i Opatrznosci
Bozej pozwolilo przyzyc wszystkim swieta w sposob bezpieczny i radosny.
Rezurekcja w Niedziele Wielkanocna polaczona z procesja zgromadzila rzesze
misjonarzy z dowodztwem kontyngentu na czele. Wspolne sniadanie polaczone
ze spozywaniem tradycyjnej swieconki dopelnilo radosci dnia.
Swieta Wielkiej Nocy w Libanie maja jeszcze jeden wymiar. Bezposrednio
poprzedzaja rotacje, wiec stanowia ostatni moment spotkania wszystkich
misjonarzy jednego mandatu. I znowu obok radosci swiat pojawia sie smutek
bliskiego rozstania z ludzmi, z ktorymi nawiazalo sie niezwykle przyjaznie.
I znowu pozostaje nadzieja na ponowne spotkanie, moze tylko w mniej
ekstremalnych warunkach.
Uczestniczac w zyciu kontyngentu przez caly mandat, bedac czastka tego
skrawka polskiej ziemi w Libanie gleboko uswiadomilismy sobie prawo,
wpisane w proze naszego zycia: "w kazdej chwili cos sie konczy, cos
zaczyna". Mógłby to byc powod do trwania w smutku i rozpamietywania
przeszlosci, gdyby nie nadzieja, opromieniona Porankiem Zmartwychwstania.
Nasza przyszlosc wcale nie musi byc gorsza, bo czasem inna znaczyc bedzie
lepsza i szczesliwsza.
01.05.2003
BYC WAZNYM
Ciezko jest byc waznym. Wyjechali prawie wszyscy, z ktorymi spedzilem
ostatnie pol roku w Libanie. Sposrod lekarzy zostalem sam. Ponadto szesc
osob z calego zespolu. Wczoraj przybyli "nowi". Duzo ich, no i tacy
ambitni. Kazdy chce cos wiedziec, kazdy sie uczy, kazdy wciska nos we
wszystkie katy szpitala. Nawet pacjenta trudno zbadac w spokoju, bo kazdy
chce widziec jak to sie robi w Libanie. W ogole stwarzaja wrazenie jakby
wszystko bylo dla nich zaskakujaco nowe. Jesli tak wygladalem przed
szescioma miesicami (a z cala pewnoscia tak wygladalem), to musialem byc
smiesznym zjawiskiem. Dobrze ze w emocjach pewnych faktow nie uswiadamia
sie.
Sila rozpedu i z braku innych "doswiadczonych" w sensie misyjnym lekarzy,
pelnie funkcje zastepcy dowodcy szpitala. Mam z tego powodu cala mase
klopotow. Wszystkie sprawy, ktore dla dowodcy wydaja sie nowe (wszystko
jest nowe mimo, ze doswiadczony z niego misjonarz), przechodza do
wykonania na mnie. Przy okazji poczuwajac sie do obowiazku i odnalazlszy w
sobie instynkt dydaktyczny, zaoferowalem publicznie gotowosc wyjasniania
wszelkich watpliwosci i trudnosci. Niestety wielu korzysta z tego
zdecydowanie zbyt chetnie. Niczym przyslowiowy gwozdz do trumny spadl na
mnie problem niespodziewany, w spadku po zmianie wyjezdzajacej pozostalo
kilka nierozliczonych wyjazdow ambulansow i bedac zupelnie "zielony" w tej
dziedzinie musialem przejsc przyspieszony kurs wypelniania dokumentacji i
przesledzic cala droge jej wedrowania do ostatecznego zatwierdzenia, po
drodze tlumaczac sie u kazdego kolejnego urzednika, ze nie jestem winien
zaistnialej sytuacji i prosze o wyrozumiale i zyczliwe potraktowanie. Moja
mama mawia: "Pokorne ciele dwie krowy ssie" i zapewne jest w tym nieco
prawdy, bo stosujac metode "przepraszam, poczekam", mimo, ze trwalo to
dlugo, efekt ostateczny osiagnalem niemal pozytywny - wiem do kogo musze
pojsc jutro i mam szanse sprawe zakonczyc. Przy okazji stwierdzilem, ze
pokorne ciele przy okazji ssania od dwoch matek dostaje ogonem po pysku
rowniez podwojnie.
Pierwsze dni przyjec minely dosc pracowicie i niestety w samotnosci. Moja
dzielna kompania dwoch lekarzy zmuszona byla do zalatwiania wszelkich
biurokratycznych i formalnych spraw zwiazanych z przyjazdem na misje, a ja
dzielnie trwalem na posterunku. Moze to i lepiej, bo zupelnie nie bylo
miejsca na zastanawianie sie, co wlasciwie sie skonczylo. A skonczylo sie
wiele. Ostatnie pol roku byl to jeden z najbardziej tworczych okresow w
moim zyciu, pod wieloma wzgledami. Byc moze to wina mojej pamieci, dobrej,
ale krotkiej, jednak nie pozostalo w niej ani jedno zle wspomnienie. Od
dobrych jest za to az tloczno.
Z jednego jestem szczegolnie zadowolony i to jest wlasciwie esencja
wszystkiego co spotkalo mnie w tym krotkim, a jednak bardzo dlugim czasie,
- ludzie. Zespol lekarzy, z ktorym przyszlo mi wspolpracowac (gwoli prawdy
historycznej - od ktorego sie uczylem i staralem sie pomoc w pracy), to
najlepsza ekipa z jaka kiedykolwiek bylem na misji (no tak jestem przeciez
po raz pierwszy). Z tego powodu, ze UNIFIL to moja pierwsza misja, jestem
pewien, ze nigdy nie bede pracowal w lepszym towarzystwie i nigdy nie uda
mi sie nauczyc tak wiele od tak niewielu w tak krotkim czasie.
Czego moze nauczyc sie mlody lekarz na misji poz agranicami kraju, w
miejscu, ktore z powodu swojej charakterystyki dalekie jest od
jakiegokolwiek szpitala? Rzecz w tym, ze moze (nawet musi, bo warunki nie
daja mozliwosci nie przesiaknac doswiadczeniem, nawet przy braku
jakichkolwiek checi). Problemem jest wymienic wszystkie dziedziny medycyny
i zycia, dla ktorych pobyt w misji jest tworczy. Wspomne zaledwie o
wierzcholku gory lodowej- samodzielnosc, zarowno ta zyciowa, jak i
wazniejsza dla lekarza - samodzielnosc decyzyjna i diagnostyczna.
Pracowaly nede mna cierpliwie trzy osoby i choc czasem szlo jak pod gore,
gdy zegnalem swoich kolegow lekarzy, nie mialem watpliowsci, ze
zawdzieczam im niezwykle duzo (tak duzo, ze do teraz nie zdaje sobie z
tego sprawy, bo bedzie to procentowac przez cale zycie).
Mam nadzieje, ze Andrzej Pokorski, Piotr Grabowski i Andrzej Krekora, beda
czytac ten list, ktory pisze rowniez po to, by wyrazic to czego nie udalo
sie wyrazic podczas krotkich chwil pozegnania.
Wracam do szarej rzeczywistosci, pozbawionej pewnosci siebie z braku
doswiadczonych kolegow, ktorym sie ufalo pod kazdym wzgledem. Zanim
"dotrzemy sie" z nowa ekipa, sporo wody uplynie w Litani (Litania - rzeka
wyznaczajaca koniec strefy kontrolowanej przez sily pokojowe ONZ), a
tymczasem trzeba miec nadzieje, ze nie bedzie sytuacji przerastajacych
mozliwosci. A dzieje sie wiele. Nie wspomne, ze w ferworze zalatwiania
spraw "nie cierpiacych zwloki" z rownoczesnym przyjmowaniem pacjentow i
kontynuowaniem edukacji "mlodziezy" (ciagle jestem najmlodszy, ale
perspektywa stazu misyjnego zmienila nieco relacje), zapomnialem na smierc
o tak prozaicznych zjawiskach jak codzienne posilki. Dobrze ze mam w
lodowce ser. Piotr, ktorego camp tymczasowo (do jego powrotu do Libanu, na
co mam nadzieje, bo cwierkaja o tym wrobelki w okolicy) zamieszkuje,
przezornie zastawil zapas pozywienie jakby spodziewajac sie, ze ewentualny
lokator bedzie niedozywiony. Byc moze planowal tez rychly powrot i "chomikowal"
ser dla siebie. Jesli druga wersja jest prawdziwa, to dobrze radze
Piotrze, wracaj szybko bo sera ubywa!
Po poludniu, gdy juz wydawalo sie, ze ten piekny wieczor minie w spokoju
mialy miejsce wydarzenia, ktore poruszyly caly szpital, sasiadujacych
straznikow francuskich i niemal doprowadzily do ogloszenia veterynaryjnej
ewakuacji medycznej. Bylby to precedens na skale swiatowa, o ktorym opinia
publiczna jeszcze przez lata rozpowiadalaby niestworzone historie. Jednak
czujnosc i sprawnosc naszego personelu pozwolila rozwiazac wszelkie
problemy i pacjent zaopatrzony w sposob prfesjonalny powedrowal o wlasnych
silach w blizej nieokreslonym kierunku, z satysfakcja dzierzac w pysku
zeberka, ktorych pielegniarka dyzurna nie byla w stanie skonsumowac, ze
wzgledu na niezwykle twarda konystencje. Zaczelo sie od niemilosiernego
skowytu pod brama wjazdowa. Szczeniak jeszcze, ale ladny, duzy, czarny
pies, choc bezpanski pozostajacy pod opieka Francuskich wartownikow,
zazywajac drzemki poobiedniej w cieniu muru, zostal najechany przez
nieuwaznego kierowce. Czy dlatego, ze pies byl czarny i "zlal" sie z
asfaltem, czy kierowca uznal ze pies to przeszkoda na drodze niewarta
omijania, najspokojniej w swiecie przejechal szczeniakowi po lapce i nawet
przy tym specjalnie nie zwolnil.
Uraz musial byc bolesny, bo skowyt bylo slychac chyba w calym UNIFILU. Jak
zwykle pierwsza zareagowala Kompania Medyczna. Lekarz dyzurny na wlasnych
rekach przetransportowal pacjenta do drzwi szpitala. Radiolodzy zajeli sie
diagnostyka. Pacjent mimo swojego mlodego wieku (tegoroczny miot, przez
specjaliste oceniony na dwa, trzy miesiace), zachowywal sie niezwykle
spokojnie i ze zrozumieniam podchodzil do wszelkich precedur medycznych.
Niestety okazalo sie, ze ciezar samochodu spowodowal zlamanie piatej kosci
srodstopia (prawdopodobnie nalezaloby powiedziec - srodlapia).
Przygotowano przed szpitalem stol zabiegowy, ulozono pacjenta i podjeto
zabiegi. Specjalista (lekarz weterynarii) z pelnym profesjonalizmem
przygotowal pacjenta do usztywnienia lapki. Przy okazji okazalo sie ze
maly ma w uszach cale stada tlusciutkich kleszczy. Wyciaganie ich rowniez
wytrzymal cierpliwie. Niemal caly personel szpitala dobrowolnie
zaangazowal sie do ratowania pacjenta, wiec widac bylo duzy ruch. To
wzbudzilo zainteresowanie straznikow francuskich i przyslali emisariusza,
aby dowiedzial sie o stan pacjenta oraz podjete kroki terapeltyczne.
Dopiero zapewnienie, ze specjalista wykonujacy zabieg jest lekarzem
"nieludzkim" uspokoilo wyslannika i cale szczescie, bo byl uzbrojony po
zeby.
Czyszczenie uszu, gipsowanie lapki, zdjecie pamiatkowe i na poprawe
nastroju zeberko z objadu zakonczyly akcje, ktora byla kolejnym
potwierdzeniem sprawnosci dzialania i zgrania zespolu medycznego w Naqoura
Camp. Tym sposobem dzien uplynal zdecydowanie szybko i zanim sie
obejrzelismy slonce zaczelo zanurzac sie w morskiej toni. Choc dzien mial
sie ku koncowi, nie bylo to jednoznaczne z koncem pracy. Tuz przed polnoca
zjawil sie oficer lacznikowy i zabral zespol dyzurujacy na granice. Tym
razem mialem duzo szczescia. Kurd, ktory potrzebowal pomocy, to dobrze mi
znany dziewietnastolatek ktorego ataki srednio co dwa tygodnie spedzaja
nam sen z oczu. Na moje szczescie atak byl nad wyraz skapoobjawowy. Dosc
szybko udalo sie go uspokoic i przy tej okazji potwierdzilem niejako
teorie, ze choroba z ktora mamy doczynienia, to histeria. Nie mialem ze
soba lekow zwykle przez nas uzywanych do uspokojenia pacjenta. Poniewaz
jego opiekunowie twierdzili, ze przed rozpoczeciem ataku mial silne bole
glowy, wiec zlecielm podanie domiesniowo pyralginy i stal sie cud.
Doslownie w momencie wyciagniecia igly pacjent uspokoil sie i zanim
pozbieralismy sprzet medyczny, spal w najlepsze. Jak zwykle zostalem
doceniony przez obserwatorow za szybkie i skuteczne dzialanie. Nie
tlumaczylem, ze to nie zasluga leku, tylko podstepu i przede wszystkim
dzialanie psychologiczne. Taka wiedza zupelne jest im niepotrzebna, a mnie
na przyszlosc ulatwi prace.
Niedlugo po pierwszej w nocy polozylem sie spac, by od rana podjac kolejne
ciekawe wyzwania i by znowu czuc sie waznym jako najstarszy - najmlodszy
lekarz kontyngentu.
10.04.2003
PELNE POSWIECEN ODPOWIEDZIALNE OJCOSTWO
Dlugo juz nie bylem na granicy. Wlsciwie to moze I nie dlugo. Zdaje
sie ze stracilem realna ocene czasu. Trzeci tydzien permanentnego dyzuru
powoli dobiega konca. Wkrotce rozpocznie sie kolejny I tak do swiat. W
swieta dwa dni wolne I kolejne dwa tygodnie wzmozonej pracy jednak z mala
modyfikacja. Lekarze, z ktorymi pracowalem dotychczas wracaja wszyscy do
domow, na mnie w udziale przypadnie przysposobienie I nauczenie wszystkich
algorytmow postepowania nowa ekipe, ktora wkrotce dotrze do Libanu. Do
dnia dzisiejszego nie bylo zbyt wielu chetnych na przyjazd tutaj I zamiast
czterech bedzie dwoch lekarzy, a to oznacza, ze prace, ktora wykonywalo
dotychczas pieciu, bedzie musialo wykonac trzech. Optymizmem napawa fakt,
ze nie bedzie mozna sie nudzic. Kolejne pol roku minie jak z bicza
strzelil, oby bez wiekszych emocji.
Powoli rozpoczal sie okres schylkowy. Tematem codziennym jest pakowanie
sie I przygotowywanie do powrotu do domu. Odliczanie dni do konca prawie
jak w wojsku (no tak, przeciez jestesmy w wojsku). Dekadencja pelna jest
radosci, ale I napiecia, ktore powoduje eskalacje problemow dotychczas
narastajacych w ukryciu. Ale to wszystko minie I pozostana dobre
wspomienia, a jest co wspominac.
Na szczescie jeszcze zostaje I bede mogl trzymac piecze nad coreczka,
ktora po raz pierwszy od urodzenia dala znac o sobie wlasnie dzisiaj,
jakby wiedziala, ze ojciec (przyszywany, czy nie, ale ciagle ojciec), ma
dyzur szpitalny.
Standardowe wezwanie, procedury zachowano, tym razem w roli oficera
lacznikowego pokazuje sie twarz dawno niewiedzianego majora hinduskiego, z
ktorym nawiazalem kiedys znajomosc rehabilitujac mu kolano. Kilka dni temu
wrocil z domu z Indii I ciagle jeszcze radosny zyciem rodzinnym powrocil
do pracy. Piekny, wiosenny dzien. Przy drodze do granicy rozkwitly
wielobarwne kobierce kwiatow. Na nasypie w oczy rzuca sie purpurowy dywan
makow. Przywodza na mysl piosenke o zolnierzach spod Monte Cassino. To
tean sam klimat, ta sama purpura I ziemia tak samo krwia zbroczona. .
Z informacji telefonicznej wiemy, ze problem dotyczy najmlodszej
Kurdyjeczki, czyli naszej Anny Danuty. Przypominam sobie po drodze dawno
nie uzywana wiedze o noworodkach. Niestety nie jest tego zbyt wiele.
Dobrze ze mam mlodsze rodzenstwo, przy pielegnowaniu ktorego mialem swoj
udzial. Praktyka zapada glebiej w zakamarki pamieci.
W obozie uchodzcow ruch, jak to w piekny wiosenny dzien. Maluchy harcuja w
pelnym sloncu, stasi graja w warcaby, a starszyzna walesa sie z miejsca na
miejsce szukajac najwygodniejszego miejsca w cieniu. Z daleka wita nas
prawdziwy ojciec malej I prowadzi do swojego "mieszkania". Nalezy przyznac,
ze jest to jedyne miejsce,ktore przypomina mieszkanie. Nie ze wzgledu na
wystroj, bo tu standard, maty na podlodze I stara szafa w kacie. Roznica
polega na czystosci I porzadku. Ania tez czysciutko obrana, wymyta I
oczywiscie rozkrzyczana. A takie to bylo spokojne. Biegunka od kilku dni.
Zaczynam sie obawiac. Dla takiego malucha biegunka, to zla rzecz. Ale gdy
zaczynam przygladac sie dokladniej, szukac objawow choroby, obawy ustepuja
miejsca racjonalizmowi. Dzieciatko jest w bardzo dobrej formie. Biegunka I
kolki nocne oczywiscie sa, ale nie ma powodu do paniki. Przyczyna moze byc
w mleku. Mam karmi mala w nocy,a w dzien z braku pokarmu, dokarmia
preparatami syntetycznymi. Oficer Humanitarny zaopatrzyl nasza pocieche
odpowiednio. Ostatecznie podejrzenie pada na kompleks witamin I zlozony
preparat pobudzajacy uklad trawienny, ktory zgodnie z zaleceniem lekarzy
szpitalnych rodzice ciagle podaja dziecku. Odstawiam. Instruuje jak
zachowywac sie gdy wystapia objawy niepokojace I jakie to objawy I udajac
ze ciagle badam bawia sie z Haneczka. Nie znajduje upodobania w tej
zabawie, co oznajmia krzykiem I wedruje w ramiona mamy, co diametralnie
zmienia jej nastroj. Udala nam sie ta coruchna I mimo wszelkich staran
calego zastepu lekarzy ciagle jest zdrowa I nawet leki spowodowaly tylko
niewielka biegunke. Caly ojciec. Pelen optymizmu na przyszlosc pozostawiam
Anie z rodzicami. Po drodze do samochodu rozdysponowuje cala podreczna
apteczke I zastanaiwam sie co mozna jeszcze zrobic dla coreczki. Jakby nie
bylo ojcostwo zobowiazuje, a ja staram sie byc ojcem odpowiedzialnym.
Pytam oficera Lcznikowego, czy moglby udac sie do apteki I zakupic
herbatke rumiankowa dla moje Ani (przyszywany ojciec placi. Aneta -
pilegnierka, ktora ze mna pojechala na granice, sama bedac matka,
podsunela ten blyskotliwy pomysl, ktory przyjalem prawie za swoj). Oficer
jest na sluzbie I nie bardzomoze, ale sprawa rozwiazuje sie pod szpitalem.
Gdy inne pielegniarki dowiaduja sie o potrzebie, juz za chwile mam dwa
opakowania pierwszorzednego, polskeigo rumianku z Herbapolu. Jutro Ania
bedzie pila herbatke, a nawet starczy na umycie pupci, ktora od tej
biegunki nabrala nadmiernie czerwonego koloru. Musze przyznac, ze nasza
Anna Danuta jest w dobrych rekach I jej rodzice, ci prawdziwi (ale rowniez
ci przyszywani) dbaja o nia pierwszorzednie.
05.04.2003
I PO WIOSNIE
Ledwie skonczyl sie okres codziennych deszczow i wypelnionych burzami
nocy, czyli tutejsza zima, a juz wiosna zdaje sie odchodzic w zapomnienie.
Pierwsze zwiastuny "Hamzi'ego" (tutejszy halny) dawalo sie odczuc w
zachowaniu ludzi od rana. Tlumy malkontentow i hipohondrykow sciagaly do
szpitala. Co bardziej wrazliwi na zjawiska fenowe odczuwali dziwne
zdenerwowanie i napiecie. Na granicy pobili sie Kurdowie. Korzystajac z
okazji zaproponowalismy im powrot w rodzinne strony, do Kurdystanu, jesli
koniecznie chca wyladowac swoja agresje. Z propozycji naszej nie chcieli
skorzystac. Przy okazji rozmowy wyszlo na jaw, ze przyczynal bojki byly
buty otrzymane w ramach pomocy humanitarnej - oficjalnie. Zakulisowo mowi
sie, ze najbardziej poszkodowany byl mezczyzna ktory odmowil checi
przylaczenia sie do blokady granicy w celu wymuszenia dzialan ze strony
rzadu kraju, ktory mialby przyjac uchodzcow w swoje granice ( w gre
wchodzi Francja, Niemcy, Wielka Brytania i USA).
Po poludniu goracy i sloneczny dzien stal sie duszny niemal nie do
zniesienia. Gorace powietrze wysuszalo sluzowki i palilo gardlo. Niebo
zasnulo sie szarym pylem i wszystko zatracilo wyrazistosc konturow jakby
tonac we mgle. W powietrzu jednak nie bylo ani grama wilgoci. Wychodzac z
klimatyzowanych szpitalnych pomieszczen odnosilo sie wrazenie wkraczania
do suchej sauny. Wiatr, ktory zaszelescil wieczorem w koronach pobliskich
palm nie niosl ukojenia. To nie zwykly wiatr, to Hamzi, wiatr z pustyni.
Niesie ze soba zar i tumany pustynnego pylu. Wedruje z nimi przez setki
kilometrow i pokrywa wszystko co napotka szarym korzuchem.
Noc niczego nie zmienila. Slupek termometra nie obnizyl sie ani o kreske,
a drapanie w gardle przypominalo o kurzu, ktorego nie bylo juz widac, ale
ciagle nowe tumany nadlatywaly z serca polwyspu. Ciezko bylo zasnac w tej
atmosferze. Niektorym nie bylo nawet dane podjac prob zasniecia. Tuz po
polnocy telefon od oficera operacyjnego - wezwanie na granice. Znow moja
kolej, znow mam dyzur, ale przeciez raz juz dzis bylem na granicy? Mam
nadzieje, ze to nie chlopak z zaburzeniami psychicznymi. Wiem ze to on, bo
Hamzi zawsze przynosi ze soba pogorszenie jego stanu, ale zyje nadzieja.
Krotko, oficer rozwiewa moje watpliwosci i potwierdza obawy.
Uzupelniam zapasy Relanium i juz za chwile przekraczam posterunki
graniczne. Tym razem, na moje szczescie atak nie jest tak silny jak
poprzednio. Aplikuje konska dawke leku i czekam. Pol godziny i pacjent
wraca do rzeczywistosci. Nie jestem przekonany, ze to za sprawa leku, a
raczej samoistnie atak minal, ale to nie ma znaczenia. Wazny jest efekt i
fakt, ze wszyscy uwazaja, ze ja tego dokonalem. Przy okazji oczekiwania
wynika dyskusja z jednym z uchodzcow, ktory krzyczy na mnie, ze znowu
musial czekac na lekarza i ze mam zabrac chlopaka do szpitala, bo
trzymanie go tutaj to dla Kurdow duzy klopot. Znowu moje nerwy wystawione
sa na probe, a dzis i moja cierpliwosc jest znacznie bardziej ograniczona
za przyczynal libanskiego halnego. Udaje mi sie jednak powoli opanowac i
tlumacze panu, ze tak jest na swiecie, ze aby lekarz mogl dotrzec do
pacjenta potrzeba czasu i maja wyjatkowe szczescie, ze rzad libanski
wyrazil zgode, abysmy sie nimi zajmowali, jednak na podjecie decyzji i
dotarcie, kazdorazowo potrzeba czasu. Ponadto naleza do nielicznych na
swiecie, ktorzy otrzymuja pomoc lekarska w pelnym jak dotychczas zakresie
zupelnie bez konsekwencji finasowych. Do szpitala nie ma potrzeby jechac,
bowiem poprzednie wizyty niczego nie zmienily, rozpoznanie zostalo
postawione, recepty wypisano i nic wiecej w tej sytuacji zrobic nie mozna,
a jest to jeden z nich, wiec powinni sie nim zaopiekowac. No tak, ale
przeciez leki dawno mu sie skonczyly, a nowych nie dostarczylismy, a skad
oni maja je wziac? To jest problem, bo nikt nie ma pieniedzy na zakup tych
lekow, a sa to preparaty drogie. Prosze jednak o podanie nazwy, moze uda
sie cos wykombinowac. Moj rozmowca odnajduje pudelko i traci wszystkie
argumenty. Opakowanie jest nienaruszone. Chory chlopak nie przyjal ani
jednej tabletki leku, mimo, ze prosilem, aby ktos kontrolowal jego proces
leczenia. To niestety standard i powszechna niefrasobliwosc. Jesli jestem
chory, to wina lekarzy, nawet jesli nie jestem przez nich leczony... .
Hamzi wieje dalej. Na termometrach temperatura powyzej trzydziestu pieciu
stopni we dnie i w nocy. Ziemia blyskawicznie wysycha po niedawnych
opadach. Rosliny jakby czuly zblizanie sie upalnego lata, spiesza by wydac
kwiaty, owoce i nasiona. Trawa i glony przybraly rzadki tutaj widok
jaskrawej zieleni. Nad obozem przelatuja stada znajomych sylwetek. To
bocki wracaja do domow w Polsce, znak, ze i w ojczyznie wiosna juz za
progiem. Machamy do nich i cieszymy sie jak dzieci. Kazdy wypatruje swoich
znajomych ze slupow przydroznych, ze stodol i podmoklych lak. Jakos tak
dziwnie sciska w dolku gdy ginal za horyzontem. Niech leca, niech niosa
wiosne do Polski.
01.04.2003
WIOSENNY PIATEK
Marzec byl miesiacem jakiego najstarsi Libanczycy nie pamietaja
przynajmnej od 1969 roku. Zimno, mokro I wietrznie. Zupelnie nietypowo jak
na tutejsza wiosne. Ale I zla pogoda musi sie kiedys skonczyc, no I mam
nadzieje, ze to sie wlasnie stalo.
W czwartek polozylem sie dosc pozno spac. Wlasciwie nie bylo
nadzwyczajnego ku temu powodu. Zasiedzialem sie ze znajomymi, a pozniej z
ksiazka. Wnet przed polnoca zgasilem lampke, zamknalem oczy I poczulem
zblizanie sie snu. Przypuszczam nawet ze bylem juz poza jego granicami,
gdy obudzil mnie od dawna nieodczuwany bol po ugryzieniu przez moskita.
Nie mial zbyt wiele miejsc do gryzienia, wiec wykorzystal ku temu
policzek.
Czulem sie zbyt rozleniwiony I zbyt senny aby wstawac I uganiac sie za
nim. Pewnie dobrze sobie podjadl I tez juz pojdzie spac. Obrocilem sie na
drugi aby piekace miejsce przylozyc do chlodnej poduszki, a ten potwor
latajacy odebral to jako biblijne nadstawienie drugiego policzka I
skorzystal z tego. O, miarka sie przebrala. Zapalilem swiatlo I szukam
drania. Jakby sie zapadl pod ziemie. Sprawdzilem kazdy kat, typowe I
nietypowe miejsca ukrywania sie moskitow. Nie ma. Coz trzeba czasem
pogodzic sie z porazka. Zmeczony I niezadowolony zmierzam do lozka I oczom
nie wierze, na poduszce lezy moj kochany moskit. Kochany, bo niezywy.
Widocznie podczas ataku na moj drugi policzek ne zachowal dostatecznej
ostroznosci I gdy sennym ruchem zaatakowalem miejsce jego przyssania sie
do skory, nie zdazyl uciec biedaczek I polegl na polu chwaly. Bez zbytniej
przyjemnosci, ale z satysfakcja I dla pewnosci przylozylem mu jeszcze
kilka klapsow laczkiem I wslizgnalem sie pod zimny juz zupelnie koc. Bylo
juz dobrze po polnocy. Czas spac. No I stalo sie najgorsze. Sen poszedl
inna droga, a ja zostalem na lodzie.
Probuje na praym boku, na lewym boku, na plecach, z twarza w poduszce.
Nic. I tu pojawil sie ratunek. Zadzwonil telefon. To nie byl sen, choc
poczatkow tak myslalem. Nie byl to tez budzik, bo mimo wszystko ciagle
byla gleboka noc. Podnioslem sluchawke I probuje zrozumiec o co chodzi.
Jezyk angielski, ale z wyrazami I akcentem francuskim. Prosze o
powtorzenie. Dalej nie rozumiem. Jedno slowo zabrzmialo dziwnie znajomo: "gejt".
Na tyle zaczalem juz kojarzyc fakty, ze doszedlem do wniosku, ze nie moze
to byc wezwanie na granice, bo nie mam dzis dyzuru wyjazdowego, a tylko
chirurgiczny. "Gejt" to zdaje sie brama, a przy bramie stoja Francuzi I
zawsze w nocy dzwonia gdy ktos z mieszkancow potrzebuje pomocy medycznej.
"Tak, dobrze, bede u was za trzy minuty". Ubieram sie szybko I zastanawiam
skad wzieli moj numer telefonu. Przeciez powinni dzwonic na izbe przyjec.
Ten problem schodzi na plan dalszy. Przy bramie czekaja Libanczycy z
dzieckiem.
Z daleka widze poteznego, choc powinno sie otwarcie powiedziec - otylego
Libanczyka, stojacego przy blyszczacym mimo ciemnosci Mercedesie
"Okularniku". Na tylnim siedzeniu dobrze ubrana kobieta, a obok zwiniety w
klebek, wyjacy chlopiec. Dzwieki jakie dochodzily z siedzenia da sie
okreslic wylacznie jako wycie. Z placzem dziecka nie mialy nic wspolnego.
Zapytalem mezczyzne co sie stalo. Nie mowil po angielsku, ale po
francusku. Za to straznik francuski wyjatkowo mowil po angielsku, wiec
rozmawialismy za jego posrednictwem. Mezczyzna twierdzil, ze chlopiec -
jego syn, cierpi strasznie z powodu bolu ucha I calej polowy twarzy. Na
pytanie o przyczyne mowil cos o stluczeniu, ale nie do konca jasno.
Zadecydowalem, zeby wposcic na teren obozu I poszedlem przodem przygotwac
wszystko na przyjecie. Widok, ktory zobaczylem za soba zaskoczyl mnie.
Otyly arab ciezko kroczacy przodem, za nim Farncuz niosacy na rekach
duzego chlopca w ieku okolo dziesieciu lat, a konwoj zamykala mama chlopca.
Czyli jednak cos powaznego. Wartownik ulozyl pacjenta na lezance I odszedl
do swoich zajec. Gotowy na najgorsze spojrzalem na lekko pobladla twarz
chlopca I szukam miejsca urazu. Na zewnatrz nic nie widac. Zagladam do
jamy ustnej - widok jak najbardziej normalny. No to jeszcze ucho.
Wziernik. Zagladam w jedno - piekna blona bebenkowa, zagladam w drugie -
taka sama. Zabralem sie za szczegolowe badanie. Nic. Pytam chlopaka po
arabsku, gdzie go boli (tyle juz potrafie), odpowiada za niego ojciec. Gdy
mimo wszystko nalegam aby ojciec nie sugerowal, ale zeby chlopak sam
wskazal miejsce, nie moze sie zdecydowac I dosc nieprecyzyjnie pokazuje na
brode. Badam miejsce po raz kolejny I nic nie wskazuje na to zeby bylo
bolesne. Pacjent od kiedy wartownik wzial go na rece nie wyje. Milczy I
raczej ciekawie rozglada sie po okolicy.
Ordynuje paracetamol, moze jednak subiektywnie odczuwa bol, albo rodzice
mu wmawiaja. Tak czy siak jest szansa, ze skutek bedzie zachwycajacy.
Zastanawia mnie jeszcze dlaczego chlopiec nie moze chodzic. Dosc nieufnie
podchodze do tego problemu (ostatnio jestem nieufny do objawow podawanych
przez tutejszych pacjentow, szczegolnie gdy demonstracja ich jest nad
wyraz teatralna). Nakazuje malemu zejsc z lezanki. Ojciec wykonuje ruch
zeby go wziac na rece, lecz uprzedzam go I pomagam chlopakowi stanac o
wlasnych silach na nogach. Cud. Stoi I wcale nie jest tym zaskoczony. Ja
jestem. Ojciec z promiennym usmiechem sciska mi dlon I dziekuje. Fakt, ze
I tak nie moglem spac, lecz czuje potrzebe zauwazenia, ze cos jest nie tak
I nalezaloby zachowac nieco rozsadku. Pytam jak to jest, ze dziecku
zupelnie nic nie jest, a oni poruszaja pol obozu I szpitala w srodku nocy?
Zaraz po zadaniau pytania zaluje ze to zrobilem, bo musze wysluchac tyrady
slownej, pelnej oburzenia, z ktorej zrozumialem mniej wiecej tyle, ze nie
bez powodu I z daleka, wiec to on, ojciec jest w trudnej sytuacji, bo sie
nie wyspi, musial tak daleko jechac I jest mu ciezko, bo ma wielki brzuch
I musial isc na nogach od bramy do szpitala, bo wartownicy nie zezwolili
na wjazd samochodu. .
Odprowadzam gosci do bramy I dosc ozieble zegnam sie z nimi. Mam nadzieje,
ze teraz juz zasne. Od rana jestem zarowno dyzurnym lekarzem I chirurgiem
w jednej osobie. Piekny, sloneczny piatek, prawdziwy zwiastun rychlej
wiosny. Dzien libanski. Dobrze, ze I internista I anestezjolog sa ludzmi
otwartymi na prace, bo sam nie wyrobilbym sie do rana. Pod szpitalem
zgromadzily sie cale tlumy. Okoliczni mieszkancy wybrali sie na wycieczke
calymi rodzinami. Rejwach niewyobrazalny. Dominuja dolegliwosci
dermatologiczne. Sezon na infekcje wirusowe mija bezpowrotnie. Bedzie
wiecej urazow I alergii. Ach ta dermatologia, dobrze ze kiedys tak bardzo
ja lubilem na studiach I ze podreczniki dermatologiczne maja tyle
kolorowych zdjec. Niestety wiekszosc z tego co widze dzisiaj nie pasuje do
zadnego typowego obrazu zapamietanego z czasow WAM'owskich (Wojskowa
Akademia Medyczna w Lodzi). Czesto wolam na pomoc interniste. Widzial w
zyciu o niebo wiecej, ale I on ma czesto klopot.
W koncu nieco przeludnia sie poznym przedpoludniem. Jest czas zajac sie
siedemnastolatkiem ze srutem w glowie. Nie chce sie przyznac za jaka
przyczyna, ale ma pod skora w okolicy skroniowej dobrze wyczuwalny srut.
Rana juz dawno sie zabliznila, a cialo obce obroslo tkankami. Czesto
jednak daje o sobie znac I boli. Trzeba usunac.
Ostatecznie nie jest to tak proste, bo srut nie jest kragly. Typowy srut z
wiatrowki o trapezoidalnej podstawie, ktora silnie przeszkadza w
uchwyceniu I wyciagnieciu go z rany. Dzieki cierpliwosci pacjenta, lekarza
I pielegniarki, sukces terapeltyczny zostaje osiagniety. Przy okazji
nasuwa sie konluzja: twarda ma chlopak czaszke, olowiany srut zdeformowal
sie, a kosci nie naruszyl.
Wycieczki rodzinne do naszego szpitala sa najpewniejszym zwiastunem
nadejscia tutejszej wiosny. Zacznal sie gorace dni I parne noce, a
przebywanie w klimatyzowanych pomieszczeniach szpitala stanie sie
dzialaniem z wyboru, a nie z przymusu.
29 marca 2003
SZCZESLIWE ZAKONCZENIE
W pewien sposob mozna mowic o szczesliwym zakonczeniu, choc nalezy
sobie zdawac sprawe, ze caly problem, nie zostal rozwiazany i Kurdowie na
granicy ciagle wegetuja.
Poprzednio zakonczylem w miejscu, w ktorym mala Kurdyjka pozostala w
szpitalu, bo nie byla jeszcze gotowa do opuszczenia inkubatora, my zas
powrocilismy z pustymi rekoma. Znajac sytuacje poruszylem osoby
odpowiedzialne, aby nawiazaly kontakt ze szpitalem I postaraly sie o
wlasciwe przygotowanie dziecka do przewiezienia na granice. Oczywiscie
najbardziej kompetentny I najbardziej zaangazowany okazal sie jak zwykle
Oficer Humanitarny I wszystko zostalo wlasciwie przygotowane.
Nastepnego dnia otrzymalismy wiadomosc, ze bedzie wyjazd po dziewczynke w
poniedzialek okolo 13.00. Danusia byla w gotowosci od samego rana. Tym
razem ja nie moglem sie wybrac. Spoczywal na mnie dyzur chirurgiczny.
Pojechal internista. Wlasciwie to lepiej, bo jest to niezwykle rozwazny I
znacznie bardziej doswiadczony lekarz. Jesli zaszlaby taka potrzeba, z
pewnoscia podjalby lepsze niz ja decyzje. W szpitalu okazaly sie pewne
trudnosci wynikajace ze stylu bycia Libanczykow I ich ogolnej
niefrasobliwosci. Dziewczynka co prawda zostalawyjeta z inkubatora I
przygotowana do podrozy, ale nic poza tym nie zostalo uczynione. Nasza
ekipa nie otrzymala zadnej dokumentacji, zadnych wynikow leczenia, zadnych
badan ani opisow stanu dziecka, a to mimo wszystko bylo dla nas dosc
istotne.Teraz na nas spocznie obowiazek opieki medycznej nad mala I warto
byloby wiedziec czego sie spodziewac.
Coz bylo robic. Dokumentacji po prostu nie przygotowano, wiec pozostalo
nam podjac wyzwanie I budowac obraz sytuacji, na wlasnych obserwacjach I
zaslyszanych opiniach, w gruncie rzeczy dosc niejednoznacznych.
Nasza Anna (laska lac.), Danuta (przyjelismy podwojne imie dla unikniecia
sporow) byla w dobrej kondycji. Troche spiaca, ale gdyby komukolwiek
przyszlo przez 24 godziny na dobe przebywac w temperaturze 32 stopnie
Celciusza, to tez pewnie bylby spiacy. Przyszywana mama roztoczyla nad
swoja (nasza) coruchna prawdziwei maciezynska opieke. Zawinelaw piernatki,
przytulila do piersi. Mala miala lepiej jak w inkubatorze. Transport na
granice odbyl sie bez problemow. Jedynie zolnierze mieli klopot, bo
musieli podjac decyzje o przepuszczeniu osoby bez paszportu. Mimo, ze
nasza Anna, Danuta nie miala niebezpiecznego wygladu, dlugo zastanawiano
sie jak wybrnac z sytuacji. Ostatecznnie zolnierze to tez ludzie I znajac
cala sytuacje, postarali sie telefonicznie o wyrazenie zgody przez
przelozonych I juz za chwile dziewczynka byla ze swoimi rodzicami.
Oficer Humanitarny dostarczyl dla malej potrzebnych odzywek, witamin I
lekow, ktore zalecieli lekarze, zaopatrzyl matke w ubranka I pieluszki.
Wszytsko to bedzie im dostarczane w miare potrzeb. Przez pierwsze dni
zylismy w niepewnosci, czy nie bedziemy musieli raz po raz jezdzic na
granice z powodu stanu zdrowia naszej coreczki, ale Anna, Danuta
udowodnila swoje przywiazanie do zycia. Gdy wczoraj bylem w obozie
kurdyjskich uchodzcow, wezwany z powodu jak zwykle w trybie "emergency" -
tym razem byly to bolace zeby, lumbalgia, jeden symulant I dziewczynka w
wieku 1,5 roku, o ktorej rodzice mowili, ze nie chce jesc. Dziewczynka
wciaz jest karmiona piersia, jest bardzo ladnym dzieckiem, swietnie
rowinietym fizycznie I psychiczne, usmiechnieta, rezolutna, po prostu
doskonale zdrowe dziecko. Staralem sie wyjasnic rodzicom, ze z pewnosci je
wystarczajaco duzo o czym swiadczy to wszystko, o czy mowie. Mam nadziej
ze uwierzyli, choc nie wygladali na przekonanych. Podczas tej wisyty na
granicy zagladnalem rowniez do naszej dziewczynki. Sliczne to male
stworzonko o kruczych kedziorkach I sniadej skorze, spalo sobie w
najlepsze I chyba snilo o czym smacznym, bo drobniutkie ustaczka
oblizywane byly ze smakiem rozowiutkim jezyczkiem. Rodzice przyznali, ze
wszystko jest w porzadku. Na tym etapie mozemy byc dumni, glownie z pracy
oficera humanitarnego. Gdy chwalilem jego prace, tylko sie usmiechnal I
nic nie powiedzial. To w koncu jego praca. Wlasciwie tak, ja jednak uwazam,
ze wykonuje ja w sposob conajmniej godny zauwazenia I wzorowania sie. Tym
bardziej jest to godne uwagi, ze wspomniany officer jest Hindusem. Kastowe
spoleczenstwo w Indiach rzadzi sie wurwymi zasadmi I nie pozwala na to by
osoby szlachetnie urodzone brataly sie z innymi kastami. Nasz officer
nalezy do ludzie z najwyzszych sfer. Urodzil sie nie tylko w rodzinie
oficerskiej, ale w rodzinie o tradycjach dowodczych. Gdy powroci do kraju
otrzyma komende nad regimentem wojska w szarzy odpowiadajacej naszemu
generalowi, a jednak to zupelnie nie mialo dla niego znaczenia. Jak
najwiecej takich ludzi.
24 marca 2003
Po raz kolejny w dniu dzisiejszym przypomniano o
scislym przestrzeganiu rozkazu Dowodcy Polskiego Kontygentu Wojskowego w
Libanie, zgodnie z ktorym:
- Zakaz wyajzdow poza teren obozu z wyjatkiem wyjazdow
sluzbowych wynikajacych z obowiazkow mandatowych
- Zakaz zatrzymywania sie podczas podrozy sluzbowych w
miejscach innych niz cel przeznaczenia
- Obowiazek zglaszania swojej pozycji podczas jazdy w
wyznaczonych punktach
- Zakaz spozywania napojow alkoholowych
Force Commander - Glownodowodzacy sil ONZ w Libanie wystosowal memorandum
w obliczu zaistnialej sytuacji politycznej,wzywajacej do zachowania
postawy godnej czlowieka w stosunku do wszystkich niezaleznie od wyznania
i koloru skory.
Rownoczesnie FC nakazal zglaszanie wszelkich przejawow agresji i dzialan w
stosunku do sil pokojowych jak chocby wypytywanie o narodowosc, co mialo w
dniu wczorajszym miejsce na terenie Blue Line:
Patro obserwatorow zostal zatrzymany przez grupke zolnierzy Hezbollahu i
jego czlonkowie dopytywali sie o pochodzenie obserwatorow. Doszlo nawet do
tego, ze sprawdzali symbole znajdujace sie na mundurach.
Wiadomo jest ze wsrod obserwatorow znajduje sie kilku Australijczykow i to
glownie oni sa zagrozeni represjami, jednak Polscy zolnierze rowniez
czesto poruszaja sie w tzw. Strefie i ich tez dotyczy ostrzezenie.
Byc moze Australijczycy otrzymaja nakaz usuniecia symboli narodowych z
mundurow.
Wiadomosc oryginalna od FC na temat wyjazdow niemandatowych With immediate
effect all leave and CTO are restricted.
FC
23 marca 2003
(Informacja dźwiękowa, którą przekazał Narcyz Radiu
Alex) Mimo zapewnień
władz kraju, że Polsce nie grozi niebezpieczeństwo okazuje się, że Polacy
przez świat arabski są jasno określani, jako jedni z tych którzy
wypowiedzieli wojnę Irakowi. Takie informacje przekazał Narcyz
Sadłoń, który od kilu miesięcy przebywa w Libanie w ramach misji pokojowej
ONZ sił zbrojnych RP. Od momentu inwazji sprzymierzonych na Irak stosunek
muzułmanów do polskich jednostek znacznie się odwrócił. Służby
informacyjne cytują za wiarygodnymi źródłami, że nasi żołnierze w Libanie
są zagrożeni bezpośrednio atakami terrorystycznymi, porwaniami i użyciem
wobec nich siły:
Mówił
Narcyz Sadłoń, który na co dzień mieszka na Podhalu w Kościelisku a
aktualnie przebywa w Libanie w ramach misji pokojowej ONZ sił zbrojnych RP.
Rozmawiał Piotr Sambor.
23 marca 2003
NASZA CORCIA
Piekny, niedzielny poranek, zmieniam dyzur z MEDEVACu na szpitalny,
przygotowuje sie do wyjscia na msze sw. Jest to mozliwe gdy drugi lekarz
godzi sie zostac w szpitalu. Przez caly czas mam ze soba pager i w ciagu
pieciu minut moge byc spowrotem na miejscu. Nie bylo mi jednak dane
dotrzec do kaplicy. Zjawil sie oficer lacznikowy aby zapbrac asyste
medyczna do przewiezienia malej Kurdyjki ze szpitala do rodzicow na
granice. Nie potrafil udzielic odpowiedzi jaki jest jej stan i czy ciagle
przebywa w inkubatorze. Wiedzial tylko, w ktorym szpitalu sie znajduje.
Okazalo sie ze mimo wielu perturbacji pozostala pod dobra opieka w
szpitalu prywatnym. Podejrzewam w tym zasluge hinduskiego oficera. Albo
zdobyl pieniadze, albo potrafil poruszyc odpowiednie osoby aby uzyly
swoich wplywow. Ostatecznie liczy sie efekt. W radosnych nastrojach
jechalismy odebrac dziewczynke ze szpitala. Zabralismy przezornie cieple
okrycia, Danusia kupila pampersy na wyprawke, kazdy cos dolozyl.
Szpital wygladal dosc pustawo. W koncu niedziela. Znajac dobrze droge
weszlismy na oddzial. Zbiegiem okolicznosci dyzur pelnila ta sama co
poprzednio pielegniarka. Ucieszyla sie na nasz widok i bez zbednych pytan
zaprowadzila do dziecka. Pierwsze zdziwienie wzbudzil w nas fakt, ze
dziecko ciagle przebywa w inkubatorze. Zeby moc dziecko zabrac ze szpitala
musi przebywac przynajmniej 24 godziny poza inkubatorem. Taka praktyke
stosuje sie w warunkach polskich. Naginajac zasade z powodu roznych
trudnosci moglibysmy nie czekac 24 godzin, ale zabierac ja prosto z
temperatury 32 stopni Celcjusza i sterylnych warunkow, na wilgoc, zimno i
przede wszystkim w trudne warunki higieniczne w jakich zyja Kurdowie... .
Zapytalem o lekarza. Nie ma. Zapytalem, czy jest ktos mowiacy w
zrozumialym dla nas jezyku (angielski, francuski, rosyjski). Niestety
zaledwie kilka slow po angielsku. Pomagajac sobie rekami indagowalem jakie
sa decyzje specjalistow i czy jest ktos kompetentny aby wypowiedziec sie o
stanie dziecka. Niestety byl tylko personel pielegniarski.
W miedzyczasie zjawil sie urzednik z recepcji szpitalnej i zdaje sie pojal
czego dotyczal moje pytania, bo uslyszelismy od niego jedno slowo:
"Monday". Z tlumaczenia wynikalo, ze dzecyzja dyrekcji szpitala i
specjalistow okreslila termin opuszczenia szpitala prze mala Kurdyjke na
poniedzialek. Skad wiadomosc, ze mialo to nastapic dzisiaj? Nie udalo sie
dojsc. Dla nas byla to krotka podroz, nie bardzo uciazliwa, a dla malej
wazny jest kazdy dzien i wazne jest przygotowanie do zetkniecia z
brutalnym swiatem. Wrocimy po nia jutro.
Dlugo stalismy z Danusia przygladajac sie slicznemu stworzonku.
Kruczoczarne wloski, ciemna arabskie oczy, gladziutka skora. Danusia
gotowa byla zabrac dziecko juz teraz i zaopiekowac sie nim.
Mala nie ma jeszcze imienia wiec zastanawialismy sie jakie bedzie do niej
pasowac. Ja uwazalem, ze to po prostu sliczna mala czarnowlosa Ania, moja
towarzyszka uwazala, ze powinna dostac imie po swojej przyszywanej mamie -
Danusia. Slyszac nasze rozmowy i nie do konca rozumiejac o co chodzi,
libanska pielegniarka zapytala, kto jest ojcem skoro Danusia jest mama:
- On jest ojcem, ale jeszcze bardzo mlodym -wskazujac na mnie
odpowiedziala Danusia, co w zupelnosci usatysfakcjonowalo rozmowczynie.
Dzis nie mielismy nic wiecej do zrobienia. Pojchalismy spowrotem i za
namowa oficera lacznikowego udalsimy sie na granice do rodzicow
dziewczynki, aby ich uspokoic. Na granicy udalismy, ze jestesmy wzywani do
osoby chorej (inaczej prawdopodobnie nie zostalibysmy wpuszczeni) i
okazalo sie ze nie minelismy sie z prawda. Mama naszej malej kurdyjki
cierpiala wlasnie z powodu silnych skorczow i bolow brzucha wiec moglismy
ulzyc jej cierpieniu nie tylko farmakologicznie. Wiesci o stanie corki
ucieszyly ja i prosila nas abysmy pozostawili mala w szpitalu tak dlugo
jak trzeba i mozna, bo matka zdaje sobie sprawe ze w miejscu gdzie teraz
zyje nie bedzie mogla zapewnic wystarczajacej opieki.
Przy okazji pobytu na granicy dostrzeglem dziwne prowizoryczne
fortyfikacje zagradzajace droge do Izraela. Oficer lacznikowy wyjasnil mi,
ze postawili je Kurdowie probujac wymusic na UNIFIL'u podjecie jakichs
decyzji w ich sprawie. Prawdopodobnie ich zadania przybraly na sile w
zwiazku z wojna w Iraku i grozacym im odeslaniem do kraju po zwyciestwie
Stanow Zjednoczonych. Dwa lata pobytu na granicy okazalyby sie wowczas
bezowocne.
Wracajac do obozu zdazylismy jeszcze dotrzec na msze sw. Ksiadz kapelan
byl dopiero w srodku kazania, wiec i nam przypadly slowa nauki
niedzielnej.
20 marca 2003
A ZA PLOTEM WOJNA
Dzisiejsza noc (19/20 marca) w zaden sposob nie zmienila naszego zycia w
Libanie. Od wielu dni konsekwentnie bylismy przygotowywani na na to, co
bylo nieuchronne dla taktykow wojskowych. Przygotowania do wojny
rozpoczelismy od ogolnych szkolen na temat broni masowego razenia i
sposobow ochrony przed nia. Nastepnym etapem po przyswojeniu teorii stalo
sie praktyczne doskonalenie umiejetnosci przetrwania w sytuacji
bezposredniego zagrozenia. I tak dzien za dniem.
Ostatnie kilkadziesiat godzin uplynelo nam pod znakiem goraczkowych
przygotowan, aby nie dac sie zaskoczyc momentem wybuchu wojny. I prawie
nam sie udalo. Juz wczoraj rozdano nam Filtracyjna Odziez Ochronna - cud
techniki wojskowej w dziedzinie ochrony przed skazeniami. Jest to
wlasciwie rodzaj munduru o dosc korzystnych wlasciwosciach termicznych dla
regionu w ktorym sie znalezlismy, a mimo to szczelnego i
nieprzepuszczalnego dla znanych rodzajow broni chemicznej i biologicznej.
Rozkaz pelnego przygotowania masek przeciwgazowych i trzymania ich w
pogotowiu zburzyl nieco nasz dotychczasowy spokoj, ale okazalo sie ze to
dzialanie wybiegajace w przyszlosc.
Harmonogram dnia wyznacza nam ostatnio program szkolen i probnych alarmow.
Niemal kazdego dnia jestesmy spedzani do schronow wraz z calym sprzetem
ochronnym i trenujemy trwanie w warunkach zagrozenia. Obok tego toczy sie
normalne zycie i niezaleznie od wielkich decyzji politycznych spelniamy
swoje "obowiazki mandatowe".
Szpital jest prawdopodobnie najbardziej dostepna czescia naszego obozu i z
tego powodu najbardziej narazona na ewentualny atak terrorystyczny. Ze
swego przeznaczenia jest otwarty na wszytskich potrzebujacych niezaleznie
od tego z ktorej strony muru zdarzylo sie nieszczescie. Wartownicy
francuscy pod wplywem wydarzen swiatowych nasili kontrole wchodzacych do
szpitala. My liczymy na wdziecznosc ludzka za niesiona pomoc.
Niestety wojna jest sytuacja pod kazdym wzgledem ekstremalna i ludzkie
zachowania czesto przestaja miec znaczenie w obliczu tragedii swiata. To
co wyzwala sie w czlowieku, ktory idzie zabijac drugiego czlowieka, a jego
podstawowym zadaniem jest niesienie bolu i smierci, znaja tylko ci ktorzy
zetkneli sie z okrucienstwem wojny.
Znalezlismy sie w niezwykle trudnym politycznie regionie. Jeszcze zanim
USA rozpoczelo jawna wojne z tzw. swiatowym terroryzmem, kraje arabskie
nalezaly do najbardziej zapalnego regionu swiata. Mieszanka kulturowa i
religijna to sam w sobie material latwopalny. Dokladajac do tego tereny
roponosne i spor o ziemie palestynska, otrzymujemy pewne zarzewie
niekonczacych sie sporow. Czy wojna podjeta przez Stany Zjednoczone moze
trwale rozwiazac problem? Tu na miejscu nie ma watpliowsci, ze nie. Co
zatem ujawni sie z raz otwartej puszki Pandory...? W Libanie stacjonuje
obecnie okolo dwustu piecdziesieciu zolnierzy wchodzacych w sklad
Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Wszyscy skupieni sa w dwoch obozach nad
granica z Izraelem wraz z prawie dwoma tysiacami zolnierzy sluzacych w
silach ONZ. Celem i zadaniem misji jest zapewnienie pokoju regionowi i
bezpieczenstwa ludnosci cywilnej. Z tego wynika podstawowa i kluczowa
kwestia dopuszczajaca pantwa do udzialu w misji. Chodzi mianowicie o
bezstronnosc. Dotychczas Polska nalezala do krajow bezstronnych. Za taka
byla uwazana po obu stronach barykady. Swiat arabski, swiat muzulmanski
nie mial co do tego watpliwosci. W Libanie bylismy traktowani bardzo
przychylnie. Polska jako pierwsze panstwo w swiecie uznalo istnienie
Republiki Libanskiej. To wazny politycznie gest mimo, ze uczyniony przez
Rzad Polski w Wielkiej Brytanii. Liczne interesy w Iraku i innych krajach
Zatoki Perskiej, a takze wiecej niz poprawne stosunki z rzadami krajow
muzulmanskich stawialy nas w pierwszym rzedzie jako narod godny by pelnic
pokojowe i bezstronne zadania na terenie Azji Srodkowej. Sytuacja ulegla
diametralnej zmianie od kiedy rzad polski zapowiedzial swoj udzial w
wojnie i w sposob zaskakujaco malo odpowiedzialny za swoich obywateli poza
granicami kraju, opowiedzial sie za bezwzglednym poparciem dzialania
Stanow Zjednoczonych. Pierwsza reakcja swiata arabskiego jaka dalo sie
zauwazyc przebywajac wsrod "szarych" obywateli Libanu, bylo zaskoczenie i
jakby niedowierzanie. Zaraz po nich przyszla demonstracja niecheci, czasem
objawy pogardy. Jawnej wrgosci jeszcze nie zauwazylem, ale mysle, ze wcale
nie jest to wykluczone. Posrod wszystkich nacji pelniacych sluzbe w
Libanie, znow jestesmy najbardziej dostrzeganii. Do niedawna pokazywano
nas palcami na ulicy i machano dlonmi, bo leczylismy co najmniej polowe
mieszkancow okolicznych wiosek. Dzis kto do nas nie zagladnie, nie
omieszka rzucic uszczypliwej uwagi na temat naszego zaangazowania w wojne
z Irakiem. Czesto jestesmy pytani jak to sie stalo, ze majac tak duze
interesy w Iraku, prowadzac tak daleko posunieta wspolprace przyleczylismy
sie do wojny. Nikt inaczej nie odbiera naszej polityki jak po prostu stan
wojny z Irakiem. Na nic zdadza sie tlumaczenia, ze nie jestesmy w stanie
wojny, a jedynie prowadzimy dzialania rozbrojeniowe wraz ze Stanami
Zjednoczonymi. Nawet nie probujemy juz tego tlumaczyc, aby nie narazic sie
na smiesznosc.
Nic nie ukryje sie przed uwaznym obserwatorem, a poniewaz w naszym
sasiedztwie prawie kazdy mieszkaniec wspolpracuje z sluzbami specjalnymi,
kazdy z nich dobrze wie o poczynaniach polskiego rzadu. Doslownie przed
chwila rozmawialem z Tygrysem, ktory przyprowadzil pacjenta. Podal nam
informacje, ktore moze nie do konca sa potwierdzone, a z pewnoscia nie sa
jeszcze cytowane przez prase, a jednak skads zdobyte. Twierdzi ze w
najblizszym czasie do Kuwejtu wyruszy kolejna grupa polskich komandosow.
Dlaczego tak bardzo zalezy nam na zaangazowaniu sie w wojne? Nie potrafie
mu odpowiedziec.
Dzis o poranku gdy dotarlem do szpitala aby pelnic codzienny dyzur powital
mnie znajomy libanczyk, o ktorym wiem z nieoficjalnych jednak godnych
zaufania zrodel, ze jest dzialaczem jednej z prosyryjskich organizacji
paramilitarnych dzialajacych na naszym terenie. Mimo niewatpliwej
sympatii, ktora udalo mi sie zdobyc dotychczas nie uszla mojej uwagi
uszczypliwosc w glosie mojego rozmowcy, gdy z polusmiechem pytal czy juz
sie spakowalem, bo chyba polski kontyngent wkrotce oposci Naqoure.
Przeciez wypowiedzielismy wojne krajowi arabskiemu - Irakowi. Pozostawilem
to bez komentarza. Nie chcialem wdawac sie w akademicka polemike.
Wsrod calego zamieszania pojawiaja sie czasem glosy broniace polskich
zolnierzy. Gdy nie podjalem jednej z kolejnych rozmow na temat dlaczego
Polska walczy z Irakiem, w mojej obronie stanela znajoma Libanka
udowadniajac rozmowcy, ze przeciez nie Polacy wypowiedzieli wojne Irakowi,
ale rzad polski, a przeciez to nie to samo. W swoim stwierdzeniu nie byla
odosobniona. Juz gdzies sluszalem wnet po ogloszeniu przez premiera i
prezydenta decyzji o wyslaniu polskich oddzialow na wojne, ze zdaje sie ze
w polskim rzadzie sa chyba Polacy, ktorym blizej do Izraela niz do
Polski... .
Rowniez dzisiaj (dni teraz nabraly znaczacej intensywnosci) zaslyszalem od
mlodego Libanczyka, ktorego brat sluzy obecnie w armii, ze cieszy sie z
wojny ktora rozpoczeli Amerykanie i ma nadzieje, ze zwycieza. Zdaje sie ze
istnieje pewna grupa mlodych arabow przychylnych polityce USA. Z tego co
daje sie zaobserwowac najczesciej dobrze wladaja jezykiem angielskim i
posiadaja rodziny "za wielka woda". No i rozpoczela sie wojna, choc
zdaniem niejednego taktyka trwa juz od dawna. Mimo, ze toczy sie dosc
daleko, bo na drodze do Iraku musielibysmy przejechac cala Syrie, to jej
echa zdaja sie docierac do nas nazbyt wyraznie i tu rodiz sie wiele pytan,
a wsrod nich podstawowe dla Tymczasowych Sil Pokojowych w Libanie: Jaki
bedzie wplyw wydarzen w Iraku na to co dzieje sie na granicy swiatow
arabskiego i zydowskiego? Czy jest szansa na utrzymanie pokoju? Wciaz mamy
taka nadzieje, ale na wszelki wypadek opracowujemy szczegolowe plany
ewakuacji calego obozu na Cypr i dalej gdy bedzie trzeba. Kto wie jak
daleko bedzie trzeba jechac by znalezc bezpieczne miejsce, gdy strony
konfliktu wezwa do wojny w imie braterstwa i obrony religii... .
(A mimo to za oknem rozkwita wiosna...)
20 marca 2003
ZACZELA SIE WIOSNA
Wrocilem do Libanu z zimnej Japonii i nie moge uwierzyc jak tu pieknie.
Krajobraz zazielenil sie, co jest zjawiskiem wyjatkowym i krotkotrwalym,
morze przybralo jeszcze bardziej lazurowy kolor, a powietrze jest
zadziwiajace.
Pierwszy dzien po powrocie byl wspanialy. Bezchmurne niebo, temperatura
nie tyle pozwalajaca ile zmuszajaca do opalania sie, swieza bryza od morza
lekko pomarszczonego wiatrem, a w powietrzu wiosna. Chodzilem niczym
Alicja po przekroczeniu magicznej bariery lustra. Po trzech tygodniach
chlodu, sniegu i wszedobylskiej, zimnej wilgoci, nie wierzylem w istnienie
miejsc takich jak Naqoura. Gdzie nie spojrzec zmiany. Miedzy wapieniami
rozrzuconych po ziemi drobnych skal, rozkwitac zaczely roznokolorowe
drobne kwiaty. Agawy zakwitly. Jest to zupelnie niecodzienne zjawisko i
kwiat agawy jest tez nietypowy. Z jej centralnej czesci wyrasta gruby
zielony pal wygladajacy bardzo nienaturalnie, na szczycie zakonczony
zgrubieniem przypominajacym duza szyszke. Wzialwszy pod uwage, ze wysokosc
kwiatu jest znaczna i aby mu sie przyjrzec z dolu musialem mocno zadzierac
glowe, uwazam go za dziw natury. Posrod calego, niezliczonego bogactwa
przyrody najbardziej moja uwage przyciagnely kwitnace krzewy pomaranczy.
Niewielkie te rosliny pokryte sa niczym snieznym korzuchem, bialymi
kwiatami. Ale nie wyglad jest najwazniejszy. Wspanialosc kwitnacych
pomaranczy odkrywa sie w pelni w pogodny wieczor, gdy zachod slonca
malujne pastelowe obrazy na szybko gasnacym niebie. Cieply wiatr od morza
unosi wowczas zapach nagrzanej sloncem ziemi i miesza go z wonia tysiecy
kwiatow, a posrod nich kroluje zapach krzewow pomaranczowych. Myli sie kto
przypuszcza, ze kwiaty pachna podobnie do owocow. Kwiat pomaranczy ma
silny slodki, lecz nie za bardzo, lekko tajemniczy, pociagajacy i dziwnie
egzotyczny zapach. Gdy zmiesza sie z wilgotnym wiatrem od morza
przesyconym sola i zapachem wakacji, gdy zaprosi do tanca won
drobnolistnej macierzanki, to nie ma w czlowieku dosc sily by sie nie
zatrzymal i nie zapomnial o otaczajacym swiecie, gdy podrazni nozdrza.
Wyszedlem tylko na moment aby przywitac sie z morzem i przekazac mu
pozdrowienia slane z Mogilan i ... starcilem grunt pod nogami. Dobrze za
mam tylko piec zmyslow. Wszystkie mialem wypelnione doznaniami. Morze,
ktore dawno mnie nie widzialo i tez sie stesknilo wydalo z siebie pomruk
zadowolenia pieszczac stopy skaly na ktorej stanalem. Wiatr zakrecil wokol
glowy mlynca czochrajac dluzsze niz zwykle wlosy i pieszczac twarz cieplem
wieczoru, zapamietujac rysy przed nastepnym rozstaniem. Gdzies za
horyzontem powoli gasl dzien i slonce odchodzac na spoczynek slalo
pozegnalne promienie raniac chmury krwawa purpura. Klucz oriona torowal
droge nocy, ktora tuz za nim toczyla sie idealnie okraglym obliczem
miesiaca. Kropelki piany strzasane z grzbietu fali osiadaly na wargach w
slonym pocalunku powitania. Zatrzymawszy czas na dluga chwile,
zaczerpnalem w pluca libanskiego powietrza i stala sie rzecz wspaniala. Z
pobliskiego gaju pomaranczowego naplynal zapach jakiego nigdy sie nie
zapomina. To o nim spiewa sie w psalmach. Ten zapach upaja ludzi i zmusza
ich do powrotu, to znowu zmusza do gnania w swiat. Jest w nim wszystko o
czym marzy kazdy. To zapach orientu i razowego chleba, zapach niepokoju
przygody i tesknoty za odpoczynkiem, zapach trwania i odchodzenia w
przeszlosc. Wachajac tylko i nic innego nie czyniac mozna przezyc cale
zycie w jednej chwili. Mnie zdawalo sie jakbym nagle stal sie w wielu
miejscach jednoczesnie. Odplynalem w morze doznan, ktore spiewalo piesn
odwieczna o czasach, ktore byly i tych co nadejsc maja... . Nie wiem jak
dlugo trwalem w milczacym powitaniu, lecz czas nie mial zupelnie
znaczenia. Zapach Libanu wypelnil rzeczywistosc. Z zalem, ze juz koniec,
ale i wypelniony radoscia doznan wrocilem na ziemie. Wiosna zaczela sie na
dobre i nic juz tego faktu nie zmieni. Gdy nastepnego dnia znad ziemi
izraelskiej nadciagnela marcowa burza niosac w sobie tumany pustynnego
kurzu i ani grama wilgoci, wciskajacy sie w kazda szczeline goracy pyl nie
mogl powstrzymac nieuniknionego. Po burzy nastal deszczowy dzien. Przyroda
jakby chciala zatrzac slad i zmyc caly brod. Strugi ciezkiego deszczu z
wielka sila, padajac na swiat prawie poziomo oczyszczaly powietrze i
studzily ziemie. Wiosna znow na krotko zakryla twarz, ale nie calkiem.
Trzy dni temu odwozilismy do pobliskiego szpitala jedna z dobrze nam
znanych Kurdyjek. Jej czas juz nadszedl i istniala obawa, ze dziecko moze
przyjsc na swiat w samochodzie. Tym razem, nie tak jak poprzednio, udalo
sie dotrzec na czas. Niestety porod nie przebiegl zupelnie latwo i "nasza
mala coreczka" (nikt nie ma watpliwosci, ze jest to nasza coreczka,
przeciez przez dziewiec miesiecy troszczylismy sie o nia i rodzila sie
prawie na naszych rekach), musiala pozostac w inkubatorze i poddac sie
terapii. Mamie kazano powrocic do obozu na granice. Dzis, trzy dni po
porodzie przyjechal po nas oficer lacznikowy z prosba by mu towarzyszyc i
pomoc przetransportowac malenstwo do mamy. Wszystko bylo zalatwione.
Wystarczylo odebrac dziecko z prywatnego szpitala, gdzie udalo sie je
ulokowac po porodzie, bowiem szpital rzadowy w ktorym przyszla na swiat
nie potrafil zapewnic jej dostatecznej opieki. Dzieki pewnym ukladom
nieoficjalnym tych kilka dni otrzymalismy w prezencie. UNIFIL nie posiada
oficjalnie pieniedzy na pomoc humanitarna, dlatego takie sytuacje jak
przypadek "naszej coreczki" wymagaja duzo dobrej woli i politycznych
umiejetnosci wielu osob.
Gdy zjawilismy sie w szpitalu pojawil sie pewien problem. Dziewczynka nie
jest zupelnie zdrowa i wymaga specjalistycznej opieki. Obecnie ciagle
jeszcze przebywa w inkubatorze. Krwawienie srodmozgowe spowodowane urazem
okoloporodowym prawdopodobnie uszkodzilo osrodek termoregulacji. Wystapily
rowniez zaburzenia wentylacji, wiec tymczasem dodatkowo zaopatruje sie
dziecko w tlen.
W takim stanie odmowilem mozliwosci przewiezienia dziecka na granice i
oddania go matce. Moze udaloby sie utrzymac je przy zyciu, ale nikt nie
mogl dac takich gwarancji szczegolnie w warunkach panujacych w obozie
uchodzcow. Pojawil sie dylemat. Wlasciciel szpitala zazadal od nas zaplaty
za kazdy kolejny dzien pobytu dziecka. Koszt okolo 800 USD za dobe. Tzw.
oficer humanitarny, niezwykle rozsadny i uprzejmy major z Indii byl w
stanie uzyskac okolo 100 USD. Pomyslelismy o zwroceniu sie do UNICEF'u,
ale po pierwsze na decyzje trzeba by zbyt dlugo czekac, a poza tym oni tez
nie posiadaja funduszy na wypadek sytuacji jak nasza. Pozostala jeszcze
mozliwosc przewiezienia dziecka do innego, odleglego szpitala rzadowego,
majacego odpowiednie warunki i gotowego udzielic pomocy nieodplatnie.
Problem transportu wciaz pozostal niewyjasniony. Byc moze uda sie
zaangazowac sily Czerwonego Krzyza.
Ostatecznie sytuacja ma sie tak. Dziewczynka wciaz w inkubatorze znajduje
sie w prywatnym szpitalu, ktory wyznaczyl "dead line" na godzine dziesiata
rano dnia nastepnego (pytanie co zrobia jesli nie odbierzemy dziecka, ani
za nie nie zaplacimy?), matka czeka w obozie na granicy nie majac pojecia
co sie dzieje z jej dzieckiem, a caly zespol zastanawia sie jak zdobyc
fundusze by pomoc.
Ciekawa w tym wszystkim zdaje sie postawa czlowieka odpowiedzialnego za
pomoc humanitarna w UNIFIL'u, desygnowanego przez rzad libanski. Kraza
wiesci, ze to emerytowany oficer sluzb specjalnych i szczwany lis. Nie do
konca wiadomo o czym rozmawial z wlascicielem szpitala, ale wyraznie mialo
to wplyw na decyzje i postawe tego ostatniego. Gdy my zastanawialismy sie
nad sposobem postepowania on beztrosko stwierdzil ze zasadniczo nie ma
problemu, za dziewiec miesiecy matka moze miec nowe dizecko, wiec czym tu
sie martwic. My jednak martwimy sie dalej. Zobaczymy jakie rozwiazania
przyniesie dzien nastepny. Oficer do spraw humanitarnych, hinduski major
nie pozostawi "naszej corochny" bez opieki i przy swojej operatywnosci
oraz znajomosci realiow libanskich powinien znalezc optymalne rozwiazanie.
17 lutego 2003
WALENTYNKI
Nikt juz pewnie nie zastanawia sie kto to byl sw. Walenty, istneje tylko
dzien zakochanych I zamarykanizowane jego obchodzenie. To prawie tak jak
probowano zrobic z dnia sw. Mikolaja mikolajki. Kiedys prawie udalo sie
pewnym silom politycznym zeswietczyc tradycje zwiazana z dzialalnoscia
dobroczynna swietego. Teraz udalo sie nie tylko zeswiedczyc, ale rowniez
zamerykanizowac tradycje zwiazana ze sw. Walentym. Chetnie poszlismy na
taka propozycje. Odpowiadanam forma komercyjna spreparowana dla potrzeb
marketingowych. Wciaz jest w niej nuta romantyzmu I dreszczyk emocji. Od
dawna przestalismy sie bawic w anonimowe listy bogate w ozdoby sztuki
epistolarnej. Sklepy pekaja wrecz w szwach od tandetnych symboli majacych
zapewnic o naszej milosci mniej lub bardziej odwzajemnionej.
Walentynki nie sa tradycja polska. Dzien zakochanych wszedl jednak na
arene miedzynarodowa I tym samym my, majacy ambicje ekonomicznego
zjednoczenie z Europa I mocarstwowe zapedy w zwiazkach ze Stanami
Zjednoczonymi, przyjelismy walentynki do swoich domow. Obok wszelkiego
rodzaju okazywania sympatii I milosci, dzien sw. Walentego stal sie
oczywista okazja do urzadzania spotkan towarzyskich roznego kalibru.
Tymczasowe Sily Pokojowe Organizacji Narodow Zjednoczonych w Libanie (UNIFIL)
sa potezna mieszanka roznonarodowa. Nas tez zbratal sw. Walenty I wspolnie
obchodzilismy dzien jego pamieci.
Na wyskosci zadania stanela oczywiscie messa szpitalna. Weterynarze z
Druzyny Higienicznej zorganizowali poczestunek. Dzielnie w tym zadaniu
pomagaly im nasze nieliczne kobiety - pielegniarki. Wlasciwie to one
uratowaly honor polskiej kuchni. Za barem stanela dzielna I w pelni
profesjonalna ekipa w skladzie:
Agnieszka - technik radiolog - jej zadanie to przeswietlic klienta czy ma
kase I czy warto dawac mu na kreske, Danusia - pielegniarka
anestezjologiczna - potrafi znieczulic drinkami nawet najwiekszego
twardziela, Jarek - kierowca ambulansu - po upojnej nocy nie jeden nie
bedzie w stanie trafic do domu o wlasnych silach I ja - piate kolo u wozu,
ale pozmywac naczynia potrafie.
Poczatkowo impreza mimo oczekiwan nie kleila sie nazbyt. Personel szpitala
dopisal, ale nikt wiecej nie pojawil sie na oficjalne rozpoczecie balu.
Jedyny obcy to Salvatore, pilot wloskiego Korpusu Powietrznego, wspanialy
muzyk I tenor w jednym. Do niego w pelni pasuje okreslenie "czlowiek
orkiestra". Przyniosl swoj Keyboard I od tego momentu zaczela sie zabawa
mimo braku publicznosci.
Salvatore jest profesjonalista. Nikt nie wie jak lata, bo w UNIFIL'u
wykonuje glownie prace biurowe, ale z cala pewnoscia gra I spiewa
najlepiej ze wszystkich w calej okolicy. Niech za najlepsza reklame
posluza fakty. Salvatore ma we Wloszech wlasny zespol, z ktorym nagral
kilka plyt. Spiewal ze slynnymi tenorami klasy Pavarottiego, lecz tamtych
nazwisk nie powtorze. Jest maskotka naszego obozu I nie ma imprezy bez
niego. Potrafi zagrac I zaspiewac wszystko co swiat wymyslil I robi to
nieraz lepiej od pierwowzoru. Salvatore zaczal grac, my zaczelismy jesc, a
goscie powoli, powoli zaczeli sie schodzic. Najpierw Hindusi cichutko, na
paluszkach jak to w ich zwyczaju, ale szybko zostali porwani I wchlonieci
przez roztanczony tlumek. Kolejni byli Wlosi. Zwartym szykiem, czesc w
mundurach, bo na sluzbie, ale do Italair jest doslownie dwa kroki, to tuz
za plotem, wiec moga sobie pozwolic na bycie z nami nawet na sluzbie.
Pozniej zatracilem rachube: Polacy, Ukraincy, Fijijczycy, Francuzi,
Irlandczycy. . Sala zapelniala sie szybko, drinki I pary w tancu krazyly
coraz szybciej, a Salvatore gral I spiewal.
Zanim wybila polnoc wszystkie Kopciuszki oposcily juz parkiet I wymknely
sie do swoich lozek. Atosfera nabierala coraz ostrzejszego aromatu whisky,
vodki I ginu z tonikiem. Polak bratal sie z Fijijczykiem, Wloch z
Irlandczykiem, a wszystkich razem poloczyla milosc do muzyki. A Salvatore
wciaz gral, az przyszedl I na niego czas, bo I on byl na sluzbie. Oposcil
nas, ale byla to juz pora taka ze niewielu zauwazylo zmiane nastroju.
Messowy sprzet grajacy, dzielnie zatapil trubadura.
Gdy juz na parkiecie nie bylo pan, pojawil sie mlody Francuz z magicznymi
sztuczkami. Wielu pewnie mialo watpliwosci, czy on na prawde czaruje, czy
tylko alkohol zaburzyl ich percepcje, ale Francuz czarowal. W koncu I on
sie zmeczyl, a moze nawet znudzil sie I wtedy z pomoca znowu przyszla
muzyka. Dotychczas zapomniana plyt U2 przypadkiem trafila do odtwarzacza I
. rozpoczal sie "bal samcow".
"With or without you" zaryczano zgodnym horem:
Irlandczycy na czele, tuz obok goralskie gardlo z Koscieliska I zwartym
szykiem Wlosi. Uniosla nas muzyka I poniosly emocje, to byla dopiero
zabawa jak za dawnych dobrych lat studenckich. Dobrze ze messa wytrzymala.
Trwalo by to pewnie do bialego rana, ale prezes messy zachowal resztke
swiadomosci I zarzadzil odwrot. Nieoczekiwanie odwrot przerodzil sie w
szturm I dosc symetrycznym zygzakiem zbratane towarzystwo przemiescilo sie
do Irish House - messy irlandzkiej, aby tam dopelnic tak dobrze
rozpoczetego dziela. Nie moge powiedziec o sobie jak bajkopisarz:"I ja tam
bylem miod I wino pilem", po pierwsze dlatego, ze jak na irish pub
przystalo raczono sie Guinnesem, a po wtore to ja byle prezesem o trzezwym
umysle I ta trzezwosc nie pozwolila mi isc zygzakiem. Musialem wiec
oposcic zacne towarzystwo, by nastepnego dnia powrocic za bar szpitalnej
messy.
17 lutego 2003
O KURDE ZNOWU!
Problem Kurdow na granicy libansko - izraelskiej wciaz powraca. Nie dalej
jak cztery dni temu bylem wzywany do dzieci. Az dziw bierze na
niefrasobliwosc rodzicow I na ich oczekiwania. Dwojka dzieciakow z
goroczka I objawami zapalenia gardla spowodowanegonfekcja wirusowa.
Oczywiscie kazdy zgodzi sie, ze lepiej wezwac lekarza. To w koncu dzieci.
Zwazywszy jednak na sytuacje nie jest to tak oczywiste. Dla Kurdow tak.
Zadzwonili po pomoc rankiem okolo godziny siodmej. Twierdzili ze sprawa
niecierpiaca zwloki. Zolnierze ghanscy, ktorzy trzymaja posterunek w
bezposrednim sasiedztwie uchodzcow nie potwierdzili, zeby byla koniecznosc
popmocy natychmiastowej.Poniewaz dzialo sie wszystko w piatek, czyli dzien
libanski I od rana mielismy pelna poczekalnie pacjentow, a ja bylem
lekarzem dyzyrnym, wiec uczyni koledzy poprosili oficera lacznikowego o
dwie godziny zwloki, abym mogl na spokojnie zalatwic sie z pacjentami.
Zalatwilem sie I jade na granice. Mowiacy po angielsku tlumacz kurdyjski
przyprowadza do mnie dwojke przeziebionych maluchow I rozmowe rozpoczyna
od pretensji, ze zbyt dlugo oczekiwal na nadejscie pomocy. Na pytanie
jakie objawy I od jak dawna wystepujace zmusily go do wezwania nas w
trybie "emergency". No wiec katar I kaszel od wieczora dnia poprzedniego.
.
Jest chlodny dzien. Pada deszcz szarpany podmuchami silnego wiatru.
Przeziebione dzieci biegaja nieubrane I bez butow po mokrym asfalcie.
Nawet nie pytam o ich rodzicow. Prozny wysilek uczenie ich troski o
dzieci. Badam szczegolowo, zeby nie przeoczyc niepokojacych symptomow. Nie
mozliwe abym przeoczyl. Banalne przeziebienie tak skapoobjawowe, ze zadna
polska mama nie smialaby wzywac w tym celu lekarza, a wykazujac wieksza
niz zwykle troskliwosc, przy zastosowaniu najprostszych domowych metod, w
dwa dni sama dokonalaby cudu uzdrowienia. Kurdowie nie kiwna nawet palcem
by cokolwiek uczynic. Lekarz to wlasciwa osoba I zeby przypadkiem nie
kazal na siebie czekac. . Przy okazji tradycyjnie oprozniam przenosna
apteczka zaopatrujac dziesiec innych osob, w tym moja znajoma z "comiesieczna
ciaza I poronieniem", ktora juz kiedys wyslalem do szpitala z powodu
krwawienia miesiecznego. Dzis na pytanie o ciaze odpowiada przeczaco. Na
koniec dolegliwosci zglasza sam tlumacz. UNIFIL nie daje mu dobrych
szamponow I z tego powodu wypadaja mu wlosy. Kazdego dnia rano znajduje na
poduszce kilka! Ogladam jego bujna czupryne, ktorej pozazdrosilby mu
niejeden filmowy "macho", skora czysta, dobrze wymyta. Nie wiem czy smaic
sie czy plakac. Zachowuje pelna profesjonalizmu stoicka postawe I
pozostawiam szampon przeciwupierzowy, choc czynie to wbrew sobie. Coraz
czesciej dostrzegam przyczyny dla jakich zaden kraj nie chce ich przyjac
do siebie. Oni na prawde potrafia "ulatwiac" sobie I innym zycie.
Po takim zaopatrzeniu w leki mam nadzieje na kilka dni spokoju. Tym razem
jestem w duzym blodzie. Piekna niedzielna noc. Pelnia ksiezyca, miliardy
gwiazd migoca na firnamencie. W powietrzu czuc wiosne. Chce sie zyc. Mimo
zmeczenia sporo czasu spedzam w messie. Jest przyjemny kameralny nastroj.
Kilku bliskich znajomych zagladnelo na posiady. Gadamy, gramy w karty,
czasem zatanczymy. Czas plynie szybko I dopiero okolo polnocy trafiam do
pokoju. Jest mi dobrze. Juz czuje przyjemnosc cieplego prysznica.
Spuszczam zimna wode, ale zanim zanurze sie w rozkosz myje zeby. Czlowiek
z nieumytymi zebami caly czuje sie nieswiezy. Obserwuje w lustrze
wyszczerzona w krzywym usmiechu morde I zblizajaca sie do zebow
szczoteczke z kropla pasty. I w tym momencie zostaje przerwana sielanka.
Pager. Czuje rosnacy niepokoj. Ale chyba falszywy alarm. Pager tylko "zapikal"
I milczy. Pewnie jakas pomylka. Nie ciesze sie zbyt dlugo zludzeniami.
Pager uruchamia sie ponownie I tym razem oznajmia, ze konieczny jest moj
pilny kontakt ze szpitalem. Lece z ustami pelnymi piany do telefonu,
wykrecam numer I slysze zdawkowe:"Granica".
Nie zacytuje co jakie epitety wyrwaly sie w swiat w tym momencie. Zsapewne
daloby sie zauwazyc na moich ustach piane ze wscieklosci, ale juz mialem
pelno spienionej pasty.
Ubralem sie dosc lekko oczekujac krotkiego wyjadu.
Pewnie znowu jakis falszywy alarm. Francuski oficer lacznikowy juz na mnie
czekal. Pytam czy zna przyczyne wezwania. Mlody mezczyzna, atak padaczki
lub zaslabniecie. Nie wie dokladnie. Wzywajacy go zolnierz ghanski byl
mocno zaniepokojony. Jedziemy szybko. Na granicy zaskoczenie, Libanczycy
nie robia trudnosci.
Tlumacz prowadzi nas do ciasnego pokoiku, gdzie rozgrywa sie tragiczna
scena. Czterech roslych mezczyzn wszelkimi sposobami probuje utrzymac
wijacego sie pod nimi chlopaka. Na oko ma nieco ponad dwadziescia lat (w
rzeczywistosci ma 27), jest dobrze zbudowany I silny. Szeroko otwarte
powieki odslaniaja szerokie zrenice nieprzytomnie bladzace po twarzach. Sa
dziwnie metne I bez wyrazu, a jednak jest w nich cos co przeraza. To oczy
dziekiego zwierzecia zlapanego w potrzask, wijacego sie w smiertelnym
wysilku. Juz nie czuje bolu, juz nie liczy na przezycie, ale przed
smiercia chce zadac jak najwiecej bolu swoim przesladowcom. Podchodze do
lezacego. Jestem w mundurze. To wyraznie dziala na niego pobudzajaco.
Rzuca sie w moja strone, probuje zlapac mnie w szponiasto zakrzywione
palce. Trzymaja go zbyt mocno. Gdy probuje zbadac puls I dostac sie do
zyly, poczatkowo wiotczeje jakby tracil przytomnosc, a gdy uwaga
trzymajacych slabnie rzuca sie ze zdwojona sila probujac chocby podrapac
albo ugryzc. Z gardla wydostaje sie dziwnie zlowrozbny warkot. Nie jestem
przygotowany na zaopatrywanie pacjentow psychiatrycznych. Mam tylko
relanium. Podaje jedna ampulke dozylnie. Jest trudno. Pacjent wciaz walczy
I stara sie zlapac zabami moja reke. Czterech trzymajacych nie daje sobie
rady. Brak efektu po leku. Podaje druga ampulke domiesniowo. Czekam
chwile, rowniez bez zmian. Nie mam wiecej leku, ani zadnych innych
medykamentow, kotre dawalyby szanse powodzenia.
Naradzam sie wspolnie z oficerem lacznikowym i postanawiamy uzyskac zgode
na transport chorego do najblizszego szpitala. To jakas godzina drogi
stad. Zgode otrzymujemy, lecz niemozemy wezwac ambulansu. Musimy dac sobie
rade terenowa Toyota. Do pomocy bierzemy dwoch roslych ghanskich zolnierzy.
Przez cala droge staraja sie utrzymac pacjenta w pozycji lezacej. Pomagam
im w tym jak moge caly czas unikajac zebow I paznokci pacjenta. Trzymam
jedna jego reke. Palce trzymam na tetnicy promieniowej kontrolujac tetno.
Jest bardzo zmienne, ale wciaz wyrazne. To dobrze, bo w innym przypadku
mielibysmy trudnosci z prowadzenim akcji reanimacyjnej w tych warunkach.
Mimo, ze kierowca jedzie znacznie za szybko jak na mozliwosci drogi.
Podroz trwa niezmiernie dluga godzine. W chwilach miedzy atakami agresji,
widze jak z mroku samochodu wpatruja sie we mnie zimne oczy drapieznika.
Sam nie wiem czy nie spuszczajac wzroku bardziej czuje lek czy wyzwanie.
Srebrne swiatlo ksiezyca nadaje calej sytuacji nierealnych ksztaltow.
Kiedy wreszcie bedzie ten szpital., to chyba jednak lek.
Po raz pierwszy jestem w takij sytuacji I nie wiem gdzie szukac szpitala.
Pytam po drodze jedynego napotkanego przechodnie. O trzeciej rano nie ma
zbyt duzego ruchu. Wskazuje na dziwny niewysoki bydynek zupelnie nie
przypominajacy miejsca, ktorego szukamy. Udaje nam sie obudzic spiacego
stroza. Przywoluje lekarza. Wlasciwie trudno odroznic jednego od drugiego.
Obydwoje chodza w starych I brudnych dresach.
Nasz pacjent juz nie walczy od kilku minut. Widac wyraznie, ze do pustych
dotychczas oczu powraca pierwiastek ludzki, choc do swiadomosci wciaz mu
daleko. Lekarz jest uprzejmy, choc w jego zachowaniu daje sie dostrzec
sugestie, ze nas przyjazd tutaj jest zupelnie niepotrzebny, bo pacjent
jest w stanie ogolnym dobrym. Mimo wszystko decyduje sie na pozostawienie
go do dnia nastepnego. Ghanczycy zanosza go na oddzial I tam zostaje pod
opieka pielegniarska. Tymczasem problem rozwiazany, ale tylko do jutra.
Jutro wroci on na granice I znowu nie bedziemy znac dnia ani godziny,
kiedy nastapi kolejny atak. Wracamy do obozu szybko. Droga powrotna zawsze
mija szybciej. Wspinajac sie na "Schody Tyru" mozemy napawac sie
mistycznym widokiem rozposcierajacym sie u naszych stop. Polyskujace
srebrem w blasku ksiezyca, biale skaly Libanu szczerza swoje zeby w
szyderczym usmiechu. Promienie miesiaca igraja po grzbietach fal zdobiaj
je brylantyna. Symetryczny krag nad naszymi glowami rozlewa obficie swoje
swiatlo sprawiajac, ze jest widno jak w dzien. Zal byloby przespac tak
piekna noc. W ten sposob staram sie wyszukiwac dobre strony calej
sytuacji. W gruncie rzeczy jest ich niezbyt wiele I nikna w ogromie
problemu. Mam duze tudnosci aby zerwac sie z lozka w poniedzialkowy ranek.
Mam dyzur ratunkowy, licze na chwile spokoju, aby zdrzemnac sie w ciagu
dnia. Szybko dowiaduje sie, ze jednak sie przelicze. Lekarzem dyzurnym
szpitala jest dowodca. Wlasnie dzis ma jakies zajecia dodatkowe, wiec
musze go zastapic. Po zajeciach z niewiadomych przyczyn nie odpowiada na
wezwania, a pacjenci czekaja. Przyjmuje po kolei I tak do lunchu.
Wybieram sie zaspokoich glod, bo od rana nie zdazylem nic wlozyc do ust. I
tym razem bede musial cierpliwie poczekac na zaspokojenie potrzeb. Dzwoni
dyzurny oficer lacznikowy - nagle wezwanie na granice!. Tego juz za wiele!
Na szczescie nie dochodzi do wyjazdu. Oficer osobiscie przywozi pacjentke.
Jest to nasza stara znajoma z tendencja do przerysowywania swoich
problemow. Zbiegiem okolicznosci to matka naszego nocnego rozrywkowicza, z
ktorym jezdzilismy do szpitala. Gdy zobaczyla syna wracajacego,
ostentacyjnie osunela sie z nog I uznana zostala za nieprzytomna. Gdy
dotarla do nas na pierwszy rzut oka wiedzielismy w czym rzecz. Oczywiscie
potwierdzilismy swoje przypuszczenia wykonujac wszyskie konieczne badania
I nawet poczetowalismy naszego goscia kroplowka, co mialo glownie efekt
psychologiczny, ale wielce spektakularny. Dokonujac "cudownego"
uzdrowienia mam nadzieje, ze zamknelismy na najblizszy czas rozdzial
kurdyjski. Obok wielu innych ciekwaych spostrzezen nasuwa sie jedno:
niedaleko pada jablko od jabloni.
16 lutego 2003
OPARZENIA
Nasz maly szpital w Naqourze prowadzi od pewnego czasu bardzo ograniczona
dzialalnosc medyczna. Zmiany etatu I zakresu obowiazkow w sferze
teoretycznej mocno ograniczyly mozliwosci dzialania. Niestety ktos o
niezwykle analitycznej umiejetnosci myslenia uznal, ze obowiazki, ktore
kiedys pelnilo ponad 70 osob sa w stanie przejac 23 osoby. Poniewaz misja
nasza w Libanie jest misja wojskowa, wiec nie mamy specjalnie mozliwosci
dyskutowania problemu. Musimy sie dostosowac I wykonywac zlecone nam
obowiazki. Wykonujemy najlepiej jak potrafimy. Stad biora sie nasze
permanentne dyzury trwajace niemal po trzy tygodnie bez przerwy, stad
wynika sytuacja, ze nie mozemy opuscic obozu nawet po zejsciu z dyzuru, bo
przyjmujemy inne nieoczekiwane obowiazki, stad w dni powszednie
przyjmujemy niejednokrotnie po kilkudziesieciu pacjentow I czesto caly
obowiazek zaopatrzenia ich przypada na jedna osobe. Taka sytuacje mialem w
ostani piatek. Dwudziestu dziewieciu pacjentow przed lunchem (po lunchu
bylo znacznie mniej), z czego przynajmniej polowa to pacjenci
chirurgiczni. Oznacza to duzy naklad pracy I czasu. Problem najwiekszy w
tym, ze sa to glownie dzieci. Trudno jest zajmowac sie dzieckiem szybko.
Maly pacjent wymaga niezwyklej troskliwosci I bardzo indywidualnego
traktowania.
Piatek byl jednym z tych dni, ktore nazywam "dniami proby". Mamy w
szpitalu zasadniczo trzy gabinety przyjec. Od kiedy rozpoczalem dodatkowo
dzialalnosc rehabilitacyjna, funkcjonuje jeszcze gabinet wyposazony w
lezanke I drobny sprzet rehabilitacyjny. W "dniach proby" czesto zdarza
sie tak ze w kazdym pomieszczeniu znajduje sie pacjent. W gabinecie
internistycznym pielegniarka dyzurna wykonuje EKG, w tym samym czasie w
gabinecie chirurgicznym sanitariusz-kierowca "rozpakowuje" opatrunek, a
lekarz dyzurny przyjmuje trzeciego pacjenta w gabinecie laryngologicznym.
Wychodzac po leki, lekarz zaglada do chirurgicznego, sprawdzic na jakim
etapie jest zdejmowanie opatrunku, odbiera od pielegniarki zapis EKG I
zleca pobranie krwi do badan. Wracajac powtarza czynnosci I dowiaduje sie
ze jest pacjent do natychmiatowej interwnecji chirurgicznej. Podaje leki
pacjentowi, zlecajac tlumaczowi objasnienie jak I kiedy uzywac, instruuje
sanitariusza jak przemyc rane I co nalozyc pod opatrunek, nakzuje wezwac
ambulans Czerwonego Krzyza po pacjenta ze zmianami niedokrwiennymi w
zapisie pracy sreca I przystepuje do szycia rozcietej reki czy glowy.
Takie dni to prawdziwa proba cierpliwosci. Szczegolnie trudno jest
utrzymac na wodzy napiete nerwy, gdy podczas najwiekszego oblezenia, gdy
poczekalnia przepelniona jest pacjentami, przelatujac na wysokosci
lamperii mimochodem dostrzega sie dyzurnego anestezjologa, starego I
doswiadczonego lekarza, ktory z niejednego pieca chleb jadl, jak ze
stoickim spokojem rozwiazuje krzyzowki, szeroko rozparty na wygodnej sofie
w pokoju socjalnym. Az zazdrosc bierze. Chcialbym miec tyle stoickiego
spokoju, by pozwalac sobie w godzinach szczytu na pelen relaks. Oczywiscie,
ze on jest tylko anestezjologiem I w dniu dzisiejszym nie ma jeszcze pracy
typowej dla jego specjalnosci, ale chyba nie o to chodzi, tez jest
lekarzem, skonczyl te same studia, w tej samej renomowanej uczelni -
Wojskowej Akademii Medycznej, ktora dala mu takie samo przygotwanie do
zawodu jak mnie, tylko nieco wczesniej… . Na szczescie cala sytuacja
wyjasnia sie gdy nie moga nadazyc z przyjmowaniem I prosze go o pomoc. To
nie cierpliwosc, czy lenistwo, to po prostu poczucie obowiazku
dydaktycznego zmusza mojego kolege do takiej postawy. Uwaza bowiem, ze sam
juz jest wyeksploatowany I nie wart inwestowania w siebie, za to ja mlody,
ambitny, moze nawet z perspektywami… . Po prostu daje mi szanse nabycia
mozliwie najwiekszego doswiadczenia. Poczucie wdziecznosci za troske o
moja przyszlosc pozwala mi spokojniej przyjmowac codzienny obowiazek I z
radoscia kolejna zastepy pacjentow.
Niemal polowa pacjentow chirurgicznym to dzieci. Mowa oczywiscie o
mieszkancach Libanu. Kontyngent jeszcze ne dopracowal sie wlasnych dzieci.
Zadziwiajaca jest beztroska rodzicow. W kazdym tygodniu trafiaja do nas
maluchy z rozleglymi oparzeniami ciala, drugiego I trzeciego stopnia. Maly
Ali ma prwie trzy I pol roku. Jest dzieckiem chorym na padaczke I jego
rozwoj psychofizyczny jest nieco spowolniony. Matka przyniosla go do
szpitala trzy tygodnie temu z rozleglymi oparzeniami obu nog. Rany siegaly
nemal od samych pachwin po stopy. Co bylo przyczyna, pewnie nigdy nie
dojdziemy. Matka twierdzila, ze goraca woda. To jest najczestsze
wytlumaczenie, jednak czasem trudno dac w to wiare. Wiekszosc powierzchni
oparzonej pokryta byla masami martwiczymi I wloknikiem. Rany saczyly I
mimo ze byly czyste, nie wygladaly dobrze. Cienka I delikatna skora
dziecka z latwoscia ulega glebokim oparzeniom. Ludnosc tutejsza nie jest
wyedukowana co robic na wypadek oparzen, dlatego ich jedyne postepowanie
to posmarowanie oparzenia pasta do zebow. Jest to powszechnie uznawane za
srodek skuteczny. Na pewno skutecznie podraznia skore I sprawia mi duzo
trudnosci, aby usunac biala, zaschnieta mase z rany. Ali mial szczescie.
Dosc szybko trafil do szpitala I zostal prawidlowo zaopatrzony. Do mnie
przyszedl z mama tylko na zmiane opatrunku w czwartym dniu po wypadku.
Pierwszy I podstawowy problem to zdjecie przyschnietego do rany opatrunku.
Dlugo nasaczam go jalowym roztworem soli fizjologicznej, a I tak opatrunek
odchodzi czesciowo ze zmacerowany naskorkiem I masami wloknika. To bardzo
bolesny zabieg. Ali jest nad wyraz cierpliwy, ale I tak trudno mi utrzymac
jego nozki nawet z pomoca pielegniarki. Oparzenia sa rozlegle I glebokie,
ale w brzegach rany widac rozpoczynajacy sie proces naprawczy. Mlody
naskorek zaczyna nachodzic na rane. Sladow ziarninowania w ranie jeszcze
brak. Pokrywam rane gruba warstwa silvadermu, na to nakladam gaze
nasaczona parafina, aby opatrunek nie przylgna do dnia nastepnego do rany,
wszystko pokrywam gruba wrstwa jalowej gazy, ktora ma wchlaniac saczace
sie z rany krew I chlonke. To wszytsko przybandazowuje. Ali zegna sie ze
mna nieufnie. Chyba czuje ze "bukra" = jutro, czeka go powtorka
"pieszczot". Ale zabiegi sa skuteczne I nastepnego dnia zdejmowanie
opatrunku nie jest juz tak brutalne I tak bolesne. Ali usmiecha sie do
swojego nowego wujka, ktory robi mu balony z rekawiczek chirurgicznych I
ma caly zapas glupich min, a jedyne zdania, ktore potrafi wypowiedziec w
zrozumialym dla Alego jezyku to " jak sie masz kochanie", " nie boli…" I "juz
koncze". Na pozegnanie Ali posyla calusa wujkowi I od dzis to bedzie nasze
stale pozegnanie.
Ali jest jednym z najwdzieczniejszych pacjentow. Jego rany goja sie szybko
I bez komplikacji, a dosc niski prog bolowy, pozwala szybko zaopatrywac
rany nienarazajac go na dlugie cierpienia. Niestety, wygojenie oparzen nie
zamyka sprawy leczenia. Nadopiekunczosc matki (coz kiedy tak pozno bo
dopiero w obliczu zaistnialego oparzenia), doprowadza do duzych
przykurczow w stawach kolanowych I Ali nie jest w stanie sam utrzymac sie
na nogach. Wyglada tak jakby zdjeto mu gips z obu nog po szesciu
tygodniach noszenia.
Ucze matke rehabilitacji I postepowania. Z pomoca tlumacza perswaduje jej
koniecznosc takiego postepowania, ale mam wrazenie, jakbym mimo wszystko
mowil w zupelnie niezrozumialym jezyku.
Saini ma piec lat I jest piekna dziewczynka o kruczoczranych wlosach I
kocich, blyszczacych oczach. Przyniosla ja do szpitala mama. Ma rozlegle
oparzenia okolicy ledzwiowej I tylnych powierzni ud. Trzebaby nielada
wirtuozerii aby samemu poparzyc sie w ten sposob. Mama upiera sie jednak,
ze dziewczynka tego dokonala.
Usuwam cierpliwie rozsmarowana po powierzchni ran paste do zebow. Saini
nie jest taka cierpliwa jak Ali. Placze.
Stara sprawdzona metoda nakladam gruba warstwe srebrzanu sulfasalazyny, na
to gaze z parafina I gruby opatrunek. Na wierzch klade kompresy chlodzace,
oparzenie jest dosc swieze, wiec warto sprobowac zminiamlizowac
uszkodzenia tkanek glebokich. Saini odwiedza mnie regularnie przez juz
prawie trzy tygodnie. Rany goja sie prawidlowo. Juz tak bardzo nie bola.
Teraz zaczely swedziec I dziewczynka nie moze spac. Przez grube opatrunki
nie moze sie podrapac, a zreszta rany wciaz czesciowo sa nie pokryte
naskorkiem, a ziarnina jest bardzo dobrze ukrwiona I unerwiona, wiec nawet
najmniejsze dotkniecie moze spowodowac krwawienie I bol. Staram sie
przyspieszyc gojenie I zlagodzic swedzenie. W tym celu stosuje na rane
Bepanthen w kremie. Nie wiem czy dziala, ale Saini gdy przychodzi do
szpitala usmiecha sie do mnie od drzwi. Jest bardzo niesmiala, ale od
kilku dni odpowida na moje powitanie: "Marhaba", a czasem nawet udaje mi
sie wyciagnac od niej szeptane "Mnych", co oznacza ze wszystko jest w
porzadku. Mysle ze w ciagu najblizszego tygodnia bede musial pozegnac sie
z Saini. Rany sa bliskie wygojenia I nie bedzie potrzeby zmieniania
opatrunkow w szpitalu. Mimo wszystko to duza radosc, gdy moglo sie pomoc.
Kazdy usmiech pozostawiony w szpitalu przez nasze maluchy daje motywacje
do pracy I nawet "dzien proby" nie jest taki straszny.
3 lutego 2003
DRUGA STRONA MEDALU
Nie da sie ukryc, ze kazdy medal ma dwie strony, kazdy kij dwa konce, a
kazdy problem moze byc widziany z przynajmniej dwoch stron. W
rzeczywistosci tych stron jest znacznie wiecej. Nasza rzeczywistosc,
libanska i tym samym wojenna, ma rowniez rozne oblicza. Gdy spojrzec jej w
twarz "Pani Wojence", wlos jezy sie na glowie i kazdy zadaje sobie
pytanie, jak tu mozna zyc. A jednak cale zastepy pedza i ubiegaja sie o to
by tu przyjechac i stanac na strazy pokoju. Czyzby pieniadze?
W pewnym stopniu tak. Ale to tylko wrazenie, ze satysfakcja finansowa jest
duza. Wzgledny przychod nie jest az tak imponujacy by mogl sciagnac na
wojne normalnych, spokojnych ludzi. Szczegolnie gdy porownamy zarobki
innych nacji europejskich pracujacych w silach ONZ, okazuje sie jak
wzgledne jest pojecie "duzych pieniedzy".
Gdy porownam moj przychod w Libanie do tego co zarabiam w kraju, okazuje
sie kilkukrotna roznica na korzysc misji. Gdy rozmawiam chocby z Wlochami,
czy Irlandczykami rowniez daje sie zauwazyc kilkakrotna roznice, tym razem
na ich korzysc, a wszystko za podobna prace w tych samych warunkach. No
wiec co ciagnie ludzi do wojny? Wielu jest juz po raz kolejny na misji,
wielu bylo kilkakrotnie. No wiec co? UZALEZNIENIE!
Misje to uzaleznienie. Kto raz sprobuje, a nie ma w sobie odrobiny
fantazji, przemeczy sie, wroci do domu i nigdy wiecej tu nie powroci. Nie
znam jednak wielu Polakow, ktorzy nie mieliby w sobie czegos z dziada
Ulana. Ta odrobina materialu genetycznego przekazana po mieczu, a czasem
tez po kadzieli, tutaj przechodzi metamorfoze i niczym poczwarka po
przeobrazeniu, wyglada na swiatlo dzienne. Gdy raz opusci wylinke, juz do
niej nie powroci.
Zycie misjonarza zwanego przez anglosasow
"peacekeeperem" to powolny proces uzalezniania sie od adrenaliny i stresu.
Extremalisci, maja co jakis czas potezne dawki tego hormonu, nadnercza
misjonarza kazdego dnia powoli dozuja dawka po dawce, az organizm
przyzwyczai sie i jest mu z tym calkiem dobrze. Powodow, zeby czuc sei
tutaj dobrze jest znacznie wiecej i to jest ta drug astrona medalu calej
sytuacji.
Chyba na calym swiecie nie ma drugiego tak bezpiecznego miejsca jak nasz
Naqoura Camp. Mozna tutaj spac na prawde spokojnie. Wszyscy wiedza, ze
czarne litery UN na bialym tle to symbol poteznej miedzynarododwej
oragnizacji powolanej dla podtrzymania pokoju i mimo, ze zmilitaryzowanej,
to jednak w pewien sposob neutralnej. Tylko fanatycy moga porwac sie na
atak na Organizacje Narodow Zjednoczonych i jej przedstawicieli, a tych
nie brakuje tak tutaj jak i na calym swiecie. Tutaj jednak zdajemy sobie z
tego sprawe i przez okragle 24 godziny jestesmy czujnie chronieni przez
regiment francuskiej piechoty, ktora wie jakie sa jej zadania i
odpowiedzialnosc.
Cala okolica pokryta jest siecia posterunkow czuwajacych, aby nie
wydarzylo sie nic nieoczekiwanego. Kazde opuszczenie obozu wiaze sie ze
zglaszaniem tego faktu, permanentna lacznoscia radiowa z baza i
meldowaniem przebycia kazdego znakowanego w terenie punktu. Inwigilacja
jest permanentna, wiec ani o prywatnosci nie ma mowy, ale tez minimalizuje
sie niebezpieczenstwo pozostania bez pomocy. Stale pogotowie smiglowcowe,
regiment hinduskich sil szybkiego reagowania stacjonujacy w poblizu gotow
w kazdej chwili wkroczyc do akcji, samochody pancerne, system
ostrzegawczy, schrony, ubrania ochronne etc., to wszystko, czego zwykly
smiertelnik nigdy nie bedzie posiadal dla wlasnego bezpieczenstwa, a dla
nas to chleb powszedni. Jestesmy wiec chronieni lepiej jak statystyczny
Polak.
Okoliczni ludzie, jak wiekszosc populacji libanskiej, mimo stalego
podsycania nastrojow antychrzescijanskich oraz antyamerykanskich, zdaje
sobie sprawe z rzeczywistego stanu rzeczy i szanuje w nas gwarant pokoju i
spokojnego zycia w calym obszarze dzialan. Wyjscie poza obszar ogrodzony
murem i drutem kolczastym, nawet w glebokich, bo nie rozswietlonych
latarniami ciemnosciach nocy jest z pewnoscia zjawiskiem bezpieczniejszym
niz na kazdej bez wyjatku ulicy w ojczyznie.
Nawet w pobliskim Zakopanem wychodzac noca na ulice zastanawiam sie czy
nie trafie na pijanych "gosci" z szeroko pojetej Polski, chetnych do
zaczepki z autochtonem. Moze tez sie zdarzyc, ze trafie na autochtonow w
podobnym stanie upojenia skorych do starcia z wygladajacym na przyjezdnego
i zanim zdaze wyjasnic, ze to zwykla pomylka, moge zebrac po przyslowiowym
"ryju" omylkowo. Nie nalezy zapominac o zwyklej sytuacji towarzyskiego,
przyjacielskiego mordobicia od starych kumpli, po starej znajomosci (w
Koscielisku nie ma mowy o innym "mordobiciu" jak tylko po przyjacielsku).
Zapuszczajac sie w teren obcy, w odlegle lub bliskie strony, do miasta,
czy na wies, zawsze nalezy oczekiwac zaczepki, a nie raz i czegos wiecej.
Tutaj na goscinnej, libanskiej ziemi nic takiego nie ma miejsca. W
Bejrucie mimo, ze to miasto wieksze od Warszawy, nie slyszano o rabunku,
pobiciu, o gwalcie nie wspominajac przynajmniej od czasu wojny. Pod tym
wzgledem swiat muzulmanski jest od naszego o stokroc lepszy.
Do calosci obrazu dochodzi jeszcze kilka zjawisk pociagajacych i
sprawiajacych, ze zycie tutaj nie jest nazbyt uciazliwe. Sa to co prawda
celowy zabiegi opracowane przy wspolpracy z psychologami,lecz z tego
powodu nie zaluje sie na nie pieniadzy. Dlugodystansowo przynosza wielkie
korzysci. Kazdy misjonarz niemal bez wyjatkow jest traktowany z duzym
szacunkiem. Permanentny kontakt z innymi nacjami to kolejny powod do
odczuwania dumy. Mozliwosc korzystania z samochodow, ktorych wlasciwie
jest pod dostatkiem, z wyjatkiem szpitala, ktoremu odebrano z niewiadomych
przyczyn prawie wszystkie samochody oprocz ambulansow, a te sluza
wylacznie do transportu sanitarnego. Samochodow generalne UN nie oszczedza.
Nie ma tez limitu na kilometry i paliwo. Mozna miec wiec poczucie
swobodnego korzystania z Toyot "ful option" 4x4 w dowolnym czasie. To
tylko wrazenie, bo ilosc obowiazkow pozwala na wyjazdy zaledwie od czasu
do czasu, ale efekt psychologiczny jest niebagatelny.
Jedzenia jest pod dostatkiem, a nawet za duzo, co daje sie zauwazyc po
coponiektorych brzuszkach. Rowniez jakosc nie budzi zadnych zastrzezen.
Mozna korzystac z dwoch mess na terenie obozu, kazda serwuje odmienne
potrawy. Poludniowa ma charakter polski, a polnocna zwana miedzynarodowa
serwuje kuchnie mieszana: hinduska (palce lizac), arabska i ghanska. Kazdy
moze zaopatrywac sie we wszelkie dobra spozywcze w dowolnej ilosci.
Podstawowe jak mleko, dzemy, sery, jogurty, herbatniki, napoje, owoce sa
stele wytawione na jadalniach i nie ma prawa ich braknac. Po wszystkie
inne mozna zglaszac sie do kucharzy, magazynierow i zaopatrzeniowcow. Nie
zdarzylo sie by odmowili. Lody, nutelle, miody, soki, mieso, konserwy...
wszystko czego moze zapragnac zestresowany zoladek zolnierza Polskiego
Kontyngentu Wojskowego. Kazdy misjonarz ma swoj wlasny camp. Jest to z
reguly oddzielnie stojacy domek ze sklejki lub pilsni, lub pomieszczenie w
baraku murowanym. Nierzadko jest sie posiadaczem dwoch lub nawet trzech
pokoi. Kazdy posiada na wyposazeniu telefon stacjonarny z mozliwoscia
polaczenia z dowolnym miejscem obozu, rowniez z innymi kontyngentami.
Niektorzy moga dzwonic rowniez do kraju, ale to juz na koszt wlasny.
Telewizor, video, odbiornik telewizji satelitarnej, radio, to rowniez
sprzet dla kazdego. Bliskosc morza i niezwykle przyjazny czlowiekowi
klimat, moga sprawic, ze przy odrobinie dobrej woli w chwili wolnej od
pracy mozemy poczuc sie jak na wspanialych wakacjach, a staly dodatek
adrenaliny to niczym szczypta wanilii dla podkreslenia smaku. Wszyscy
smakosze adrenaliny, nie bojcie sie Libanu, bo jest piekny i nie taki
straszny jak go maluja! ( w tym miejscu mysle o autorze tekstu:
"Przygotowania do wojny")
30 stycznia
PRZYGOTOWANIA DO WOJNY
Mimo, ze nasza misja ma miejsce w kraju, gdzie toczy sie stale wojna,
przywyklismy juz do spokoju. Na codzien mamy doczynienia z bronia,
schronami, zagrozeniem nalotami i atakiem. Rozpoczynajac prace w Libanie
przeszlismy szkolenie i bylismy informowani o zagrozeniach z tym
zwiazanymi. Dostajemy dodatek wojenny. Czlowiek to jednak istota latwo
przystosowujaca sie do warunkow i po pierwszym wstrzasie nie robi juz na
nas wrazenie zadne znane zjawisko o charakterze przemocy. Stan zagrozenia,
bedacy zjawiskiem permanentnym jest czescia tutejszego zycia.
A jednak nie ma mocnych.
Wydarzenia na swiecie wplynely rowniez na nasz pobyt. Znalezlismy sie w
koncu w tej czesci swiata, ktora niemal sasiaduje z panstwami najbardziej
zaangazowanymi i jest narazona w bezposrednie uwiklanie sie w konflikt.
Ostatnie dni niosa ze soba wiele znakow, ze cos w przyrodzie sie zmienia.
Daje sie wyczuc w atmosferze napiecie. Oddychamy tym powietrzem i
wchlaniamy w siebie te dziwna elektrycznosc. Po takiej codziennej dawce
wszystcy chodza nerwowi, napieci i w kazdej chwili gotowi wybuchnac.
Nie ma dnia zeby nie dotarly do nas nowe oznaki, ze cos sie zmienia.
Zmienia sie przyroda. Wiosna libanska juz za pasem. Rosliny puszczaja
paki, pierwsze kwiaty rozkwitaja miedzy skalami, male gekony wychodza na
slonce, ktore coraz mocniej zaczyna grzac. Nie to jednak budzi w nas
niepokoj.
Z Polski dotarl do nas transport nowej broni. Szkolenia z poslugiwania sie
nia, strzelania cwiczebne, to dla nas zjawisko niecodzienne i pierwszy
powod do zastanowienia. Odziani w kamizelki kuloodporne i helmy w kolorach
ONZ straszylismy okoliczna zwierzyne i rzolnierzy na posterunkach,
ostrzeliwujac tarcze przy granicy izrelskiej. Zajecie samo w sobie, tylko
pozniej strasznie dudni w glowie i trzeba ze soba rozmawiac podniesionym
glosem przynajmniej przez nastepne kilkanascie minut. Po ponad pieciu
miesiacach wzglednego spokoju na granicy, w ostatnich dniach odzyla
wymiana ognia pomiedzy zwasnionymi stronami. Hezbollach ropoczal
ostrzeliwanie posterunkow i patroli izraelskich przy uzyciu swojej
prymitywnej broni. Riposta zawsze jest nieadekwatnie wieksza od ataku,
lecz z reguly tak samo nieskuteczna. Tak wiec ostatnio palestynscy
bojownicy wystrzelili jakas stara rakiete typu ziemia - ziemia, za co
posypaly sie na nich podobne, ale znacznie nowsze pociski izraelskie, a
mysliwce zrzucily kilka bomb w okolicy.
Generalnie mysliwce izraelskie raz po raz naruszaja strefe powietrzna
Libanu. Uchodzi im to zupelnie bezkarnie. Hezbollach nie dysponuje
skuteczna bronia przeciwlotnicza. Dotychczas byly to wylacznie loty, ale i
tak wzmozono szkolenia z ochrony przeciwlotniczej.
Kilka dni temu ogloszono zakaz poruszania sie po terenie campu w pojedynke,
a zolnierze hinduscy nawet zostali skierowani do schronow. Nie jest do
konca jesne jaki byl powod tego wieczornego alarmu, ale to nie dobry znak,
ze nawet na swoim terenie nie mozemy sie czuc w miare bezpiecznie.
Wiadomosc o rozbudowie umocnien na garnicy i kompletowniu schronow dla
pilnujacych jej zolnierzy ghanskich wzbudzila rowniez spore
zainteresowanie publicznosci. Snuto wiele domyslow na temat powodow
takiego postepowania. Ktore z nch sa choc w czesci prawdziwe, nikt nie
wie. Z pewnoscia decyzja ta ma zwiazek z ogolnym napieciem w regionie.
Wczoraj wybralem sie na lot patrolowy nad strefa kontrolowana przez ONZ.
Mimo, ze smiglowiec lecial okolo kilometra nad powierzchnia ziemi,
zastanawialem sie czy nie sledza nas czyjes zle oczy ukryte za celownikiem
broni. Mialem ku temu podstawy. Kilka dni wczesniej podczas podobnego
lotu, smiglowiec patrolowy zostal ostrzelany z broni dlugiej. Obylo sie
bez nieprzyjemnosci, jednak fakt pozostal. Spodziewany atak na Irak sporo
napsuje nam krwi i doprowadzi do tego, ze nie jedna noc przyjdzie nam
spedzic w schronie. Oby tylko tyle... . Dzis mam dyzur ewakuacyjny.
Zjawisko nietypowe dla normalnego szpitala i dla normalnych czasow.
Normalnosc jednak nie jest cecha tutaj popularna. Moje obowiazki polegaja
na oczekiwaniu. W tym samym czasie przyjmuje pacjentow i pelnie inne
normalne obowiazki typowe dla pracy szpitalnej, a jednak caly czas
oczekuje. Mam przy sobie dwa pagery. Ten oznaczony numerem 06 to
MEDEVACowski. Wlasciwie niczym nie rozni sie od innych, ale gdy zabrzmi
jego dzwiek mam 5 minut na zapakowanie sprzetu, przetransportowanie sie z
nim na ladowisko i ulokowanie sie w smiglowcu. Czas na pytania i
zastanawianie sie bedzie pozniej. Pager 06 odzywa sie kazdego dnia okolo
godziny 11.00. Jest to rutynowe sprawdzenie lacznosci. Dzis stalo sie cos
niezwyklego. Pager odezwal sie okolo godziny 9.30 oglaszajac alarm
ewakuacyjny. Zostawilem pacjenta drugiemu lekarzowi i juz po chwili bylem
na ladowisku zabrawszy po drodze pelegniarke i caly potrzebny sprzet:
torbe z lekami, torbe z opatrunkami, ssak, defibrylator, helmy lotnicze,
pulsoksymetr, itp. Jakiez bylo nasze zdziwienie gdy koledzy Wlosi
poinformowali nas, ze to tylko cwiczenia i akcja zostala wlasnie
przerwana. Dalsze dzialania sa anulowane.
Powrocilismy do szpitala i do normalnej pracy. O godzinie 11.00 odezwaly
sie pagery - sprawdzenie lacznosci.
Kilka minut pozniej, gdy przyjmowalem kolejnego pacjenta, zadzwonil
niespodziewanie telefon alarmowy. Jest to nasze bezposrednie polaczenie z
Wlochami (Italair - nasz transport smiglowcem sanitarnym), oficerem
operacyjnym oraz straza pozarna. W sluchawce glos oficera odpowiedzialnego
za ewakuacje: "MEDEVAC, MEDEVAC, MEDEVAC!"
Znowu? Czy to jakis zart? Na temat MEDEVACow nie zartuje sie tutaj. Jest
to jedno z najpowazniejszych i najwazniejszych przedsiewziec
podejmowanych. Ratowanie zdrowia i zycia to najwyzszy priorytet dla
wszystkich. W trzy minuty bylismy na miejscu. Zapakowalismy sprzet do
smiglowca, zajelismy swoje miejsca, zapielismy pasy. Silniki zagraly.
Najwyzsze napiecie. Czekamy na decyzje.
Przez radio docieraja strzepki informacji - cos dzieje sie na polu
minowym. Przygotowujemy sie do najgorszych scenariuszy. W gre wchodzi
ewakuacja do szpitala w Izraelu, oczywiscie jesli nam na to pozwola.
Potwierdzenia i zgody na start cigle nie ma. Gubimy sie w domyslach, co
sie dzieje. Cwiczenia? Pomylka? Po kilkunastu minutach wyczekiwania w
najwyzszym napieciu przychodzi wiadomosc: "Akcja anulowana". Przyczyn nie
znamy, ale to niewazne. MEDEVAC odwolany, mozna odetchnac.
Po powrocie do szpitala dowiadujemy sie, ze na polu minowym oddalonym o
kilka minut lotu smiglowcem mialo miejsce jakies niespodziewane zajscie, w
zwiazku z czym zarzadzono najwyzszy stan gotowosci, gdyby zaistniala
potrzeba ewakuacji. Nie zaistniala, wiec anulowano alarm.
Niby nic, a jednak wydaje sie, ze atmosfera jakby z dnia na dzien
gestnieje od nieokreslonego napiecia. Moze to tylko naelektryzowanie
drobinek powietrza z powodu burz wiosennych, ktore niemal co noc niepokoja
okolice. Moze... .
21 stycznia 2003
DZIEN Z ZYCIA MISJONARZA
Obudzilem sie. Czuje ze zaspalem. Nigdy dotychczas w Libanie to mi sie nie
zdarzylo. Otwieram szybko oczy, jest ciemno. Szukam zegarka - piata.
Jednak nie zaspalem. Klade sie ponownie. Chwile czuwam, aby oddac sie w
blogie ramiona Morfeusza, ktory nie zdolal jeszcze odejsc daleko.
Tak jak kazdej nocy nie mam snow. Wieczorem ogarnia mnie ciemnosc i
rankiem wynurzam sie z niej po to by stwierdzic, ze obudzilem sie zanim
budzik zadzwonil. Teraz tez krotka chwila snu jest wypelniona czernia. Do
mojej swiadomosci ponownie dociera nagla mysl - zaspalem. Ponownie rzucam
sie na milczacy budzik tylko po to by stwierdzic, ze jest kilka minut po
szostej, a zatem wciaz prawie godzine moge oddawac sie rozkoszom sennego
niebytu.
Gdy po raz trzeci zrywam sie na rowne nogi, z tym samym co poprzednio
przekonaniem, dochodzi godzina siodma. Za kilka minut zadzwonilby budzik,
lecz nie zadzwoni. Wylaczam go i wstaje. Do trzech razy sztuka. Nie mam
zamiaru igrac z losem. Przystepuje do realizacji procedur porannych.
Klekam do porannej modlitwy - muezini z pobliskiego meczetu juz od
dluzszego czasu nawoluja, ze czas Ramadanu wiec do Allacha zwrocic sie
trzeba gdy tylko sie obudzi (i wolajacy i Allach).
Zaraz potem siegam po komorke i sprawdzam czy nie przyszla w nocy
wiadomosc. Nie przyszla, a moze komorka sie popsula? Sprawdzam raz
jeszcze, profilaktycznie wylaczam i wlaczam zasilanie. Jednak nie. Komorka
sprawna, a wiadomosci po prostu nikt nie przyslal.
Wlaczam Trojke, nie dlatego ze jestem wielbicielem, czy nawet stalym
sluchaczem, choc wlasciwie jestem stalym sluchaczem z przymusu. Trojka to
jedyne polskie radio jakie mozna odbierac na miesjcu dzieki lokalnemu
radiowezlowi.
Muzyka. Lubie gdy od rana graja z sensem. Gdy na dzien dobry serwuja mi
porcje polityki, albo zlych wiadomosci, szczegolnie tych ze swiata
arabskiego, nasyconych zamachami i wnetrznosciami porozrywanych ofiar, od
razu dociera do mnie gdzie jestem. A tak zanim wymyje z oczu "spiochy",
delikatne rytmy powoli wprowadzaja mnie do rzeczywistosci. Algorytm
poranny przewiduje we wlasciwej kolejnosci, zascielenie lozka
rozpoczynajac od koca spodniego, a konczac na wierzchnim, zdjecie koszulki
sluzacej za pidzame, podlozenie jej pod poduszke, aby sie nieco
przeprasowala do wieczora, ulozenie na poduszce pluszowego psiaka, ktory
ma niezwekle sympatyczna morde i nalezy do najwytrwalszych towarzyszy i
sluchaczy. Jest w stanie wysluchac wszystkiego i w swojej glebokiej
kulturze nawet slowem nie zwroci uwagi ze jest znudzony. Ufnym wzrokiem
wpatruje sie w mowiacego jakby chcial go zachecic:"No mow stary, ulzy ci,
a jak skonczysz, zabieraj sie stad, bo nudzisz".
Kolejny etap poranka to przygotowanie do wyjscia:
spodnie chirurgiczne, sandaly, kitel, karta identyfikacyjna - tutaj
obowiazkowa, aby latwo mozna bylo zidentyfikowac zwloki - szczoteczka do
zebow z kropla pasty elmex (jeszcze troche elmexu mam w zapasie, ale nie
wiem na ile starczy, a jak sie skonczy to co zrobie, tu nie kupie? Chyba
nie przyznam sie mojemu dentyscie...) i jazda do lazienki, byle szybko bo
pecherz juz od samego przebudzenia daje znac ze wypelnia go cieply,
poranny mocz. Wypelnia go dosc szczelnie i jesli w najblizszym czasie nie
znajdzie naturalnej drogi ujscia to stanie sie to w sposob nienaturalny.
Pozornie spokojnym krokiem zmierzam do wspolnej lazienki i z duza rozkosza
oddaje sie czynnosciom przy pisuarze. Zanim to jednak nastapi, na mojej
sciezce pojawia sie gesty rzad duzych, czerwonych mrowek wedrujacych tam i
spowrotem przez srodek chodnika. Wlasciwie nie sa zupelnie czerwone i sa
ich przynajmniej dwa rodzaje. Mniejsze, to chyba robotnice, bo pedza jak
male samochodziki po autostrdzie tam i spowrotem, dzwigajac na grzbietach
rozne roznosci. To listek jakis, to martwego owada, to nasionko
czterokrotnie wieksze od mroweczki. Wiekszych mrowek jest znacznie mniej i
poruszaja sie znacznie bardziej dystyngowanie. To chyba zolnierze, albo
ekonomowie. Poruszja sie wzdluz szeregow pracownic i czuwaja nad
wykonaniem pracy. Duze czarne glowy i odwloki polaczone sa ze soba
segmentami koloru czerwonego. Duzo ich dzisiaj, to znak ze zaspalem. Gdy
wstane punktualnie, zaledwie pojedyncze osobniki kreca sie po szlaku
przerzutowym, dopiero gdy wracam z lazienki mrowcza autostrada jest
zupelnie zakorkowana.
Mrowki zyja podobnym rytmem jak ja. Wstaja okolo siodmej i do lunchu
chodza tam i spowrotem jakby mialy cos niezwykle waznego do zrobienia.
Dokad i po co tak pedza, pewnie same nie wiedza. Okolo lunchu znikaja.
Czasem gdy ide do domu po lyk wody, dla zlagodzenia suchosci w ustach i
wyplukania wszechobecnego kurzu spomiedzy zebow, spotykam pojedyncze
osobniki podobnie jak ja wykonczone skwarem dnia i blednym krokiem
zmierzajace w kierunku rzadkich plam cienia. Po posilku wracamy do pracy i
tak trwamy az do zachodu slonca. W nocy podejrzewam ze podobnie jak ja
spia twradym snem zmeczonego, bez marzen i zwidow. Zrelaksowany spogladam
w lazience w lustro i jak kazdego dnia widze po drugiej stronie te sama
usmiechnieta i nieogolona morde. Nad lewym okiem pojawila sie nowa
zmarszczka. Wczoraj jej nie bylo, to pewnie przez ciagle usmiechanie sie
do pielegniarek. Musze z tego zrezygnowac, nie stac mnie na wiecej
zmarszczek. W gruncie rzeczy czuje sporo sympatii do tej twarzy z
wyszczerzonymi zebami. Po tylu latach wymuszonego wspolzycia kazdy by sie
przyzwyczail. Teraz jest nawet troche przyjemniejsza, lekko wygladzona
sloncem, przyrumieniona jak szarlotka na swieta.
Szoruje zeby w prawo i lewo, w pionie i poziomie, dokladnie jak zalecil mi
stomatolog. Wiem, ze to i tak nic nie da i za niedlugi czas czeka mnie
kolejna wizyta. Nie zebym go nie lubil, ale zawsze gapi sie na moje zeby
jak handlarz konmi, albo jakby dostrzegl pozostalosci sniadania w
szczelinie miedzy siekaczami. Seanse u stomatologa zawsze kojarza mi sie
ze spotkaniami z psychoanalitykiem, albo gastroenterologiem, kazdy z nich
zaglada do wnetrza czlowieka, tylko ze kazdy od swojej strony. Obok
przewijaja sie zaspane twarze kolegow, ktore katem oka dostrzegam w tafli
lustra. Przychodza do wodopoju podobnie jak ja, aby dokonac cudownej
przemiany. Jakich cudow potrafi dokonac w czlowieku poranny prysznic! - Z
sennego kokonu wydobywa w pelni rozbudzonego, swiadomego czasu, miejsca i
swoich obowiazkow czlowieka.
Ablucja poranna zakonczona. Schodze po stopniach lazienki, nagle cos
hrupnelo pod butem. Jasny gwint zabilem go! Znowu zabilem slimaka. Stalo
sie to tak szybko. Nagle, bez ostrzezenia wtargnal mi pod buta i po nim.
Przepraszam. Musze byc bardziej czujny. Slimaki to tutejsza plaga. Wiem,
ze nie jestem obiektywny w tym stwierdzeniu i koledzy z 11 Regimentu
Artylerii Marynarki Wojennej Francji mogliby miec zdecydowanie odmienne
zdanie. W takim razie oceniajac subiektywnie, tutejsze slimaki to moj
codzienny wyrzut sumienia. Jest ich taka ilosc i poruszaja sie tak szybko,
ze nie jestem w stanie nie zamienic ktoregos na salatke wykonujac wiecej
jak trzydziesci krokow. Szczegolnie trudna sytuacja zdarza sie po deszczu.
Skuszone ciepla wilgocia na deptakach, drozkach i asfaltowych
powierzchniach, wypelzaja ze swoich ukrytych w trawie "pastwisk" i
zastepuja mi droge. Czesto zanim dotre pod natrysk i dokonam procesu
budzenia sie, do mojej podswiadomosci dociera kilka charkterystycznych
chrupniec, swiadczacych o dokonanych morderstwach.
Wracam do swojego campu, zostawiam szczoteczke, zabieram pejdzer (pager) i
kieruje kroki do szpitala. Tych krokow dzis jest dokladnie 143, nadlozylem
siedem w stosunku do dnia poprzedniego. Bede musial zmienic trase. Po
drodze z poczuciem wielkiej satysfakcji kopie kilka pomaranczy lezacych
pod drzewkami wzdloz sciezki. A co! Stac mnie! Dlugi okres wegetacji na
tyle mocno dezorientuje tutejsza flore, ze dwukrotnie w ciagu roku wydaje
owoce i nasiona. Wlasnie zbliza sie okres dojrzewania mandarynek i
pomaranczy. Tutejszy ogrodnik musi darzyc wielka sympatia te wdzieczne
krzewy. Nasadzil ich cale aleje, ale zapomnial zaszczepic. Tysiace
dojrzalych owocow zalegaja pod drzewami, szczegolnie po wietrznych dniach
i nikt nie kwapi sie aby je zbierac. Naturalna gorycz dyskwalifikuje je z
naszej diety, ale zawsze mozna wyobrazic sobie, ze taka pomaranczka jest
po prostu mala pileczka i z poczuciem stysfakcji kopnac. Jaki zapach maja
potem buty... .
Okolo siodmej trzydziesci jestem w recepcji szpitala. Sniadanie juz
przywieziono i zaczyna sie codzienny rozgardiasz. Sprawdzam zawartosc
garnkow - standard: jajka na twardo, jajka sadzone, nalesniki na jajkach,
mleko, czasem trafi sie kilka plasterkow chudego boczku. Wtedy trzeba sie
spieszyc aby moc choc skosztowac. Nalesniki maja najwieksze wziecie, mimo,
ze znacznie roznia sie od naszych polskich. Gruboscia, smakiem i
kosystencja przypominaja raczej hybryde nalesnika i omletu. Niezaleznie od
tego nadaj sie do konsumpcji znacznie bardziej jak pozostalem specyjaly.
Nakladam sobie kilka na talez i juz siegam po widelec, gdy na horyzoncie
pojawia sie pierwszy pacjent. No to pojadlem. Uprzedzajac wszystkich, ze
moje nalesniki sa moje i znaczac miejsce ich skladowania, zajmuje sie
jakas banalna sprawa typu otarcie naskorka, odcisk, paluszek i glowka... .
Z rana najczesciej powstaje duzy rozgardiasz wlasciwie bez przyczyny.
Najpierw podjezdza warta do badania, rownoczesnie zjawiaja sie petenci z
kancelarii z jakimis nieokreslonymi drukami, pytaniami, watpliwosciami,
przy okazji postanawiaja zaczerpnac fachowej porady w sprawie problemu
medycznego, trawiacego ich od wiekow. Na zmiane opatrunku wpada w
pospiechu, ktos za kim juz od rana urywaja sie telefony, bo praca czeka,
dodatkowo pojawiaja sie lekarze ukrainscy ze swoimi pacjentami do
konsultacji lub dodatkowej diagnostyki. Gdy jeszcze na dodatek wpadnie
dowodca - Piotr Furmaniak, ze swoim niezwykle wojskowym podejsciem do
zycia i masa problemow natury formalnej, w stylu: dlaczego oficer-lekarz,
do ktorego sie zwraca, nie stoi na bacznosc, a twarz jego wyraza
zadowolenie i symaptie, a brak na niej wyrazu wojskowego posluszenstwa;
wowczas jestesmy ugotowani na dluzszy czas. Waski korytarzyk naszego
szpitala zostaje maksymalnie zakorkowany, a multijezykowy gwar nie pozwala
nie tylko porozumec sie ale i skupic mysli. Na goraca zalatwiam po trzy
sprawy jednoczesnie. Z pomoca pielegniarki zmieniam opatrunek na rozleglym
oparzeniu (praca kilku tygodni daje efekty nad wyraz pozytywne),
rownoczesnie udzielam informacji na temat leczenia "bolu plecow" i
wyznaczam termin wizyty, w tym samym czasie kontem oka ogladam dostarczone
do konsultacji zdjecie stluczonego palca i wpisuje zlecenia dla pacjenta,
ktory przed momentem opuscil gabinet. Gdy tylko udaje sie zapanowac nad
chaosem i zalatwic wszystkich potrzebujacych wracam do pomieszczenia
socjalnego. Z daleka widze ze moich nalesnikow jest mniej i oczywiscie
winnych nie ma. Nawet nie probuje ich szukac. Szybko nastawiam wode na
kawe i majac nadzieje ze nikt nie doslyszy, cichutko pytam, czy sa inni
chetni na gorace napoje. Jak na zlosc zglaszaja sie wszyscy. Slowo sie
rzeklo. Teraz juz nie moge odmowic, szykuje kawy i herbaty. Nalesniki juz
dawno zimne i powoli zaczynaja wysychac i pokrywac sie warstewka szarego,
libanskiego kurzu. W polowie zalewania wrzatkiem kaw pojawia sie kolejny
pacjent. Przerywam czynnosci kulinarne i zalatwiam sprawe niecierpiaca
zwloki. Zanim sie z tym uwine jest juz kolejny i kolejny etc.. Mijaja
minuty zblizajace mnie do sniadania.
Gdy wracam do kuchni, wszystkie trunki znalazly juz wlascicieli, niestety
wlacznie z moim. Szybko zaparzam Kokawe = lyzeczka kawy rozpuszczalnej,
dwie lyzeczki kakao, jedna trzecia kubka wrzatku (czasem przyrzadzam
kawokao = pol lyzeczki kawy i dwie kakao, pozostale substraty jak wyzej),
a reszta to mleko. Odnajduje swoje nalesniki, ktorych znowu jest jakby
mniej. Udaje mi sie zajac miejsce przy stole, bo akurat ktos z
biesiadnikow zostal wyrwany do telefonu. Po powrocie musi zadowolic sie
miejscem stojacym. Nie wstajac z krzesla siegam do lodowki po jogurt.
Tylko jezynowy z dodatkiem miety. Trudno. Otwieram wieczko i z pewnym
niepokojem spogladam na korzuszek plesni na powierzchni. Sprawdzam date
przydatnosci, wciaz aktualna. Nie ryzykuje. Siegam po kolejny. Seria ta
sama, ale oko nie dostrzega zmian na powierzchni. Tym razem ryzykuje, to
juz ostatni jogurt. Wylewam z luboscia na nalesniki i katem oka dostrzegam
poruszenie. Briefing. Dochodzi osma, trzeba isc do messy na odprawe.
Odkladam talerz z nalesnikami na wzglednie malo rzucajace sie w oczy
miejsce i ide na odprawe.
Jak zwykle cala masa nieistotnych spraw i kilka zaledwie waznych.
Cierpliwie wysluchuje do konca, by po wypowiedzeniu ostatniego slowa przez
dowodce, blyskawicznie skierowac swe kroki w strone kuchni. Jest za pozno.
Dzisiaj dzien przyjec dla mieszkancow Libanu, tzw. pomoc humanitarna. Z
daleka widze kolejke oczekujacych. Nie watpie, ze wielu sposrod nich czeka
na pomoc chirurgiczna, ale do konca ludze sie nadzieja. Niestety, moge
zapomniec o nalesnikach na dluzsza chwile. Jest stluczenie, zlamanie, gips
do zdjecia, jakas rana, kolejne oparzenie do zmiany opatrunku etc.
Gdy juz zdaje sie dostrzegac swiatelko w tunelu, pojawia sie para mlodych
ludzi z dwu-trzyletnia dziewczynka na rekach. Dziecko spi, ale cos jest
nie tak. Nie dalej jak pol godziny temu poparzylo sie wrzatkiem, a moze
zostalo poparzone (niebyloby to zjawisko wyjatkowe, podobno jest to
powszechnie stosowana metoda dokuczenia zonie - oblewanie wrzatkiem malych
dziewczynek). Na brzuchu i obu udach widac rozlegle oparzenia pierwszego i
drugiego stopnia. Az dziw bierze, ze dziecko jest tak spokojne. Zastanawia
nas biala substancja rozsmarowana po okolicy oparzen. Ojciec wladajacy
nieco jezykiem angielskim przyznaje, ze to pasta do zebow Signal. Nie ma
watpliwosci, zrozumielismy dobrze. Rodzice posmarowali dziecku oparzenia
pasta do zebow. Na szczescie dosc szybko do nas dotarli, pasta nie zdazyla
mocno podraznic skory. Oczyszczamy rany i pokrywamy gruba warstwa
siarczanu sulfasalazyny. Na wierzch kladziemy jalowa gaze nasaczona
silikonem, aby opatrunki nie przywarly zbyt mocno do ran i zabezpieczamy
wszystko jalowa gaza. Na koniec przybandazowujemy delikatnie calosc.
Poniewaz oparzenie bylo swieze, wykorzystalismy chemiczne kompresy
chlodzace mocujac je na powierzchni opatrunku w okolicach najwiekszych
zmian. Czopek z paracetamolu i kilka dodatkowych na zabezpieczenie nocy
powinno uchronic malucha przed zbyt dotkliwym bolem. Jutro zmiana
opatrunku i tak bedzie przez kilkanascie najblizszych dni.
Podobnych pacjentow, mimo, ze nasz szpital nie jest przewidziany na takie
dzialania, mamy zwykle kilku. Niestety czasem stanowimy dla nich jedyna
alternatywe na wyleczenie. Nie oznacza to, ze w okolicy brak jest lekarzy.
Oczywiscie sa. Jednak koszty leczenia w Libanie przewyzszaja mozliwosci
wiekszosci mieszkancow, a brak systemu ubezpieczen, sprawia ze nie kazdy
moze pozwolic sobie na wizyte u lekarza, a przewlkle leczenie
zarezerwowane jest dla najbogatszych.
Okolo dziesiatej przerzedza sie. Lapie glebszy oddech i wracam do tematu
nalesnikow. Wciaz na mnie oczekuja, choc pokryte warstwa kurzu. O tej
porze przy stole sporo miejsca, siadam i z luboscia delektuje sie
spoznionym sniadaniem. Robie to jednak szybko, bo z daleka slychac
zblizanie sie kolejnych zastepow potrzebujacych. Jakze mogloby byc inaczej
- jest dzien libanski, jeden z trzech w tygodniu. Przyjmuje do lunchu,
czyli do poludnia. Miedzy dwunasta a dwunasta trzydziesci jest czas prawie
wolny. Teoretycznie powinnismy przeznaczyc go na posilek i odpoczynek,
jednak szpital nie moze tego przestrzegac, bo nie przestrzegaja tego
pacjenci, a raczej choroby. Zawsze najciekawsze zdarzenia dnia trafiaja
sie okolo poludnia. Wczoraj w trakcie lunchu mielismy pacjenta, ktory
spadl z wysokiego na 4-5 metrow muru po ktorym prowadzil taczki i nie dosc
ze potlukl sie dotkliwie spadajac, to taczki polecialy za nim i
pokiereszowaly mu glowe. Czaszka wytrzymala, ale nie obylo sie bez
wstrzasu mozgu. Wezwalismy ambulans Czerwonego Krzyza, aby po uprzednim
zaopatrzeniu przetransportowal poszkodowanego do szpitala w Tyrze.
Konieczna byla obserwacja, a my nie posiadamy lozek szpitalnych dla osob
cywilnych. Tak przemknal nam kolo nosa lunch wczorajszy.
Dzis jest spokojnie, mozna jesc. Jednak dopiero co skonczylem sniadaniowe
nalesniki, wiec jestem syty. Gdy przyjdzie glod, zapewne juz nie
pozostanie po lunchu nawet zapach. Trudno, nie najem sie na zapas.
Pozwalam sobie na niewielki relaks w pelnym sloncu przed budynkiem
szpitala. Poludniowe slonce grzeje i rozleniwia. Odelgly szum morza
dociara jakby przez mgielke i sprowadza mila mysl o sjescie. Moj organizm
podpowiada, ze powinienem byl urodzic sie w kraju, gdzie sjesta jest
swietoscia.
Nieelegancko rozrzucony na palstikowym, ogrodowym fotelu wystawiam twarz
do slonca i powoli zapadam w blogi niebyt. Pozostaje ciagle czujny, jestem
przeciez na dyzurze. Gdy jest mi juz zupelnie dobrze do mojej
podswiadomosci zaczynaja docierac obce i niezrozumiale dzwieki. Powoli
przebijaja sie przez czarna zaslone i slysze wyraznie, ze ktos w poblizu
chrapie. Unosze dyskretnie glowe. Rozgladam sie. Nikogo nie ma. Chrapanie
tymczasem ustalo. Pewnie mi sie zdawalo. Ponownie zaglebiam sie w malo
wygodny fotel i szybko powracam do poprzedniego stanu. Slonko tak milo
przygrzewa. Glosy nie daja za wygrana, juz po chwili znowu slysze
tajemnicze pomrukiwania, zrywam sie gwaltownie, aby zaskoczyc zartownisia
i jestem bardzo zaskoczony swiadomoscia, ze slyszalem wlasne chrapanie.
Tego juz za wiele. Poddaje sie. Rezygnuje ze snu na rzecz szklanki wody i
treningu na belce podtrzymujacej wejscie do szpitala. Nie jest
najwygodniejsza do tego celu, ale jest zawsze pod reka i chetnie korzystam
z niej, aby w dowolnej chwili troche sie popodciagac. Kiedys wroce do
Koscieliska, trzeba trzymac forme na skalki, zeby wstydu nie bylo przed
chlopakami.
Rozbudzony wyruszam na przechadzke w strone swojego campu. Mam w lodowce
butelke pysznego nektaru z brzoskwin. Dobrze schlodzony bedzie doskonaly
na dzisiejszy upal. Zabieram ze soba nieodlacznego towarzysza - pager. Tym
sposobem w kazdym miesjcu jestem uchwytny i moge stawic sie na recepcji w
krotkim czasie. Nierzadko zdarza sie, ze zanim dojde do celu, musze
zawrocic, bo tak trzeba. Kazdy lekarz posiada tzw. pagera osobistego. Mamy
obowiazek w kazdej chwili miec go ze soba. Nawet zastanawialem sie nad
wszyciem go sobie w jakas czesc ciala, zeby nigdy nie zapomniec, ale
uznalem, ze wczesniej czy pozniej sam mi przyrosnie, wiec szkoda marnowac
nici chirurgicznych.
Majac nadzieje, ze tym razem uda mi sie napic nektaru zmierzam w strone
morza. Tak sie szczesliwie zlozylo, ze moj dom znajduje sie dokladnie w
tym samym kierunku co brzeg morza. Jest to niezwykle udogodnienie dla
mnie. Gdy wieczorna pora zmeczony wracam do domu, nie musze wysilac
intelektu na poszukiwanie wlasciwej drogi. Zmierzam w kierunku szumiacych
fal i jeszcze nie zdarzylo sie bym nie trafil do swojego campu. Obawiam
sie dnia kiedy morze zamilknie. Musze opracowac jakas awaryjna metode
odnajdywania wlasciwej drogi.
Dzis szum morza jest donosny w ciszy poludnia. Po drodze mijam dziesiatki,
a moze nawet tysiace kotow wylegujacych sie w promieniach slonca. Koty to
chyba najliczniejsi mieszkancy okolicy. Psow jest rowniez sporo, ale te sa
od czasu do czasu tepione ze wzgledow higienicznych i epidemiologicznych.
Zajmuja sie tym Francuzi urzadzajac wielkie polowania. Koty nie musza sie
tego obawiac. Sa pod ochrona z tych samych powodow dla jakich psy sa
tepione. Duza liczba kotow, najlepiej glodnych kotow, zapobiega
nadmiernemu rozwojowi populacji gryzoni. Kotom zyje sie tak dobrze, ze
jest ich olbrzymia ilosc. Nawet gdyby myszy mnozyly sie w geometrycznym
tempie, brakloby jedzenia dla naszych milusinskich. Tu jednak pojawia sie
czlowiek ze swoim czlowieczenstwem i co krok widac miseczke, w ktorej
regularnie pojawiaja sie kocie przysmaki. Nie tylko rzyzwyczilismy sie do
tego licznego towarzystwa, ale polubilismy je. Znamy je prawie wszystkie.
Mamy swoich ulubiencow, znamy ich charaktery, wiemy przed ktorymi trzeba
zamykac drzwi, bo sa bezczelne i odwazne, i jekby tylko mogly otworzylyby
lodowke i obsluzyly sie same. Przechodzac obok wielkiego krzewu calego
pokrytego jaskrawo czerwonymi kwiatami w ksztalcie duzych dzwonkow, moja
uwage przyciaga ruchliwy punkcik poruszajacy sie od kwiatka do kwiatka.
Czarny koliberek mieniacy sie w sloncu tecza barw, bada wnetrza czerwonych
kielichow poszukujac w nich swojego lunchu. Dopiero teraz dostrzegam, ze
jest ich wiecej. Najedzone rozsiadly sie na sznurze od bielizny i
zadowolone plotkuja glosno na siebie pokrzykujac. Te ktore jeszcze nie
napelnily malych brzuszkow, wciaz migaja skrzydelkami w pelnym gracji
tancu z kwiatami. Powoli zblizam sie do domu. Spogladam na morze. Fale
wciaz szturmuja skalisty brzeg. Giewont niedawno wymalowany na scianie
pobliskiego schronu zdazyl juz obeschnac, ale na swiezo malowanej
powierzchni dostrzegam jakas skaze. W okolicach szczytu, tuz pod krzyzem,
ulokowal sie dziwny, wieloksztaltny kleks. Jeszcze wczoraj go nie bylo.
Podchodze blizej zaniepokojony, ze bede musial powtornie malowac, lecz gdy
jestem dosc blisko nagle plama zaczyna sie sprawnie poruszac po pionowej
scianie. Dostrzegam lapki wyposazone w szerokie, chwytne palce, dlugi
zgrabny ogon i ksztaltna glowke wyposazona w pare wylupiastych oczu. No
tak - Gekon. Sa ich tutaj setki, ale tak duzego okazu jeszcze nie
spotkalem. Usmiecham sie pod nosem do nowego sasiada i powoli wycofuje sie,
zeby nie przszkadzac mu w kopieli slonecznej na Giewoncie. Niech sobie
chlopak pochodzi troche po pieknych gorach.
Zimny nektar saczony powoli w fotelu na patio zwroconym twarza do morza,
studzi rozgrzane cialo i relaksuje. Chwile jeszcze wdycham cieple,
wilgotne powietrze przesycone drobinkami morskiej wody i rozpoczynam
powrot do szpitala. Zbliza sie koniec lunchu, wiec niewatpliwie znowu
odzyje ruch w interesie. Pozostawiam sasiada-gekona sam na sam z
Giewontem, przechodze obok rozkrzyczanych kolibrow. Koty sa tak
rozleniwione, ze na moj widok nawet nie unosza lebkow, tylko sennie
otwieraja prawe lub lewe oko, by po chwili, gdy moj cien przesunie sie
dalej, ponownie zapasc w ciepla drzemke. Jest upalnie. Slonce w zenicie.
Wspominam najgoretsze lata spedzane u Babci w Rzepiennku Marciszewskim.
Poludniowe stoki wzniesien porosniete gesta pszenica, nieruchome, geste
powietrze drzy z goraca... . A to przeciez zima, Boze Narodzenie za pasem.
Gdyby nie codzienne prognozy pogody z kraju odczytywane za pomoca
internetu mialbym sporo trudnosci w uswiadamianiu sobie tego faktu.
Sa jeszcze tutejsze gory. Kilka kilometrow dalej, wspinajac sie na pasmo
najblizszych wzgorz odkrywa sie zupelnie inny swiat. Gdzies na polnocy i
wschodzie przyczaily sie skalne szczyty. Ich garbate, masywne cielska
leniwie obsiadly doliny, niczym prehistoryczne stwory o oblych ksztaltach.
Grzbiety ich rozblysly biela swierzego sniegu podkreslana jaskrawym
sloncem. Potwory obsiadly horyzont i przyzywaja sila swojego spokoju,
budza w zakontkach duszy nute nostalgii i pragnienie gorskiej, lodowej
przygody. Przerwa lunchowa dobiega konca. Okolica zaczyna ponownie ozywac.
Wracaja do pracy robotnicy, ogrodnik po raz setny obchodzi zarosla wokol
szpitala i po raz setny zdaje sie nie dostrzegac niczego godnego uwagi.
Wlasciwie trudno cokowiek dostrzec w gaszczu zarosli i chwastow, ktore
dawno zagluszyly zdziczale roze. Zza plotu slychac plynoce z glosnikow
ostrzezenia, to ITALAIR przygotowuje do startu smiglowiec. Za chwile z
donosnym szumem wirnikow przemknie on tuz nad dachem szpitala wprawiajac w
drzenie szyby i szklanki na stole. To taki przyjacielski gest ze strony
najblizszych sasiadow i wspolpracownikow w zakresie duzurow MEDEVAC, czyli
ratunkowych. Ledwo co rozbudzone koty zaczynaj pojawiac sie w okolicach
pobliskich smietnikow. Zbliza sie czas ich lunchu. Znaja doskonale rozklad
naszego dnia i nasze zwyczaje. Za kilka chwil pojawia sie w smietniku
niezjedzone resztki i uczta na calego. Moze trafi sie kawalek miesa, to
nic ze to lama, albo kozina. Mieso to mieso, a tutejsze koty nie naleza do
wybrednych. Powrot arabskiego tlumacza pacujacego w szpitalu zwiastuje
zblizanie sie kolejnych pacjentow. Zaskakujace jak doskonala jest
komunikacja miedzy mieszkancami najblizszej okolicy. Pomijam fakt ze
doskonale znaja godziny przyjec dla nich wyznaczone, gdy pojawia sie
nieprzewidziana okolicznosc, ktora zmusza nas do zaprzestania przyjmowania
pacjentow tzw. z zewnatrz i skupieniu sie na wydarzeniach nam najblizszych,
Milad - jeden z naszych tlumaczy, wykonuje szybki telefon i dopoki
jestesmy zajeci, nikt sie nie pojawia. Zaledwie jednak uporamy sie z
zajeciami, juz przy bramie wejsciowej slychac krzykliwa arabska mowe.
Milad wlasnie zasiadl za swoim biurkiem zadowolony z posilku i powoli
poczekalnia zaczyna sie wypelniac. Wiele twarzy rozpoznaje. To stali
bywalcy. Wlasciwie nie powinnismy zapewniac im przewleklej opieki
lekarskiej, nie nalezy to do naszych obowiazkow.Wiemy o tym doskonale my i
wiedza o tym oni, jednak i jedni i drudzy zdaja sobie sprawe, ze w
momencie gdy zjawi sie w szpitalu pacjent zaden z lekarzy, ani nikt z
personelu, nie dopusci do tego aby wyszedl bez udzielenia mu pomocy. W ten
sposob rekrutuje sie grupa stalych naszych gosci. Kazdego dnia przybywa
rowniez duza grupa nowych twarzy. Dzis ruch jest umiarkowany. Do konca
dnia przyjmiemy okolo czterdziestu pacjentow.
To sredni wynik. Ruszam do pracy. Wiekszosc Arabow trafiajaca do szpitala
nie jest w stanie prozumiec sie z lekarzami. Ich jedyny jezyk to arabski.
Powoli uczymy sie podstawowych zwrotow, ale ciagle komunikacja nasza jest
ograniczona. Dlatego UNIFIL zatrudnia tlumaczy. Milad dobrze posluguje sie
jezykiem angielskim i przez lata pracy z Polakami nabyl podstawowych
umiejetnosci jezykowych z polskiego, wiec na upartego mozna z nim pogadac
po naszemu i trzeba sie pilnowac, zeby nieopatrznie nie powiedziec czegos
niewlasciwego. Nazywamy go docent Milad. Gdy prosimy by przetlumaczyl
proste zalecenie, nieraz trwa to znacznie dluzej niz powinno i czesto
okazuje sie ze nasz docent, przez przebywanie przez lata w szpitalu nabyl
tak szerokiej wiedzy medycznej, ze wprowadza wlasne metody lecznicze.
Zdarza sie, ze przyprowadzajac nam do gabinetu pacjenta, stawia diagnoze,
ordynuje leki i poucza o postepowaniu, a od lekarza oczekuje jedynie
aprobaty. Najczesciej jego diagnozy sa sluszne, w koncu zna kazdego z
przychodzacych, to jego krewni, sasiedzi i znajomi. Czasem mnie to bawi,
czasem deprymuje, najczesciej jednak brak mi czasu na roztrzasanie
problemu i po prostu zajmuje sie swoja praca, niezwazajac na to czy
potwierdze, czy zaprzecze diagnozie naszego docenta. Milad zdaje sie znac
wszytkich. Zna kazdego mieszkanca okolicy z Naqoury az do Bejrutu. W
obozie pozdrawia kazdego, a do ludzi zajmujacych wazniejsze stanowiska z
daleka pierwszy wyciaga reke. Jedno jest pewne, jesli chcesz cos zalatwic
i nijak nie mozesz sie za to zabrac, spytaj Milada, jego jeden telefon
jest w stanie zalatwic bardzo wiele.
Praca tlumaczy jest nam bardzo pomocna, jednak mozemy na nich liczyc tylko
do godziny pietnastej. Pozniej pozostajemy sami zdani na siebie. Ktos z
naszych poprzednikow wpadl na dobry pomysl i zrobil liste podstawowych
zwrotow arabskich i przetlumaczyl je na polski. W kazdym gabinecie mamy
taka liste. Gdy po poludniu przychodza pacjenci nasza komunikacja z nimi
opiera sie na tych kilku zwrotach. Reszta to ciezka praca rak - body
language.
Na szczescie zgodnie ze wspomniana wczesniej zasada, gdy tylko szpital
opuszczaja tlumacze, rzednie tlum potrzebujacych. Poznym popoludniem mozna
nawet pozwolic sobie na to, aby pozostawic szpital pod opieka pilegniarki
i sanitariusza,a samemu popracowac przy komputerze w gabinecie lekarskim,
lub udac sie na herbatke do campu z wciaz czujnie wlaczonym pagerem.
Dzisiaj taki mam wlasnie plan. Opuszczam poklad i kieruje sie w strone
szumu morza. Przechodzac pod belka stropowa frontowego zadaszenia wykonuje
kilka podciagniec, aby rozruszac rece.
Slonce chyli sie ku zachodowi wydluzajac cienie. Na pogodnym niebie
zapalaja sie kolejno konstelacje gwiazd. Nadgryziony ksiezyc powoli wznosi
sie znad horyzontu, jeszcze nie rozsiewa srebrnej poswiaty i moze z tego
powodu widac na jego bladej twarzy sine plamy jakby z zawstydzenia.
Koty dopiero co najedzone resztkami lunchu, gdy tylko slonce przestalo je
piescic, poczuly sie znowu strasznie glodne i z przejmujacym mialczeniem,
jakby umieraly z glodu snuja sie pod drzwiami campow liczac, ze wyblagaja
co nieco.
Mrowki podobnie jak ja poczuly sie chyba zmeczone i powoli wycofuja sie w
strone mrowiska. Juz tylko nieliczne pracownice poganiane przez ostatnich
wartownikow zastepuja mi droge.
Zaraz po wejsciu do pokoju sprawdzam telefon, moze dotarl jakis sms. Nie
dotarl. Zanim zdaze przygotowac herbate i zasiasc w fotelu kojac zmeczone
nerwy szumem morza i upajajac sie zapachem wieczornego Libanu, jeszcze
kilkakrotnie sprawdze wyswietlacz majac nadzieje, ze moze w ten sposob
sprowokuje kogos do napisania do mnie.
Woda zaczyna wrzec. Do filizanki wkladam torebke herbaty expresowej w
wersji "UNIFIL standard". Daleko jej do dobrych herbat, ale zwazywszy na
warunki w jakich bede ja pil, wlasciwie moge zapomniec o smaku. Zapadam
miekko w ratanowym fotelu, nogi wyciagam na stole i jest mi dobrze.
Czuje jak wraz z goracym plynem w moje czlonki wstepuje lenistwo. Moglbym
tak siedziec zasluchany w szum morskich fal bijacych o skalisty brzeg i
nie mialbym zadnych innych potrzeb. Nawet stad widze warkocze piany
obejmujace bialymi dlonmi pogryzione sola kamienie jakby chcialy wydrapac
na nich swoje inicjaly. Bezimienne fale domagajace sie aby ktos je nazwal,
niczym reka tonacego wyciagnieta w strone nieosiagalnego brzegu w
ostatnim, niemym krzyku konajacego. Trwajaca pod moimi stopami agonia jest
wieczna i mozna wiecznosc spedzic wpatrujac sie w jej bezmiar i
nieustannosc.
Powoli do mojej swiadomosci przebijaja sie odmienne bodzce. To rattanowy
fotel, mocno nadwyrezony czasem daje o sobie znac posladkom, ze czas
zaczerpnac ruchum. Dla brzuszka tez nie byloby to zle. Inny glos
podpowiada, ze przeciez dzis mam dyzur, wiec nie musze biegac, a nawet nie
powinienem. Moze zrobie sobie "dzien dziecka"?
Zwycieza wola fotela. Pobiegne czujnym biegiem lekarza dyzurnego, ale
tylko na niewielka odleglosc, tak by w ciagu maksimum pieciu minut byc w
szpitalu. Porzucam profesjonalne - lekarskie ubranie i wkladam biegowe,
tez profesjonalne. Jestem niezwykle dumny z niego. Nie dosc ze z
supernowoczesnych, oddychajacych materialow, to jeszcze rzuca sie w oczy
jaskrawym napisem "Marathon Club", a to bardzo mobilizuje do biegania z
wypieta dumnie piersia. Na szczescie nikt nie wie, ze koszulke i spodenki
otrzymalem od znajomej zawodniczki Asi Klockowskiej, a sam w zyciu nie
przebieglem dystansu nawet w polowie tak dlugiego jak maraton. Wazne, ze
gdy biegne, robie to z zacieciem starajac sie nie przynosic wstydu nie
mojemu klubowi. Wizje calosci psuja nieco rozpadajace sie sandaly, ale
niestety nie zmobilizowalem sie jeszcze do kupna lepszego obuwia. Przeciez
Alicja nazwala mnie kiedys Mr. Sandal i mimo, ze bylo to po drugiej
stronie lustra, a dokladnie w Colorado podczas jakichs "ekstremalnych"
wyczynow, to nazwa sie przyjela i z tego samego powodu biegam w sandalach
mimo, ze to i nie profesjonalnie i nienajwygodniej. Ubrany, a raczej
rozebrany do biegu, zabieram identyfikator, aby ewentualnie przekroczyc
brame obozu jesli zanadto sie rozbiegam oraz niesmiertelnik jak zwykle po
to aby nie bylo problemow z identyfikacja zwlok. Nieodloczny przyjaciel "pager"
tkwi na gumce spodenek. To jedyne bezpieczne miejsce i na pewno uslysze
jesli bedzie mnie wzywal.
Biegne. Poczatki zawsze sa trudne. Pierwsze dwa, trzy kilometry to
rozgrzewka. Potem dopiero zaczynam odczuwac swobode i przyjemnosc biegu.
Dobrze ze zabralem okulary przeciwsloneczne, wzdluz brzegu morza mozna
biec tylko w dwoch kierunkach: ze wschodu na zachod lub odwrotnie.
Poniewaz szpital znajduje sie na najbardziej wysunietym na wschod obszarze
obozu, nie pozostaje mi nic innego jak gonic zachodzace slonce. Po
wspanialym slonecznym dniu zbliza sie piekny wieczor. Biegne po zlotym
moscie utkanym z blasku slonca. Jego promienie zloca mi twarz, a ped suszy
spocona skore. Prawie nie widze drogi po ktorej biegne. Jestem oslepiony i
zauroczony. Caly swiat przestal sie liczyc. Jest tylko ta chwila i rowny,
monotonny bieg w strone swiatla. Po drodze mijam budynki, magazyny, biale
samochody przejezdzaja mimo, usmiechaja sie bezimienni ludzie, nieswiadomi,
ze ich nie zauwazam, a moja cala uwage pochlona wspanialy obraz - zachod
slonca.
Nie wiem nawet kiedy mijam brame obozu i staje sie rowny wolnym ludziom.
Nie ma juz drutow kolczastych, betonowych murow i wartownikow na kazdym
kroku. Przede mna otwarty swiat, bezmiar wody i powietrza, a pod stopami
twarda, libanska skala.
Biegnac wzdluz zniszczonej obecnie, ale ciagle noszacej znaki dawnej
swietnosci lini Orient Expresu, mijam kilka zniszczonych podczas wojny
zabudowan. Opuszczajac teren naznaczony reka czlowieka przeslizguje sie
wzrokiem po odrecznie napisanej tablicy: "Today the south, tomorrow all
the Palestine... ". Zaraz obok ustawil sie posterunek zolnierzy zbrojnego
ramienia Hezbollachu. Znaja mnie i toleruja bieganie tedy. Macham do nich
z daleka, tak na wszelki wypadek i skrecam z ubitej drogi w dziewiczy
teren. Tutaj nalezy szczegolnie zwracac uwage gdzie stawia sie nogi. Nie
tylko dlatego, ze teren skalisty i zarosniety sukulentami. Nie sa
problemem rowniez jadowite stworzenia wygrzewajace sie w sloncu.
Najgrozniejsze co czai sie na nieostroznego to miny pozostawione tutaj
przez armie izraelska. Teren podobno zostal rozminowany, ale kazdego
niemal dnia slyszymy o nowych znaleziskach na tzw. rozminowanych terenach.
Trzymam sie sprawdzonych i dobrze wydeptanych sciezek. Prowadza mnie
wprost na nasyp kolejowy, a nastepnie w wyciety w bialej skale wawoz tuz
nad brzegiem morza. W ziemi pozostaly jeszcze fragmenty szyn kolejowych
pogryzione silnie przez rdze. To byl prawdziwy cud techniki i wspaniala
atrakcja turystyczna. Stojac miedzy scianami wawazu niemal slysze swist
lokomotywy i rytmiczny stukot kol. Kolej transsyberyjska zdaje sie przy
Orient Ekspresie niczym kolejka podmiejska. Wielka to strata dla swiata
wspolczesnego, ze nikt nigdy nie pojedzie juz starym Orient Expresem.
Szyny zostaly osadzone gleboko w skalistym zboczu Roszeniki. Jej bialy
grzbiet bystro opada do lazurowej wody. Zdyszany staje na krawedzi,
pochylam sie, przywieram do skaly i powoli, stopien za stopniem, chwyt za
chwytem, spuszczam sie po nagrzanej sloncem dolomitowej scianie. Liczne
ostre kawalki krzemienia osadzone w wapiennych oslonkach stanowia dobra
podpore dla dloni i stop, jednak ich ostre krawedzie pozostawiaja slady na
naskorku.
Opuszczam sie na male plateau zwisajace okapem nad spieniona woda. Biala
skala zlewa sie z biela morskiej piany. Prawie nie czuje sie wiatru, a
jednak w dole odbywa sie pelen namietnosci taniec dwojki kochankow.
Lubiezne palce fal pieszcza obfite i wypukle ksztalty formacji skalnych.
Rytmiczne ruchy splecionych w milosnym uniesieniu zywiolow raz po raz
cichna, by za chwile poderwac sie i z nowym zapamietaniem rzucic sie ku
sobie. Smagana biczami fosforyzujacej piany naga piers Roszeniki, nie cofa
sie przed namietna pieszczota. Spragniona porzadania pelna radosci i
milosnego uniesienia oddaje sie w ramiona swego odwiecznego kochanka. Ta
milosc spala ja i niszczy, jednak nie jest w stanie zrezygnowac z tych
gwaltownych pieszczot, nigdy nie porzuci swego kochanka.
Zachodzace slonce, codzienny swiadek i kaplan ich milosci, zaplata zlota
stule promieni na zlaczonych w uscisku dloniach. Na dzis i na wiecznosc,
tak jak bylo od poczatku gdy powstala ziemia i morze. Ostatni usmiech
slonca, ktore jakby zawstydzone gwaltowna miloscia kochankow, nagle
poczerwienialo i postanowilo szybko skryc sie za horyzont, dosiega skaly
na ktorej usiadlem samotny, zmeczony radosnym zmeczeniem. Zloty promien
ostatnim cieplem dnia gladzi po policzku zyczac pieknego spotkania z
Morfeuszem. Czas na mnie i na slonce juz czas, wiec chowa sie w glebiny
morskie. A morze jakby tylko na to czekalo, aby skryl sie niewygodny
swiadek intymnych zmagan ze skala. Gdy tylko mrok zaczal wypelzac z
glebokich zmarszczek bialego ciala Roszeniki, fale milosci przybraly na
sile i gwaltownosci. Trwac beda przez cala noc, lecz mnie tam juz nie
bedzie. Wspinam sie po stygnacej skale, czujac na stopach rozbryzgi
morskiej piany jakby macki wyciagane by przyciagnac mnie ku sobie.
Odchodze.
Bieg spowrotem odbywam w gestniejacym mroku. Chlod wieczora przyjemnie
odbiera cieplo z rozgrzanego ciala. Znowu mijam domy, magazyny, samochody
i ludzi. Teraz gdy juz nic mnie nie rozprasza, z radoscia witam
usmiechniete twarze znajomych i obcych przechodniow. Spocony wpadam pod
natrysk i kazdym kawalkiem slonej skory chlone ozywcze strugi wody. Niech
zyje prysznic - Nobla dla tego, kto wymysli to wspaniale urzadzenie.
Po kapieli czuje sie wypoczety i zrelaksowany, gotow do dalszej pracy.
Podswiadomie czuje, ze ten dzien nie zakonczy sie spokojnie. Dawno nie
bylo przepraw z Kurdami. Cos mi podpowiada, ze ich czas sie zbliza. W
campie jest zimno. Panuja tutaj wieczne przeciagi. Nieszczelne drzwi,
niedomykajace sie okna, sklejkowe sciany, drewniana, nadpruchniala podloga,
zawieszona na metalowych wspornikach, wszystko to nie pozwala na
przegrzanie sie noca. Nigdy tez nie zdarza sie by bylo u mnie duszno. Za
to gdy przychodza silne wiatry, a wieja prawie przez caly rok, moge czuc
sie jak na pelnym morzu. Podmuchy przelatujac pod campem wprawiaja go w
wibracje i kolysanie. Gdy dolazyc do tego nieustanny huk fal morskich za
oknem - doslownie dziesiec w skali Bouforta - nieprzespana noc zapewniona.
Dzis na szczescie jest spokojnie, choc chlodno. Pod kocem, ktory ma
zastapic pierzyne, nie za cieplo. Ratuja mnie welniane, goralskie skarpety
otrzymane przed wyjazem od mamy. Jak to jest, ze mamy zawsze sa takie
przewidujace..., a cieple stopy to podstawa dobrego snu.
Za oknem znow rozbrzmiewa glos wzywajacy na modlitwe. Na mnie tez czas.
Paciorek, zeby, ksiazka na sen i pod kocyk. Zwykle nie dochodze dalej jak
do kolejnej strony gdy ksiazka opada mi na twarz i jest to znak do
zgaszenia swiatla. Ostatnio mecze "Akwarium" Suworowa, jako lekture
pogladowa o stosunkach w armii. Gdy gasnie swiatlo, pod kocem zaczyna
robic sie coraz cieplej, skarpety grzeja stopy, do drzwi zaczyna pukac
Morfeusz. Dobry kumpel i zawsze wie kiedy jest potrzebny. Po dzisiejszym
obfitym dniu zjawia sie szybciej niz zwykle i nie czeka za progiem. Witam
go z radoscia i pozwalam prowadzic sie za reke w nieznane. Ciekawe co
przyniesie dzisiejsza noc. Dokad tym razem mnie zabierze, kogo spotkamy na
tej drodze i co nas spotka?
Tej nocy przezyje niespodziewanie wiele spotkan, a najblizsze zaczyna sie
zaledwie zapadam w pierwszy sen.
Gdzies w ciszy, w mroku pokoju moskity ostrza swoje sztylety, aby
bezlitosnie zadawac bol w najmniej oczekiwanym momencie. Jeszcze nie
odkrylem skutecznego srodka aby je zniechecic. Nie pojawiaja sie kazdej
nocy, ale gdy sie pojawia, moge miec pewnosc ze nastepnego dnia bede nie
wyspany, a liczne zaczerwienienia na twarzy beda znaczyc miejsca ukaszen.
Gdzie sa nasze rodzime, krajowe komarki? Kochane zwierzaki. I jakie
uczciwe w porownaniu z tymi tutaj podstepnymi zdrajcami. Taki moskit nie
zna litosci, nie ma sumienia i brak mu zasad. Nadlatuje bezglosnie,
zupelnie niewidoczny w ciemnosci i atakuje bezwzglednie - tnie gdzie
popadnie, a najchetniej w czolo i pod oczy. Po fakcie spokojnie odlatuje w
ciemnosc, a ja o swojej biedzie dowiaduje sie dopiero po jakims czasie,
gdy niemilosierny swiad wyrywa z pieknego snu.
Jakze blogo brzmi ostrzegawcze brzeczenie naszego widliszka. Taki jak sie
kulturalnie napoi, siada na bialej scianie lub suficie i drzemie w
najlepsze zgodnie ze staropolska tradycja. Nocnym laczkiem mozna go z
latwoscia i satysfakcja uwiecznic na scianie w postaci brunatnej plamy ze
skrzydelkami - na zdrowie bracie moj slowianski (przeciez slowianska krew
ma w sobie), komarze znad Wisly.
Cichociemny morderca libanski - moskit, swoja zdobycza cieszy sie w
samotnosci, w niedostepnym miejscu, nie dajac szansy na dokonanie zemsty.
Hanba "moskit" Panowie!
Wyrwany raz ze snu, mam trudnosci aby powrocic w objecia Morfeusza. Na
szczescie nie odszedl daleko, czeka na patio, wiec z czasem powracamy na
wspolne drogi marzen sennych. Szum morza, szelest lisci trzciny za oknem,
srebrne swiatlo ksiezyca, ktory niczym klucznik ciemnosci otwiera wrota
nocy kluczem Oriona, oddalamy sie w strone gor. Znajome szczyty
tatrzanskich grani witaja mnie osniezonymi czapami. Zapraszaja w rodzinne
strony. Wiatr kolysze, snieg drobnymi platkami wygladza nierownosci
terenu, mroz rozpala na twarzy rumieniec zdrowia, przenika do kosci, lapie
za stopy kleszczami chlodu. To jednak nie sen. Koc zlosliwie osunal sie na
podloge pozostawiaja mnie na pastwe wdzierajacego sie do campu chlodnego
powietrza. Stopy mam zupelnie zimne mimo welnianych skarpet i to przerywa
mi sen po raz kolejny. Poprawiam koc i rozgrzewam stopy pocierajac jedna o
druga. To dziala na caly organizm. Praca i tarcie pobudzaja krazenie. Robi
sie cieplej. Wracam w Tatry. Zowu jest pieknie. Unosze sie na skrzydlach
wiatru gdzies miedzy Kasprowym, a Posrednim Goryczkowym. Przeskakuje w
czasoprzestrzeni nad Giewont i znajome Regle. Jak ten wiatr pieknie
niesie, a jak gwizdze na skalistych turniach. Czemu tak strasznie wyje.
Niech wreszcie przestanie, bo mnie obudzi. Jasny gwint! No i obudzil mnie.
Otwieram oczy w ciemnosci swojego pokoju, ale wiatr nie przestaje gwizdac.
Zrywam sie na rowne nogi i lece do stolika nocnego. To pager. Znaczy, ze
wydarzylo sie cos nadzwyczajenego, ze w srodku nocy wzywaja mnie do
szpitala. Lapie za telefon, aby wiedziec w czym rzecz. Po drugiej stronie
natychmiast odzywa sie glos pielegniarki. Jedno slowo wystarcza, aby
wszystko stalo sie jasne: "Granica".
Ubieranie sie i dotarcie do szpitala to zaledwie kilka chwil. Ten element
mam dobrze opanowany. I cale szczescie. Zanim zdazylem zebrac wiecej
informacji, w recepcji dzwoni telefon. Odbieram. Dzwoni Oficer Operacyjny
- Ghanczyk - jego angielski mimo, ze plynny jest zupelnie niezrozumialy.
Nawet w bezposredniej rozmowie trudno jest wylapac slowa i sens, a co
dopiero w srodku nocy przez telefon. Kilkakrotnie zadaje proste pytania,
aby uzyskac krotkie, zrozumiale odpowiedzi. Wynika z nich, ze jest pilne
wezwanie do Kurdow koczujacych na granicy. To nasz staly problem i ciagle
nierozwiazany, a bytuja oni tam juz blisko dwa lata.
Oficer podaje, ze dziecko ma wysoka goraczke, kaszle i jest w stanie,
ktory okresla jako ciezki. Nie zaskakuje to zbytnio. Przy stylu zycia jaki
prowadza, dbalosci o higiene i troskliwosci w stosunku do dzieci,
niejednokrotnie zdarzalo nam sie udzielac pomocy w stanie ciezkim.
Przygotowujemy sie na wszystkie mozliwosci jakie podpowiada nam wyobraznia.
Jestesmy zapakowani i gotowi. Czekamy jeszcze kilka chwil na przybycie
Oficera Lacznikowego. Tylko w jego towarzystwie mozliwe jest przekroczenie
granicy i dotarcie na ziemie niczyja, gdzie koczuja Kurdowie. W koncu
jest. Major z Ghany. Na szczescie w przeciwienstwie do swoich wspolziomkow
wlada angielskim w sposob zrozumialy dla Europejczyka. Niestety nie jest w
stanie przyblizyc nam problemu.
Wie tyle co my.
W mroku nocy przekraczamy kolejne posterunki arabskie i sil pokojowych.
Przed barakami w ktorych koczuja Kurdowie czeka na nas grupka ludzi. Wsrod
nich jest tlumacz, czyli jeden z uchodzcow wladajacy w sposob podstawowy
jezykiem angielskim. Prowadzi nas ciemnym korytarzykiem do waskich stopni,
po ktorych dostajemy sie do ciasnego pomieszczenia. Jest tam zaledwie tyle
miejsca, zeby moglo spoczac na lezaco dwoje doroslych ludzi. Jedna polowa
pokoiku zajeta jest przez lezacego pod kocem nieogolonego mezczyzne w
wieku okolo czterdziestu lat. Rozgladam sie za dzieckiem, ale niestety
nikogo poza nami tutaj nie ma. Mezczyzna unosi sie ze swojego barlogu.
Jest kompletnie ubrany, lacznie z kurtka i wyglada jakby dopiero co wrocil
z dalekiej podrozy. Ma zaspane oczy i odcisk poduszki na twarzy. Szukam
wzrokiem tlumacza i pytam o osobe potrzebujaca pomocy lekarskiej. Ku memu
zaskoczeniu wskazuje zaspanego mezczyzna. Na pytanie o dziecko tym razem
on okazuje zdziwienie, twierdzac ze wszystkie dzieci sa u nich zdrowe. W
rozmowie o dolegliwosciach pacjenta probuje doszukac sie wskazan naglych,
ale i z tym mam trudnosci. Bol karku, zle samopoczucie, rozbicie, stan
podgoraczkowy. Wszystko wskazuje na przeziebienie z zespolem bolowym w
odcinku szyjnym kregoslupa. Nawet przy duzym zangazowaniu woli nie widze
podstaw do uznania tego za stan wymagajacy naglej pomocy lekarskiej w
srodku nocy. Zaopatrzywszy w leki zbieramy sie do wyjscia. Przede mna
staje czteroletnia dziewczynka i spoglada proszacym wzrokiem. Podobne
spojrzenie posylam ku tlumaczowi a ten w lot lapie o co mi chodzi.
Czarnowlosa Kurdyjeczka ma problemy z zebami. Ogladam uszkodzenia i
niestety nie jestem w stanie pomoc. Nie mam umiejetnosci stomatologa.
Pozostawiam srodki przeciwbolowe i zobowiazuje tlumacza do zorganizowania
wizyty u stomatologa. Moze mu sie uda. Pomagajac dziewczynce otwieram
puszke Pandory. Ustawia sie kolejka z roznymi problemami, dolegliwosciami
i prosbami. Zamieniam sie w przewozne stoisko apteczne i kazdego
potrzebujacego wspomagam w miare mozliwosci. Tym razem bylo dziewiec osob.
Wyposazenie mojej apteczki gwaltownie zmalalo. Tak jest prawie za kazdym
razem, gdy tylko zostaniemy wezwani na granice. Trzeba bedzie uzupelnic po
powrocie, a czas juz wracac, bo noc wnet zacznie ustepowac miejsca dniowi
i nici ze spania.
20 stycznia 2003
MINGI STREET
Mingi Street - glowna ulica Naqoury, przynajmniej czesci tzw.
unifilowskiej. Miesci sie tutaj cale zaplecze handlowe okolicy,
restauracyjki, i wszelkiego rodzaju zaklady uslugowe czerpiace zyski z
bezposredniej bliskosci stacjonujacego wojska. Z Naqoura Camp - bazy
Miedzynarodowych Sil Pokojowych w Libanie na "wolnosc" mozna wydostac sie
trzema bramami gdy poruszamy sie pieszo. Dla pojazdow otwarte sa tylko
dwie bramy. Poza mury i z powrotem mozna dostac sie tylko do godziny
23.00. Pozniej jesli wyjscie nie bylo zgloszone wczesniej i nie otrzymalo
sie zgody od dowodcy warty, moze sie okazac, ze do rana trzeba bedzie
posiedziec pod brama. Zolnierze francuscy pelniacy sluzbe sa bezwzgledni.
Wzdluz ulicy, ktora ciagnie sie pod samym murem obozu rozlozyly sie liche
i tymczasowe budki, bo budynkami trudno je nazwac, z wszystkim co mozliwe,
a co nudzacy sie zolnierz moze potrzebowac. Poza tym odcinkiem konczy sie
cywilizacja i nie ma juz nic interesujacego. Kilka zrujnowanych i
zdemolowanych sklepikow to pozostalosc po nieprzychylnych Hezbollachowi.
Inni wlasciciele malych intersow, byli lub sa zwiazani z muzulmanskimi
organizacjami militarnymi. Kazde slowo wypowiedziane w ich obecnosci,
jesli tylko wyda sie w jakis spsob wartosciowe, z duzym
prawdopodobienstwem dotrze do "wlasciwych" uszu.
Najwieksza popularnoscia ciesza sie male arabskie restauracje. Przesiaduja
w nich wieczorami przede wszystkim Francuzi. Mozna smacznie zjesc, zapalic
Nargile, posluchac muzyki arabskiej i na chwile oderwac sie od szarej
rzeczywistosci. Ceny nie sa oszalamiajace. Raczej zblizone do polskich
jesli nie wyzsze. Waluta to przede wszystkim dolary amerykanskie. Liwresy
Libanskie sa rowniez w obrocie, ale jest ich znacznie mniej.
Vis a vis portu, w nieco oddalonym punkcie i w pewnym odosobnieniu
ulokowala sie niewielka restauracyjka, ktorej wlasciciel serwuje
nieskonczenie dobra rybe. Co do swierzosci podawanych owocow morza nie
moze byc najmniejszej watpliwosci. Pierwszy powod to bliskosc portu
rybackiego, druga to fakt, ze wlasciciel i restaurator zarazem jest
rowniez rybakiem i sam dostarcza towaru i wie, ze klientela szpitalna jest
na punkcie higieny i swierzosci nieco przewrazliwiona. Za piecdziesiat
dolarow, popelniamy tam zbrodnie obzarstwa dla szesciu osob. Duza waza
rosolu z kury z kalmarami, porcja swierzutkiej ryby godna wielkiego chlopa
(ot na przyklad mnie ), do tego przystawki arabskie, chleb arabski, kawa
arabska i trzy butelki oczywiscie arabskiego wina ze slynnych winiarni
Kafrai. To wszystko wliczone w piecdziesiat dolarow. Moze nie najmniej,
ale zwazywszy na okolicznosci warto od czasu do czasu zaszalec w tak
przyjemny sposob. Podstawowa czesc "dzielnicy handlowej" Naqoury to sklepy
z produktami alkoholowymi. Sprzedaje sie tutaj wlasciwie tylko produkty
lokalne czyli ajrak i wino libanskie oraz najwyzszej jakosci alkohole z
calego swiata. Zachodzi podejrzenie, ze mimo swego swiatowego rodowodu,
powstaja w poblizu, jednak nawet najznamienitsi smakosze trunkow nie sa
pewni czy to oryginaly. Ceny alkoholu sa tu tak niskie, ze mozna je niemal
porownywac z cena Coca-coli. Poslugujac sie przykladem: za duza butelke
Coca-coli trzeba zaplacic okolo trzech dolarow, a duza butelka
"czerwonego" Jonny Walkera (1l), po dobrym targowaniu moze uzyskac cene
nawet pieciu, szesciu dolarow. Przy zamowieniach wiekszej ilosci istnieje
mozliwosc negocjacji ceny. Kwestia uzgadniania ceny jest zjawiskiem
powszechnym i wrecz konieczny. Kupujac produkt bez targowania sie, mozna
urazic wlasciciela, a przeciez tego chcielibysmy uniknac.
Ciekawym zjawiskiem sa warsztaty samochodowe. Juz z daleka mozna
zorientowac sie, ze u mechanika mozna naprawic wszystko i w kazdym modelu
BMW i Mercedesa. Kompletne polowki samochodow roznego wieku i stanu,
poukladane pietrowo jedne na drugich zapraszaja do wybierania. Stlukles
sobie tyl Mercedesa 320? Szkoda, bo w tej chwili nie mamy tego modelu.
Mozesz poczekac, ale szybciej bedzie jak dospawamy prawie zupelnie nowy
tyl z mercedesa 500. To zaden problem, a jak dobrze bezie sie prezentowal
na ulicy. . Dobry mechanik jest w stanie zlozyc caly samochod z roznych
elementow. Przod z rocznika 94, tyl z modelu znaczenie nowszego. Wazne ze
wszystko pasuje i bedzie jezdzilo. Rozpadnie sie to tez nie problem. Wybor
uzywanych karoserii jest potezny, dospawa sie nowy kawalek. W Libanie
rejestruje sie wszystkie samochody, ktore sa w stanie same poruszac sie po
drodze, taki wniosek mozna wyciagnac patrzac na wehikuly, ktore poruszaja
sie po drogach. Kolejna ciekawostka jest zwyczaj mocowania na zderzakach
samochodow dziecinnych butow. Zastanawiamy sie czy liczba tych bucikow
wskazuje liczbe ofiar jak ma na koncie kierowca, czy moze ma to byz
talizman chroniacy przed niwszczesciami. Nie udalo mi sie uzyskac jeszcze
rozwiazania tego problemu. Centralnym i chyba najbardziej znanym miejscem
na calej ulicy jest sklep Tygrysa. Napis na szyldzie glosi wszem i wobec:
"TYGRS KLEP". Najprawdopodobniej ma to byc zacheta dla Polakow, do ktorych
wlasciciel z nie do konca jasnych powodow zywi wielka symaptie. Z tych
samych zapewne rownie tajemniczych powodow wlada biegle jezykiem polskim i
posiada duzy zasob wiedzy o naszym kraju.
Plotka glosi, ze Tygrys wspolpracuje ze wszystkimi sluzbami specjalnymi
majacymi wplywy na tym terenie. W czasie wojny podobno dzialal na dwa
fronty, co zaprowadzilo go do wiezienia. Glowe wyniosl z tej opresji calo
wylacznie dzieki tym samym znajomosciom po obu stronach konfliktu i dzieki
pomocy siostry, ktora przejela po nim interes i zarobila potrzebna do
utrzymania go ,a nastepnie wykupienia sume pieniedzy. Problem dla tych,
ktorzy znajda sie w libanskim wiezieniu polega na tym, ze za pobyt i
utrzymanie musza placic sami lub znalezc sobie sponsora. Gdy nie zdobeda
srodkow na utrzymanie nikt im nie zapewni wiktu i moze czekac ich smierc z
glodu. Tygrys mial wsparcie siostry, w zamian za co obiecal jej znalezc
dopowiedniego meza. Podobno za odpowiednia osobe uwaza lekarza z Polski.
Ewentualnie moze to byc inny oficer, ale wylacznie naszej narodowosci. W
przyplywie szczerosci zdradzil mi, ze pragnie przeprowadzic sie do Polski
z cala rodzina. Uwaza, ze nasz kraj to "kraina wiecznej szczesliwosci". Na
pewno bedzie im sie zylo tam doskonale, szczegolnie teraz po wejsciu do
Unii Europejskiej, co uwaza za fakt dokonany. Miod i mleko poplyna teraz
naszymi rzekami, a Tygrys wraz z rodzina bedzie spijal ten nektar. Skad w
nim to przekonanie, nie udalo mi sie jeszcze dojsc. Obawiam sie jednak, ze
buduje je na falszywych przeslankach. Dwa sklepy rybne to nie wiele jak na
wioske portowa. Z pewnoscia wystarczy jednak gdy chodzi o doznania
estetyczne i wechowe. Cala okolica wie kiedy jest dostawa siwerzej ryby, a
kiedy nie nalezy kupowac towaru, bo sam zapach odrzuca. Przechodzac obok
mozna dokladnie obejrzec towar. Sklep to po prostu garaz z wykafelkowana
podloga, na ktorej rzucaja sie dopiero co wyciagniete z sieci ryby, lub
leza martwe patrzac metnym okiem na przechodniow. W "dzien kraba" po
podlodze pelzaja olbrzymie, roznokolorowe kraby. Ich korpusy sa wielkosci
dloni doroslego mezczyzny, a odnoza maja dlugosc do trzydziestu
cantymetrow. Szczypce z latwoscia zmiazdzylyby palec nieostroznego.
Kupujac kilogram krabow za cztery dolary otrzymuje sie okolo pieciu sztuk.
Po ugotowaniu w wodzie ich pancerz nabiera jaskrawo czerwonego koloru, a
biale mieso ma delikatny posmak morza.
Port niewielki, ale bardzo funkcjonalny, niestety nie jest dostepny dla
obcokrajowcow. Nalezy do miejsc szczegolnie chronionych i posterunek
libanskiej sluzby bezpieczenstwa nie dopuszcza do zbytniego zblizania sie.
Zloto nalezy do najpopularniejszych towarow w calym Libanie i sasiedniej
Syrii. Tradycje zlotnicze siegaja najodleglejszych epok naszej
cywilizacji, o czym mozna sie przekonac spacerujac po soukach. Nasza Mingi
Street tez ma swoich zlotnikow i to kilku. Mozna zaopatrzyc sie w
bizuterie i obwiesic zlotem od stop do glow, jednak ze wzgledu na
niewielka konkurencje ceny sa nieco zawyzane w stosunku do innych miejsc.
Zawsze jednak mozna sie targowac i osiagniecie zadowalajacego pulapu jest
bardzo prawdopodobne. Wiekszosc sklepow z odzieza oraz sprzetem RTV
oferuje towary najbardziej znanych swiatowych producentow. Poszukujac
oznaczen producenta swiadczacych o oryginalnosci produktu, znajduje sie
wszystko na potwierdzenie. A jednak pozostaje jakis smaczek niepewnosci.
Po okolicy krazy opowiesc o zakupionym na Mingach "orginalnym" zlotym
Rolexie. Zloto bylo jak najbardziej wysokiej jakosci, reszta pozostawiala
wiele do zyczenia, albowiem "oryginalna" wskazowka odpadla od tarczy
zegarka po kilku dniach i zdecydowanie kpila sobie z nowego wlasciciela.
Dwa duze "salony muzyczne" oferuja bardzo bogaty wybor muzyki arabskiej i
swiatowej na plytach CD. Rowniez filmy DVD sa w wielkim wyborze. Wszystko
w cenie dosc przystepnej, choc jak na warunki libanskie wracz bandyckiej.
Piec dolarow jedna plyta CD, niezaleznie od tego co sie na niej znajduje.
Biorac wieksza ilosc uzyskuje sie oczywiscie spory rabat. Plyt jest pod
dostatkiem, ale gdyby trafil sie jakis bardziej wybredny klient i
zazyczylby sobie, cos czego "salon" nie posiada, wlasciciel salonu jest w
stanie nagrac doslownie wszystko w przeciagu kilkudziesieciu minut. W
takiej sytuacji klient zapraszany jest na zaplecze, ustala dokladnie czego
potrzebuje I ma sie zglosic za dwie godziny. Na zapleczu kazdego "salonu"
miesci sie tlocznia plyt - komputer z dostepem do internetu i nagrywarka
CD pracuje bez przerwy przez 24 godziny na dobe. Kolorowa drukarka do
kopiowania okladek dopelnia wyposazenia.
Popularne sa tutaj odtwarzacze plyt czytajace zapis w formacie CD, MP3
oraz VCD. Dwa pierwsze znane sa rowniez dobrze w Polsce. Trzeci to pewne
zaskoczenie dla nas. Zapis w tym formacie pozwala na odtwarzanie muzyki w
zwyklym czytniku CD. Odczytujac zapis w czytniku VCD otrzymuje sie rowniez
obraz, ktory przez eurolacze lub "czincze" moze byc przeniesiony na ekran
telewizora. Najtansze odtwarzacze tego rodzaju mozna kupic na naszej ulicy
za okolo 50 USD. Naqoura jest miejscowoscia muzulamanska. Poza czescia
handlowa jest jeszcze czesc mieszkalna i kulturalna - to wlasciwa czesc
miejscowosci, zamieszkala przez ortodoksyjnych muzulmanow. Silne wplywy
zbrojengo ramienia Hezbollachu widac na kazdym kroku. Flagi, napisy,
tablice z wizerunkami bohaterow i bojownikow, ktorzy polegli w walce z
niewiernymi. Na kazdym kroku nalezy pamietac, ze sciany maja tutaj uszy i
wielu tylko poszukuje pretekstu, by zaczac glosno krzyczec o
niesprawiedliwosci i krzywdzie jaka wyrzadzaja obcy panoszacy sie w wolnym
kraju. Zagrozenie napadem lub rabunkiem czy gwaltem jest tu jednak znikome
i to jest wielka zaleta religii lokalnej. Kilka meczetow dodaje uroku
krajobrazowi, a z minaretow trzy razy dziennie rozlega sie glos
wzywajacego na modlitwe muezzina. Wspinajac sie na pobliskie wzgorze
wzdloz glownej drogi otoczonej przez bujne sady pomaranczowe i bananowe,
po kilku kilometrach dociera sie do chrzescijanskiej Aalmy, gdzie po
sasiedzku i w duzym ladzie mieszkaja maronici, prawoslawni, ewangelicy i
katolicy. Panuje tam zupelnie inny klimat. Zamiast symboli Hezbollachu, na
przydroznych slupach widzi sie wizerunki sw. Teresy, ktorej relikwie
niedawno odwiedzaly Liban. Rowniez ludzie zdaja sie zyc spokojniej i
zupelnie inaczej traktuja obcych. A jednak Mingi Street i Naqoura maja dla
nas szczegolne znaczenie i tak samo my dla Naqoury i jej mieszkancow.
Gleboka symbioza, ktora wytworzyla sie przez ponad dwadziescia lat
wspolzycia ma swoje zasady i kazdy, kto ich sie trzyma potrafi odnalezc tu
miejsce dla siebie chocby na czas pobytu w misji.
12 stycznia 2003
NAJBLIZSZA OKOLICA
Wybieglem dosc nietypowo bo wczesnym popoludniem. Zwykle mam w tym czasie
inne zajecia, tym razem jednak dzien wolny zbiegl mi sie z publicznym
przyzwoleniem do odpoczynku w zamain za nieprzespana noc. Zbieralem po
lotnisku w Bejrucie wracajacych z urlopow swiatecznych, a ze w samolocie
panowala atmosfera noworoczna ciezko bylo wszytskich pozbierac po
niezwykle obszernym i nowoczesnym budynku lotniska w Bejrucie. Stad cala
noc przeleciala bez zmruzenia oka. Jest piekny, upalny dzien. Troche
nietypowy jak na poczatek stycznia, nawet jak na Liban. Wczorajsza
wycieczka rowerowa po najblizszych wzgorzach pokrytych licznymi
posterunkami Hezbollachu i lokalnych sil zbrojnych, nota bene bardzo
malowniczo polozonymi, przysporzyla nieco opalenizny. Podtzrymujac dobra
passe wlszylem najkrotsze spodenki sposrod posiadanych. Moze nie obraze
tym zadnego ortodoksyjnego muzulamnina.
Zwykle zaraz po opuszczeniu granic obozu skrecam w prawo i biegne w strone
granicy izraelskiej. Dzisiaj zmiana. Kieruje sie do portu i dalej droga do
Tyru, czyli historycznego Sur.
Nie dalej niz piecset metrow za brama wjazdowa do portu i tyle samo za
niezwykle przyjemna restauracja rybna, od glownej drogi odchodzi niewielka
droga gruntowa przy ktorej od niedawna stoi nierzucajacy sie w oczy
drogowskaz: Dome le Amad - Cite Archeologique.Postanowilem sprawdzic co to
za miejsce. Mialem nadzieje, ze skoro zostalo oznakowane przez
Ministerstwo Turystyki, nie natkne sie tam na miny i inne tego rodzaju
niespodzianki.
Droga wije sie miedzy sadami pomaranczy, mandarynek, cytryn i bananowcow.
Zbliza sie tutejsza wiosna i owoce zaczynaja po raz pierwszy w tym roku
dojrzewac. Kolejny okres wegetacyjny znajdzie swoj punkt kulmunacyjny w
okolicach wrzesnia i pazdziernika. Tysiace owocow ukryte w bujnej zielenie
krzewow dodaje malowniczosci i uroku okolicy. Az chcialoby sie rwac wprost
z drzewa i sycic swierzoscia soku. Nie czynie tego, poniewaz nie jestem
pewien jak zachwa sie gospodarz widzac moje postepowanie, a nie watpie, ze
w tej okolicy kazdy posiada bron.
Spomiedzy sadow wydostaje sie nad brzeg obecnie wyschlego strumienia. Jego
koryto wypelnia sie woda tylko podczas obfitych opadow. Strumien wije sie
pomiedzy malowniczymi zboczami niewysokich wzniesien usianych tarasami
wapiennych skalek. Zaglebiajac sie w cien doliny wchodze w naturalny
jakbytunel utworzony przez przewieszone bloki skalne. Po prawej ztronie
dostrzegam wysoko ponad glowa niewielka grotw wykuta w skale. Wejscie do
niej musi byc ukryte gdzies u gory, bo z mojego miejsca nie mozna go
dostrzec. Grota przypomina nieco te widywane w tureckiej Kapadocji, czy
Syryjskiej Maluli. Jest jednak znacznie mniejsza i umieszcona w bardzo
nietypowym miejscu. Wlasciwie wyglada jak wartownia broniaca dostepu do
doliny. W rzeczy samej zdaje sie ze podczas ostatniej wojny sluzyla
podobnym celom. Cala fasada przednia skaly , a szczegolnie okolice otworu
groty upstrzone sa wglebieniami po kulach z broni lekkiej. Ten bastiom
musial dlugo stawiac opor, bo skala zostala gleboko poraniona. Gdy
uswiadamiam sobie pochodzenia wglebien, od razu dokladniej wybieram droge
i bystrzej spogladam pod nogi. Pordzewiale luski do teraz wskazuja miejsca
stania strzelcow.
Na rozgrzanych sloncem jasnych skalach poludniowego zbocza dolinki
wygrzewaja sie setki malych i duzych gekonow. Ploszone chrzestem kamieni
gniecionych podeszwami blyskawicznie znikaja w rozlicznych szczelinach i
ziemnych kryjowkach, by za chwilke z bezpiecznego miejsca sledzic mnie
swoim bystrym, rozbieganym wzrokiem. Gdzieniegdzie smignie miedzy
kamieniami zielony ogon jaszczurki. Przypuszczam, ze jest to jaszczurka
zielona, dokladnie taka jak wystepujaca w Polsce, ale pewnosci nie mam. W
glebi dolinki droga zaczyna sie nieco wznosic. Po lewej stronie tuz przy
drodze wyrasta niewielki sad bananowy. Tuz przy drodze, pod murem
okalajacym drzewa slysze silny szelest wysuszonych lisci palmowych. Staje
w miejscy aby nie sploszyc zwierzecie. Podejrzewam, ze musi to byc
wyjatkow duzy okaz gekona, skoro robi tyle chalasu. Gdy dostrzegam obly
ksztalt, nie ma juz watpliwosci, okaz jest wyjatkowy, lecz nie jest to
gekon ale waz. Nie mam pojecia jaki to gatunek, ale na wszelki wypadek
trzymam sie na dystans, choc gad wyraznie rozleniwiony sloncem , addala
sie w cien palm bananowych. Na oko ma jakies poltora metra dlugosci, a
cialo grubosci mojego przedramienia ( obwod okolo 30 cm ). To kolejny
powod dla ktorego szczegolowo przygladam sie drodze przede mna.
Niestety po kilkunastu minutach biegu przez doline droge zastepuje mi
metalowa brama. Jest co prawda otwarta, lecz nie mam odwagi isc dalej
szczegolnie, ze nie potrafie rozszyfrowac arabskiego zapisy na tablicy
umieszczonej na jednym ze slupkow. Zawracam. Jest tyle ciekawych miejsc,
ktorych jeszcze nie widzialem. Na glownej drodze decyduje sie jeszcze nie
wracac do obozu. Biegne asfaltowka w strone malowniczych skalek zwanych
"Schodami Tyru". Droga prowadzi tuz nad brzegiem morza Srodziemnego. Brzeg
w tym miejscu jest skalisty lecz zupelnie plaski. Prawie zupelny brak
wiatru. Morze spokojnym lazurem suci oczy i zacheca do odpoczynku. Nie
ulegam.
Tuz obok drogi biegna pozostalosci nasypu kolejowego. Resztki szyn i
mostki kolejowe przypominaja o czasch chwaly Orient Expresu. Coz to byl za
wspanialy pomysl. Wowczas moze wymog chwili, gdyby przetrwal do teraz
stanowilby z pewnoscia wyjatkowa i nezapomniana atrakcje turystyczna. Przy
Schodach Tyru schodze ostroznie w strone brzegu. Teren choc od dawna
odwiedzany przez wedkarzy, dopiero w ostatnich dniach zostal rozminowany,
a i to nie jest gwarantem pelnego bezpieczenstwa. Szczesliwie nie znajduje
w ziemi niczego poza lekko wysuszonymi pieczarkami. Nadbrzezne skalki sa
niezwykle ostre. Weglan wapnia i magnezu sukcesywnie drazony przez slona
morska fale ulegl ciekawemu przeobrazeniu. Cienkie grzebienie skalne
tworza dziwne i za razem straszne biale szkeilety. Wygladaja jak
prehistoryczne potwory wyrzucone na brzeg, ale wciaz szczerzace ostre zeby.
Zeby skaly sa rzeczywiscie ostre. Rania dotkliwie nowe podeszwy moich
butow. Chwytane dlonia, rania naskorek. Poswiecenie jest jednak
nagrodzone. Zawieszony niczym w bocianim gniezdzie nad tafla lazurowego
morza, w promieniach popoludniowego slonca oddaje sie kontemplacji
przyrody i przyjemnym wspomnieniom. Lekka bryza pieszczotliwie porusza
powierzchnie wody dobywajac z niej pomruk zadowolenia. W tym dzwieku
odnajduje piekne wspomnienia i spiew goralskiej koledy i jeszcze jeden
bliski mi spiew... .
9 stycznia 2003
DROGI LIBANU
Przecietny Europejczyk, szczesliwy i doswiadczony posiadacz prawa jazdy,
trafiajac do Libanu z przerazeniem przeciera oczy i zastanawia sie czy aby
na pewno umie jezdzic samochodem. Na tutejszych drogach jak i w calym
swiecie arabskim podstawowa zasada jest brak zasad. Wlaczajac sie do ruchu
trafia sie do prawdziwej dzungli. Tu liczy sie ten kto szybszy,
silniejszy, wiekszy i bardziej zdeterminowany.
Zanim uzyskalismy pozwolenie prowadzenia pojazdow po drogach Libanu,
obowiazkowo przechodzilismy szkolenie i test praktyczny. Prawdziwa szkola
zaczyna sie jednak w boju. Naszym szczesciem jest fakt ze w wiekszosci
poruszamy sie samochodami duzymi i bardzo dobrymi. Podstawowe wyposazenie
transportowe to Toyota 4-Runner z trzylitrowym silnikiem Diesla, z
wtryskiem paliwa. Znacznie ponad sto koni mechanicznych czuwa pod maska
nad bezpieczenstwem jazdy. Te konie jesli umiejetnie prowadzone potrafia
utrzymac pojazd na jezdni. Latwo jednak ponosza w rekach nieumiejetnego
kierowcy, czego przyklady spotykamy dosc czesto. Szczegolne nasilenie
wypadkow i kolizji obserwowalismy w okresie swiatecznym i noworocznym. Tu
przyczyna tkwila w nadmiernej fantazji, a czesto na polaczeniu jej z
odrobina alkoholu.
UNIFILowskie charakterysycznie biale pojazdy z wyraznymi oznaczeniami UN
sa popularne w okolicy przygranicznej lecz mozna je spotkac na terenie
calego kraju. Poznaje sie je nawet w nocy, po poszanowaniu dla przepisow
ruchu drogowego. Lokalne pojazdy prezentuja nadzwyczaj bogata mieszanke.
Liban zwany jest krajem Mercedesow i BMW i jest to jedno z tych
najtrafniejszych okreslen. Podejrzewa sie ze jezdzi tutaj znacznie wiecej
tych pojazdow niz w Niemczech. Najpopularniejszy jest Mercedes zwany
"beczka". Stary model z lat osiemdziesiatych, tutaj jest ciagle zywy.
Arab-wlasciciel nie troszczy sie zbytnio o swoj pojazd. Jezdzi nim dopoki
ten nie odmowi posluszenstwa, a gdy to nastapi po prostu porzuca go i
kupuje inny. Stad na kazdym kroku spotyka sie komisy samochodowe i obok
porzucone wraki. Libanczycy jezdza swoimi samochodami do ich doslownej
smierci technicznej. Nierzadki jest widok jadacego Mercedesa, w ktorym
pozostal jedynie silnik, kola i resztki przerdzewialej karoserii. Puste
oczodoly reflektorow strasza za dnia, a noca stwarzaja duze zagrozenie.
Lokalni nie zwracaja na to uwagi. Rowniez policja nie reaguje, poniewaz
jest to zjawisko publiczne i naturalne. Zreszta policja z zalozenia nie
reaguje na wykroczenia drogowe - raczej na to co uchodzi u nas za
wykroczenia. Pierwszy powod jest taki, ze nawet gdyby reagowala nie
znajduje posluchu wsrod uzytkownikow drog. Policjant w mundurze nie robi
na nikim wrazenia i mozna go zignorowac, a gdy zwraca nam uwage nalezy na
niego nakrzyczec. Czesto widuje sie sceny klotni miedzy kierowca i
policjantem niejednokrotnie konczace sie pozostawieniem tego ostatniego na
ulicy samego ze swoim krzykiem i gniewem.
Zdaje sie, ze lepiej aby policjanci pozostali jak sa, bowiem gdy tylko
pojawia sie nadgorliwiec chcacy pokierowac ruchem na jakims zatloczonym i
bez sygnalizacji skrzyzowaniu, wtedy z pewnoscia skrzyzowanie to ulegnie
zakorkowaniu przynajmniej do czasu, az nie zaniecha swojej dzialalnosci.
Widuje sie takie obrazki: korek, kakafonia klaksonow, krzyki kierowcow i w
srodku skrzyzowania bezradny policjant gwizdzacy i wymachujacy rekami. Gdy
napiecie siega zenitu, policjan dyskretnie opuszcza skrzyzowanie i korek z
wolna sie rozladowuje.
Wracajac do zasad poruszania sie po drogach. Znaki drogowe widuje sie dosc
czasto. Poludnie kraju jest jednak pod tym wzgledem mocno zaniedbane, ale
generalnie jest to najubozsza i najbardziej zniszczona czesc kraju.
Wystepuja rowniez ograniczenia predkosci. Kodeks drogowy przewiduje
predkosc 50km/h w terenie zabudowanym, 80 km/h poza nim oraz 110 km/h na
drogach szybkiego ruchu, ale to zupelnie nie ma odniesienia w
rzeczywistosci.
Asfalt jest tu dobrej jakosci, a drogi z pewnoscia lepsze od polskich.
Problem z dziurami rowniez wystepuje jednak nie klimat jest przyczyna, a
dziwna bezmyslnosc inzynierow. Infrastruktura drogowa wciaz i gwaltownie
sie rozwija. Kazdego dnia widzimy nowe kilometry swiezego asfaltu, kazdego
tez dnia spotykamy liczne wykopy wlasnie w tym nowym asfalcie. To
zapomnieli o kablach, to o rurach, w innym miejscu przypomnieli sobie ze
trzeba wstawic studzienki kanalizacyjne, ale juz po fakcie... .Jest to
zjawisko nagminne i wszechobecne. Zapewne Allach czuwa nad ludem arabskim,
aby nie zabraklo mu pracy. Oznaczenia drogowe i kodeks, to wlasciwie
przedmioty bezurzyteczne i dobre dla nowoprzybylych turystow. Po
libanskich drogach jezdzi sie z dowolna predkoscia i w dowolnym kierunku.
Pojecie drogi jednokierunkowej oczywiscie funkcjonuje jednak jedynie w
teorii, dlatego w kazdej chwili nalezy miec oczy wokol glowy i nigdy nie
byc niczego pewnym. Kierowca arabski jest w stanie zaskoczyc nie tylko
najbardziej czujnego uczestnika ruchu, ale nawet samego siebie, tak
nieoczekiwane sa jego manewry.
Ruch na autrostradach odbywa sie w olbrzymim tempie.
Kazdy wyciska ze swojej maszyny maksymalna predkosc. Trzy pasma dobrego
asfaltu w jedna strone pozwalaja na swobode dzialania. Wlasciwie
pozwalalyby gdyby nie zamilowanie Arabow do jazdy "okrakiem" nad biala
linia rozdzielajaca pasy ruchu. Dwa samochody jadace rownolegle w ten
sposob blokuja cala jezdnie i jedyna mozliwosc, aby uzyskac przejazd to
czeste uzywanie klaksonu i miganie swiatlami drogowymi. Niezaprzeczalnie
glosny klakson jest najwazniejszym wyposazeniem pojazdu. Bez niego nie da
sie poruszac po tutejszych drogach. Klaksonu uzywa sie stale, niezaleznie
od sytuacji na drodze. Nawet gdy jest sie tylko jednym uzytkownikiem
jezdni od czasu do czasu nalezy uzyc klaksonu ot tak zeby nie wyjsc z
wprawy, a z drugiej strony, aby ostrzec potencjalnych wlaczajacych sie do
ruchu. Czesto nastepuje to w ten sposob, ze najpierw sie wlaczaja, a
nastepnie sprawdzaja, czy droga wolna.
Noc na autostradzie szczegolnie i kazdej innej drodze nalezy do
niezwyklych wyzwan. Nieoswietlone samochody i motocykle, bez
sygnalizatorow skretu, bez swiatel stopu... . Nierzadko zdarza sie, ze
nawet noca mozna spotkac jadacy pod prad droga szybkiego ruchu
nieoswietlony samochod. Takie niespodzianki moga byc nieprzyjemne, wiec
lepiej i o tym pamietac. Swiatla drogowe ("dlugie) sa uzywane permanentnie
po zapadnieciu zmroku. Wlasciwie nie uznaje sie swiatel mijania. Rowniez
do zupelnie zbednego wyposazenia naleza migacze. Kulturalny Arab skrecajac
za dnia wystawi reke przez otwarta szybe okna i to znak ze nalezy
oczekiwac jakiegos manewru, byc moze skretu. Ci ktorzy posiadaja migacze,
a szyby maja wlasnie zamkniete, byc moze uzyja sygnalizacji, ale jest to
zjawisko rzadsze niz czestsze. Pojawienie sie wlaczonego migacza w
arabskim samochodzie to ewidenty znak planowania jakiegos manewru,
najczesciej skretu. W ktora strone tego nikt nie moze wiedziec. Czasem
wydaje sie, ze i kierowca nie jest do konca zdecydowany dokad chce skrecac.
W takich sytuacjach zdarza sie mu uzywac sygnalizacji awaryjnej przez caly
czas jazdy. To sygnal ze trzeba sie miec stale na bacznosci, bo kierowca
jeszcze nie wie co zrobi. Zatrzymywanie sie na srodku drogi w celu
pogawedki z wlasnie napotkanym znajomym, pozostawianie samochodow w
dowolnych miejscach, parkowanie na zakazach, to chleb powszedni.
Gdy wiezdza sie na skrzyzowanie lub rondo nigdy nie widomo kto tak na
prawde ma pierwszenstwo. Najlepiej wjezdzac z duzym impetem, zdecydowanie,
z wlaczonym klaksonem i nnie spogladac zbyt dlugo, a najlepiej w ogole w
oczy innych kierowcow. Dla tekiego zachowania wszyscy maja respekt i
chetnie przepuszczaja zdecydowanego kierowce. Patrzenie sie w oczy innego
uczestnika ruchu i malo zdecydowany wjazd na skrzyzowanie jest zawsze
uznawany za ustepowanie pierwszenstwa i wtedy lepiej wyhamowac za wczasu.
Zastanawiajac sie nad mozliwoscia uzyskania libanskiego prawa jazdy
dowiedzielismy sie , ze dla cudzoziemca jest to proces niezwykle
skomplikowany i dlugotrwaly. Tubylcy zalatwiaja to bezproblemowo. Kazdy
chetny, gdy dojdzie wieku i wzrostu pozwalajacego dosiegac pedalow gazu i
hamulca, udaje sie wraz z dwoma swiadkami swoich umiejetnosci do lokalnego
przedstawiciela wladzy i na tej podstawie uzykuje dokument uprawniajacy go
do prowadzenia samochodu.
Wbrew temu co nalezaloby sadzic o nastepstwach tak niesamowitego braku
zasad poruszania sie po drogach, okazuje sie , ze jest tu znacznie mniej
duzych wypadkow jak w krajach europejskich. Stluczki i zarysowania
karoserii zdarzaja sie za to znacznie czesciej, ale nikt nie przyklada do
tego wagi. Moze jedynie wlasciciele luksusowych limuzyn, ktore rowniez
bardzo czesto spotyka sie na tym niewielkim kawalku libanskiej ziemi.
Lexusy, najnowsze Mercedesy, BMW, amerykanskie limuzyny: Linkolny,
Cadillaki, GMC, jak spod igly, calymi stadami kraza po bogatszych
okolicach kraju czesto konkurujac o miejsce na waskich drozkach z
rozsypujacymi sie wrakami. Liban to kraj niezwyklych kontrastow, rowniez
na drodze. W tej metodzie opartej na pozornym braku zasad panuje jednak
pewien lad i nadaje koloryt miejscu. Kto przetrwa calo i bezpiecznie na
drogach Libanu, z pewnoscia nigdy juz nie bedzie zaskoczony na kazdej
innej drodze.
Pozdrawiam i zycze wszelkiej pomyslnosci w Nowym Roku - zdaje sie ze
wczesniej nikomu glosno tego nie powiedzialem, wiec czynie to nieniejszym.
31 grudnia 2002
ODZYSKAC WZROK W DAMASZKU
Pobyt w Libanie obfituje w zajecia. Kazdy dzien, mimo ze w pewien sposob
monotonny, niesie ze soba nadzieje nieoczekiwanych wydarzen. Nawet gdy nic
sie nie dzieje, to juz sam pobyt w obozie jest na tyle waznym wydarzeniem,
ze nie pozwala sie nudzic. A jednak potrzeba odmiany i wyrwania sei z
jednego miejsca dopadla mnie i tutaj. Okazja nadarzyla sie w goracym
okresie swiatecznym. Syria.
Nie wiele moglbym powiedziec na temat tego muzulmanskiego kraju. orientuje
sie, w ktorej czesci swiata jest polozony i to wlasciwie wszystko. Chocby
dla zaspokojenia zwyklej ludziekj ciekawosci postanowilem skorzystac z
nadarzajacej sie okazji. Wyjazd to transakcja wiazana. Do Tyru musimy
dostac sie wlasnym srodkiem transportu, poniewaz w sterfie dzialan
wojennych, w ktorej mieszkamy nie kazdy moze poruszac sie swobodnie.
Autobus syryjskiego organizatora nie ma prawa wjazdu na ten teren. Czeka
na nas w Tyrze. Kilkunastoosobowy bus, klimatyzowany i dosc komfortowy.
Jedyny problem mamy z nogami. Nie bardzo mieszcza nam sie miedzy
siedzeniami, i tak na prawde nie ma wygodnej pozycji, a przyjdzie nam
podrozowac wiele godzin. Przezylismy lot Tupolewem, przezyjemy i to.
Do granicy z Syria jest kilkadziesiat kilometrow. Przemierzamy te
odleglosc stosunkowo szybko przekraczajac pasma Gor Liban i Antyliban. Nie
tylko okoliczne szczyty sa osniezone. Na drodze pozostalosci niedawnych
opadow, a jestesmy zaledwie na wysokosci tysiaca pieciuset metrow i za
nami widac brzeg morski. Granica miedzy Libanem i Syria w miejscu gdzie
mamy ja przekroczyc lezy wysoko w gorach, ale ruch jest tu potezny. Setki
samochodow i tysiace ludzi. Zwyczajem arabskim wszytsko glosne i
niepoukladane, ale w calym rozgardiaszu i kakafoni dzwiekow (glownie
klaksonow) jest jakas metoda, dla nas niezrozumiala, ale doskonale
pojmowana przez tubylcow. Zaskakuje duza liczba starych amerykanskich
krazownikow szos pomalowanych na zolto. Sa to podobno taksowki, ktorymi z
Bejrutu do Damaszku mozna przejechac ze kilkanascie dolarow. Odleglosc
znacznie ponad dwiescie kilometrow. Samo przejscie nie wyroznia sie od
innych przejsc spotykanych w calej Azji. Wielki bazar roznych nacji i
dialektow, a posrod nich wykrzykujacy we wszystkich jezykach swiata
handlarze waluta. Rzeka ludzi i towarow, rozkrzyczany barwny tlum i
stawiajacy im opor zolnierze i sluzby celne. Odprawa przebiega sprawnie.
Oczekujemy na przejazd nie dluzej jak czterdziesci minut. Pas ziemi
niczyjej szerokosci kilku kilometrow przekraczamy bez klopotu. Syryjscy
zolnierze rowniez nie maja do nas zastrzezen. Klopoty pojawiaja sie
dopiero na drodze do Damaszku. Opada na nas nieprzenikniona mgla. Kierowca
znajacy dobrze trase nie jest pewien czy jeszcze znajduje sie na drodze,
czy juz poza nia. Czujemy sie troche jak Szawel, ktory zostal oslepiony w
drodze do Damaszku i wzrok odzyskal dopiero na miejscu po spotkaniu z
Ananiaszem. Mimo panujacych warunkow co jakis czas jestesmy wyprzedzani
zarowno lewa jak i prawa strona przez rozpedzone i roztrabione samochody.
Jak Allach pozwoli to dojada do celu.
Damaszek wita nas chlodno i wilgotno. Zanim zagrzebiemy sie w posciel
hotelu La Patra serwujemy sobie spacer po starym miescie. Jestesmy prawie
w samym centrum. zaledwie kilka krokow do gluwnego "Souku", czyli
targowiska. Ksztautem przypomina to nasze krakowskie Sukiennice, ale w
skali kilkakrotnie wiekszej w kazdym wymiarze. Ciag sklepikow doslownie ze
wszytkimi towarami swiata ciagnie sie na dlugosci kilkuset metrow,a to
zaledwie jeden z tutejszych Soukow. Jak miasto dlugie i szeroki jest ich
kilkanascie. Kazdy ma swoj wlasny charakter i specyfike towarow. Nam
najblizszy jest typowym komercyjnym nastawionym na turyste z zagranicy.
Jestesmy zatem we wlasciwym miejscu. Nasz przewodnik wie doskonale gdzie
powinien zaprowadzic wycieczke, w wielu sklepikach witaja go, i nas tez, z
wycignietymi ramionami. Chyba bywa tu za kazdym razem i za kazdym razem
udaje sie cos komus sprzedac. Na nas tez robia dobre interesy.
Na kolacje udajemy sie w odlegly punkt miasta. Na czternastym pietrze
ponuro wygladajcego bloku miesci sie rastauracja. Widok z tamtad na cala
stolice. Nie jest to Paryz, ani nawet Warszawa, ale jaskrawo oswietlone
wieze meczetow przeszywaja mrok nocy i nadaja swoisty smaczek panorami.
Arabska muzyka, arabskie jedzenie, arabskie tpwarzystwo. Czujemy sie jak
na weselu czy spotkaniu rodzinnym. Kazdy przychodzacy tutaj siada przy
duzym stole na kilkanascie osob wylacznie w towarzystwie znajomych i
rodziny i nie nawiazuje nawet rozmowy z pozostalymi. Nasza przewodniczka -
Pani Hania, Polka mieszkajaca w Damaszku od dwudziestu lat - ostrzega
nawet przed zbyt natarczywym patrzeniem sie glownie na kobity. Moze to
grozic powaznymi konsekwencjami. Czujemy sie tym bardzo skrepowani i
wyalienowani. Tym bardziej, ze za chwile ma sie odbyc pokazowy taniec
brzucha, czy aby bedzie nam wolno chcby tylko popatrzec? Zanim jednak
skonsumujemy nadzwyczaj skromna kolacje udaje mi sie nawiazac znajomosc z
mlodym mezczyzna z sasiedniego stolika. Manar biegle wlada angielskim i
tlumaczy mi jak powinienem sie zachowywac. Wedlug niego mozemy pozwolic
sobie na znaczna swobode. Po pierwsze jako obcokrajowcy, a po wtore jako
goscie. Wykorzystuje nowa znajomosc aby uczyc sie tanca arabskiego. W moje
slady idzie czesc naszej grupy. Mimo, ze krok niejest najtrudniejszy i
zblizony do goralskiej "lozwodnej" nie moge zlapac wlasciwego rytmu. Mysle
ze kilka wieczorow praktyki i dam sobie rade. Wszystko przede mna, ale
dopiero nastepnym razem.
Na scenie pokazuje sie tancerka. Trudno okreslic wiek Arabki, ale tancerka
zdaje sie byc conajmniej dojrzala kobieta. Rozpoczyna sie taniec brzucha.
Zjawisko ciekawe, momentami fascynujace, z cala pewnoscia przykuwajace
wzrok. Zaskakuje nas wchodzac na nasz stolik i potrzasajac obfitymi
ksztautami tuz nad glowa kapelana. Biedak nie wie gdzie sie schowac.
Pozniej wyciaga na srodek jednego z nas i zmusza w ten sposob do tanca.
Gdy wybor pada na kapelana, tez broni sie rekami i nogami. Ostatecznie
udaje mu sie pozostac na miejscu duzym wysilkiem woli.
Za namowa Manara zwracam na siebie uwage tancerki i probuje goralskich
krokow do rytmow arabskich. Idzie calkiem skladnie, choc i tak nikt tego
nie zauwaza, bo wszyscy sa wpatrzeni w podrygujacy brzuch i biust mojej
partnerki. Ja zreszta tez. Wieczor i kolacja koncza sie pozno. Do hotelu
docieramy okolo drugiej w nocy. Przejazd przez mroczne miasto nie budzi
wiekszych emocji. Ciemne, bezludne ulice, nieoswietlone chodniki, szare,
proste kamienice. Cos tak prozaicznego jak nocne zycie istnieje w bardzo
ograniczonej formie i nigdy na wolnym powietrzu. Wszystkie spotkania
towarzyskie odbywaja sie w zamknietych lokalach. Pokazac sie na ulicy w
stanie upojenia lub nawet tylko po spozyciu alkoholu to nie tylko wstyd,
ale moze byc uznzne za przestepstwo. Nie jest to wylacznie teoria. Przez
caly czas pobytu nie spotykamy nawet jednego pijanego. Prawdopodobnie jest
to jedna z przyczyn, dla ktorych po Damaszku mozna chodzic nawet noca nie
obawiajac sie nieprzyjemnych spotkan. Inna sprawa sa zamachy bombowe i
strzelaniny, ale obecnie rowniez nie ma ich zbyt wiele. Poranek kolejnego
dnia pobytu w Syrii nie jest nazbyt zachecajacy. Deszcz nie pada i mgla
nieco zrzedla, ciagle jest zimno i nieprzyjemnie. W planach jest
zwiedzanie mecztow: Krysztalowego Malego i Duzego i Omejadow, Kosciol Sw.
Pawla, Dom Ananiasza i souk srebra. Udaje nam sie w pelni zrealizowac
plan. Kazdorazowe zdejmowanie butow przed wejsciem do meczetu i zimne,
kamienne podlogi przyprawiaja nas o katary. Przezycie jednak jest
niepowtarzalne i warto troche sie posmarkac w zamian zwiedzajac tak obce
naszej kulturze miejsca. Dziewczyny i panie zwiedzajace z nami, przed
wejsciem do meczetu musza zalozyc plaszcz z kapturem zakrywajacy glowe i
czesciowo twarz. Dla kobiet jest wydzielone oddzielne wejscie do swiatyni
i nie maja wstepu do czesci meskiej. Mezczyzni rowniez modla sie wylacznie
we wlasnym towarzystwie. Rownouprawnienie jest zjawiskiem zupelnie obcym
dla kultury muzulmanskiej. Objezdzajac mury starego Damaszku, odwiedzamy
kosciol pod wezwaniem Sw. Pawla. Ksiad Jurek rozpoczyna opowiesc biblijna
o nawroceniu Szawla. Przechodzmy przez brame Wschodnia, czyli Brame Slonca,
ktoredy wszedl oslepiony Szawel. Zaraz za murem skrecamy w waska uliczke
biegnaca miedzy kamieniczkami pamietajacymi czasy Chrystusa. Na jej koncu
znajduje sie dom Ananiasza. Tutaj dokonalo sie pelne nawrocenie Szawla i
przywrocenie mu wzroku. Zaglebiamy sie w wilgoc kaplicy ukrytej przed
przesladowcami w piwnicy budynku. Ponad dwa tysiace lat historii kryja w
sobie chlodne piaskowce. Mala kapliczka jest obecnie mijscem, gdzie
polonia Syryjska urzadza dla swoich dzieci pierwsze komunie. Tuz obok
niewielkie pomieszczenie bylo cela, w ktorej Ananiasz ukrywal sie zanim
zostal zabity przez przesladowcow pierwszych chrzescijan. Miejsce na
murach ktoredy spuszczono w koszu Szawla, co pozwolilo mu uniknac smierci,
przynajmniej na jakis czas, to rowniez znane miejsce turystyczne.
Popoludniem przewodnik zostawia nas samych sobie i nareszcie mozemy
powloczyc sie swobodnie po zakamarkach stolicy Syrii. Nie obywa sie bez
nieplanowanych i zupelnie zbednych zakupow. Trudno nam odmowic tutejszym
handlarzom. Zreszta prowadzenie handlu i targowanie sie ma swoj
niezapomniany urok i jest wciagajace jak swego rodzaju hazard. Ile tym
razem uda mi sie utargowac? Oczywiscie najczesciej przeplacamy, ale ile
przy tym radosci... . W miedzyczasie znajdujemy chwile, aby uczestniczyc
we mszy swietej, ktora ksiadz Jurek odprawia w pokoju hotelowym. Dwoje
parafian to nie za wiele, ale podobno wieksza radosc z dwoch nawracajacych
sie owieczek niz z dziewiecdziesieciu osmiu nie potrzebujacych nawrocenia.
Na kolacje tradycyjnie udajemy sie cala grupa. Tym razem lokal jest w
nieodleglym miejscu od souku. Jedzenie tradycyjne, wiec sprzatamy z talezy
wszytskie przystawki podejrzewajac, ze na tym zakonczy sie konsumpcja.
Jakie zaskoczenie gdy kelnerzy donosza kilkakrotnie potraw i zmieniaja
talerze. Zjadamy znacznie wiecej niz nakazuje rozsadek i niz moze
pomiescic nasz zoladek. W jadlospisie zwraca uwage obfitosc przetworow z
baraniny. Pierogi faszerowane tym miesem i pieczone w oleju do zludzenia
przypominaja pod kazdym wzgledem mongolskie "huszury". To nie jedyne
podobienstwo. Dlugie, proste, ozdobnie haftowane kaftany zarowno dla
kobiet jak i mezczyzn oraz krajobraz, szczegolnie w glebi kraju. Kto byl w
Mongolii latwo wyobrazi sobie Syrie, a kto nie byl powinien pojechac do
obydwu krajow zeby miec wlasciwe wyobrazenie.
Ciekawostka wieczora jest taniec Derwisza. Rzecz zdaje sie
nieskomplikowana, albowiem Derwisz po prostu kreci sie wokol wlasnej osi w
rytm muzyki. Problem w tym ze kreci aie tak z zawrotna predkoscia do kilku
obrotow na sekunde i nie traci zupelnie rownowagi. Podobno w czasach gdy
taniec ten byl forma medytacji i srodkiem odurzajacym, pomagajacym
nawiazac kontakt z Allachem, Derwisze potrafili krecic sie tak godzinami
zapominajac o bozym swiecie i wszelkich przyziemnych potrzebach. Nasz
Derwisz demonstruje zaledwie forme komercyjna ale i tak robi wrazenie. Od
tego krecenia mam zawroty glowy i nie moge dokonczyc szaszlyka z baraniego
miesa. Zreszta nie wiem czy dlatego, czy z tego powodu, ze juz brak mi
miejsca w zoladku. Wracamy pozna noca po opustoszalym souku. Jest nam
wesolo nad wyraz. Jednym dlatego ze sobie nareszcie dobrze podjedli, inni
maja dodatkowy powod do zadowolenia. Argila, czyli fajka wodna, wypelniona
tytoniem o zapachu jablkowym dostarcza sporo radosci i energii do zycia, a
przy tym nie podraznia tak mocno gardla jak papierosy i ma znacznie mniej
substancji smolistych.
Po drodze kupujemy w schludnie wygladajacej cukierence syryjskie slodkosci.
Cukierenka milutka, ale obslugujaca nas dziewczyna nie dosc, ze w
niemilosiernie brudnym fartuszku, zachowuje sie jakbysmy zabili jej ojca.
Slodycze okazuja sie niezjadliwe. Mimo tego niefortunnego zakonczenia dnia
jestesmy zadowoleni i pelni zapalu do dalszego zwiedzania.
A jest co zwiedzac. Nastepnego dnia rzegnamy sie z Damaszkiem i jedziemy
do Palmiry. Jest to oaza w srodku pustynnej krainy, gdzie od wiekow
osiedlaly sie wielkie cywilizacje i z rozmachem godnym tworcow uwczesnej
kultury, stawialy sobie pomniki architektoniczne.
Fenicjanie, Grecy, Rzymianie i ich spadkobiercy. Kilometry kwadratowe
skalistej ziemi pokryte monumentalnymi ruinami swiatyn, grobowcow,
amfiteatrow i budynkow uzytecznosci publicznej. Tuz obok przycupnelo
niewieli arabskie miasteczko szczycace sie najlepszymi daktylami w calej
okolicy. Nazwa Palmiry wywodzi sie od palm daktylowych porastajacych gesto
caly teren oazy.
Zmeczeni, ale i usatysfakcjonowani wracamy do Libanu. Po drodze mijamy
setki kilometrow kraju, ktory kryje w sobie jeszcze wiele tajemnic do
odkrycia... .
17 grudnia 2002
MARRY CHRISTMAS MR. PRESIDENT!
Dzien zacza sie zwyczajnie z drobnym wyjatkiem, bardziej pracowicie niz
zwykle. Trudno sie dziwic - poniedzialek, dzien libanski. W powietrzu
wisialo jednak cos znacznie ciezszego i wszyscy wiedzielismy doskonale o
co chodzi. Program Drugi Telewizji Polskiej zafundowal nam glebokie
przezycia kulturalne I emocjonalne. Po raz trzeci wraz z grupa polskich
artystow odwiedzili zolnierzy polskiego Kontyngentu Wojskowego. Tym razem
wybor padl na Liban. Przygotowania trwaly dlugo. Prezydent Kwasniewski
mial zaszczycic wydarzenie swoja obecnoscia, mozna sobie zatem wyobrazic
jakie poruszenie wywolywala wizyta Zwierzchnika Polskich Sil Zbrojnych. .
Od rana pod szpitalem ustawil sie dlugi ogonek potrzebujacych. Praca szla
powoli. Wiekszosc obrazen wymagala dluzszego zaopatrywania. Jak zwykle
rozlegle oparzenia, w tym ciekawe oparzenie energia elektryczna, z
glebokimi owrzodzeniami. W calym zamieszaniu dotarla wiadomosc, ze wybiera
sie w odwiedziny do nas telewizja. Podejrzewajac, ze nie omieszkaja
nakrecic z pobytu materialu, bylismy zadowoleni, ze tylu pacjentow I, ze
tacy "medialni". Zanim jednak reporterzy dotarli udalo nam sie zaopatrzyc
wszystkich I szpiatal zaswiecil pustka. Zdjecia z opustoszalych gabinetow,
nawet przy najbarwniejszych opowiesciach, nie sa dobrym materialem dla
telewizji. Opuszczajac nasze progi obiecali, ze jeszcze zagladna po
lunchu, moze bedzie cos sie dzialo. Oczywiscie nie zagladneli, a dzialo
sie sporo.
Gdy juz bylismy prawie gotowi do wyjscia na koncert, pod szpital podjechal
ghanski transporter opancerzony. Z daleka mozna bylo zauwazyc zolnierza
siedzacego na transporterze z zawinieta reka, skrecajacego sie z bolu I
slady krwi na prowizorycznym opatrunku dloni. Nie czekajac na rozwoj
wydarzen, przygotowalem sale zabiegowa do przyjecia pacjenta.
Sierzant z Ghany ucierpial dosc bolesnie podczas wykonywania zadan
bojowych. Zmiazdzony palec piaty, peknieta kosc palca czwartego, krwiak
okolostawowy palca drugiego I stluczenie calej dloni. Bardzo bolesny uraz,
wiec po pierwsze zlagodzilismy te dolegliwosci. Szycie zmiazdzonych tkanek
I gipsowanie zabralo nieco czasu I na koncert trafilismy w ostatniej
chwili.
Koncert przypominal gigantyczny show powstaly ze zmieszania: festiwalu w
Opolu, pokazu swiatel I laserow w Olsztynie pod Czestochowa, Big Brothera
I programu "Wybacz mi". Maryla Rodowicz, Brathanki I Magda Famme byly
gwiazdami sceny. Agata Mlynarska prowadzila konferansjere, a zastepy
technikow czuwaly nad tysiacem reflektorow, telebimow, kamer, mikrofonow I
innych cudow techniki.
Prawdziwa smietanka zgromadzila sie jednak na widowni:
Prezydent Kwasniewski, Minister Szmajdzinski, Minister Siwiec, Ambasador
RP w Libanie, Force Commander UNIFIL, Polonia Libanska oraz
przedstawiciele wszystkich formacji wojsk ONZ stacjonujacych w Libanie.
Nie sposob wymienic wszystkich wielkich zgromadzonych tego wieczoru.
Samo w sobie wydarzenie bylo niezwykle barwne I ciekawe. Nawet wzruszajace.
Z cala pewnoscia wlalo sporo kolorytu w codzienne zycie UNIFILowskie
przesycone wspomnieniami za domem, bliskimi I rodzinnymi swietami. Dla nas
Swieta juz sie rozpoczely, dlatego z calego serca zycze wszystkim, aby
Jezus Malusienki - Swiatlosc Swiata, Droga I Prawda I Zycie - narodzil sie
w kazdym sercu I przyniosl Wam wielka radosc I pokoj na caly Nowy Rok. Haj!
5 grudnia 2002
NOC KURDOW!
Od ponad dwoch lat, na granicy libansko - izraelskiej, koczuje grupa
kilkunastu Kurdow, uciekinierow z Iraku. Status ich jest niezwykle trudny
i niezmienny. Nikt nie chce przyjac ich do siebie, tak przynajmniej
twierdza sami zainteresowani. Wladze libanskie jednak maja nieco inny
poglad. Wlasciwie nie widza przeszkod ze znalezieniem miejsca dla tak
malej grupy uchodzcow w swoimkraju, jednak ci ostatni nie godza sie na to
i rzadaja przetransportowania do Niemiec lub USA oraz zapewnienia dobrych
warunkow zycia, na co oczywiscie ani jedno, ani drugie panstwo zgodzic sie
nie chce. Spor trwa, a problem z Kurdami spada na barki Misji Pokojowej
ONZ i polskich lekarzy. Stan bytowania Kurdow jest dla mnie osobiscie
przerazajacy. Prymitywne baraki, jeden kran z biezaca woda, zakaz
opuszczania strefy, brak dochodow, brud, zaniechanie jakiejkolwiek higieny
itd. Przerazajace jest jednak to, ze jest to ich dobrowolny wybor. Srodki
czystosci, odziez, leki, jedzenie, a nawet pomoc lekarska otzrymuja na
kazde wezwanie i w ilosci dostatecznej. Wszystko to jest trwonione i
czesto marnowane. Zdaje nam sie, ze Kurdowie posiadaja wrodzona niechec do
zachowywania podstawowej nawet higieny.
Dzieci chodza brudne, mimo, ze mieszkaja nad brzegiem morza, maja dostep
do bierzacej wody, a klimat jest tak lagodny, ze w ciagu roku zaledwie
kilka dni jest na tyle chlodnych, aby nie moc sie wymyc na swierzym
powietrzu. Kobiety nie tylko same nie dbaja o swoja higiene, nie ucza jej
dzieci, ale co gorsze nawet nie potrafia zatroszczyc sie o swoje
noworodki. Nasze panie pielgniarki ilekroc jestesmy wzywani w celu
udzielenia pomocy medycznej, ucza, pokazuja, zachecaja, do troski o
malenstwa, ciagle bezskutecznie. Z tego powodu bardzo czesto goscimy wsrod
Kurdow, aby ratowac dzieci przed smiercia z powodu zakazen, ktore nigdy by
sie nie pojawily, gdyby matki wykazaly choc troche troski o swoje dzieci.
Ostatniej nocy, mialem dosc niespokojny dyzur. Najpierw pojawil sie mlody
zolnierz, ktory w srodku nocy uznal, ze potzrebuje natychmiastowej pomocy
lekarskiej z powodu przeziebienia, ktore choduja od kilku dni. Niedlugo po
nim do tarl nastepny potrzebujacy. Ten z kolei uwazaj ze jego strupek na
glowie, ktory powstal trzy dni temu pod wplywem uderzenia w strop
zwiedzanej jaskini, wlasnie teraz, w srodku nocy potrzebuje
natychmiastowego zaopatrzenia woda utleniona. Szczerze mowiac mialem
ochote zatrzymac go na noc w izolatce i dodatkowo zastosowac lewatywe, aby
tym wyprobowanym przez wieki sposobem domagac sie szacunku dla lekarza
pelniacego dyzur szpitalny. Poprzestalem na slownej reprymendzie i ciekaw
jestem, czy udalo mi sie osiagnac chocby minimalny efekt, aby przez chwile
zastanowil sie, o co wlasciwie mi chodzi.
Gdy juz witalem sie z Morfeuszem czujnie polegujac przy telefonie okolo
godziny drugiej w nocy, z blogostanu niespodziewanie wyrwal mnie dzwiek "pagera".
Wcale nie mily, bo zaspany glos telegrafisty poinformowal mnie o
koniecznosci udania sie na dyzurke. Wskoczylem w mundur, co zajelo mi
niespelna dwie minuty (sporo trenowalem aby osiagnac taki wynik) i po
kolejnej minucie juz zbieralem informacje o sytuacji. Telefonowano z biura
dyzurnego lacznika -pilny wyjazd na granice, Kurdyjka, stan ciezki.
Gotowi, z pelnym wyposazeniem czekamy na lacznika. Tylko on ma prawo
przekraczac granice libansko - izraelska. Sluzby medyczne w pewien sposob
wyroznione, wraz z nim, w sytuacji zagrozenia zycia, rowniez maja takie
prawo.
Podjezdza dobrze mi znany lacznik francuski. Pytam o szczegoly. Nie wie
nic ponad to co uslyszelismy przez telefon. Jedziemy przez uspiony oboz.
Przy bramie straznik dokladnie sprawdza nasze karty identyfikacyjne i
upewnie sie co do celu naszej misji. W nocy rzadko jezdzi sie na granice,
mimo wszystko to wcale nie najbezpieczniejsza okolica. Droga pusta,
wyboista, wiedzie nas prosto do pierwszego posterunku granicznego. Pilnuja
go zolnierze Hezbollachu. Mlodzi chlopcy w wieku 18-19 lat w cywilnych
ubraniach z bronia przewieszona przez ramie i grozna mina, nie pozostawiaj
watpliwosci, ze w przypadku jakiejkolwiek podejrzanej sytuacji zareaguja
tak jak ich wyuczono.
Brama zamknieta. Naciskamy na klakson. Cisza. Lacznik wysiada i cicho
nawolujac zbliza sie do budynku wartowni. Pochwili z wnetrza budynku
ukazuje sie zaspana sylwetka dobrze mi znanego Josefa,
dziewietnastoletniego wartownika, z niedbale trzymana za lufe bronia.
Obudzilismy go, jednak bez wahania otwiera brame. Jedziemy do kolejnego
posterunku. Wojska rzadowe wspolnie z Military Police UNIFILu trzymaja
piecze nad tym miejscem. Znowy budzimy wartownika. Na nasze szczescie jest
to jeden z najsympatyczniejszych zolnierzy, absolwent Uniwersytetu w
Bejrucie. Biegle porozumiewajacy sie po angielsku zolnierz nalezy tutaj do
rzadkosci. Rozmowa jest krotka i za chwile jestesmy za brama. Przejazd
przez kolejny posterunek to czysta formalnosc. Warte trzymaja tam
zolnierze Ghanscy z Pokojowych Sil ONZ. To oni jako pierwsi dowaiduja sie
zawsze o problemie i informuja lacznika. Ostatecznie docieramy do Kurdow.
Czekaja. Prowadza nas ciasnymi zakamarkami slamsowiska i wprowadzaja do
ciasnej i dusznej komorki. Na podlodze w grubej welnianej sukience, ktorej
koloru mozna zaledwie sie domyslac z powodu nagromadzenia brudu, przykryta
rownie nieswierzym spiworem, lezy mloda dziewczyna, dosc raznie
usmiechajaca sie do nas. Lamana angielszczyzna informuje, ze kilkakrotnie
byla w ciazy i za kazdym razem poronila. Tym razem jest rowniez w ciazy i
od trzech dni odczuwa podobne dolegliwosci jak poprzednio przed
poronieniami (przypominam, ze jest druga w nocy i wezwano nas do kobity w
stanie ciezkim, ale takie postepowanie juz nie dziwi). Sprawdzam
temperature ciala - jest podwyzszona, cisnienie w normie, brzuch nieco
bolesny, ale bez przesady. Wszytskie czynnosci wykonuje przez ubrania, bo
pacjentka odmawia zdjecia ubran. Bardziej szczegolowe pytania pozostaja
bez odpowiedzi, nie rozumie. Sugeruje lacznikowi, ze nie widze innej
mozliwosci jak konsultacja ginekologiczna, a nawet hospitalizacja. Stan
pacjentki jest na tyle dobry, ze nie obawiam sie pozostawic jej do rana.
Prosze tylko aby sie umyla. Skwapliwie przytakuje, ale widze w jej oczach,
ze wcale nie ma zamiaru.
Wracamy. Lacznik planuje na jutro transport do szpitala, a ja wspolczuje
dziewczynie i zastanawiam sie jak mozna jej pomoc.
Do rana nie dzieje sie nic nazwyczajnego. Gdy na odprawie referuje kolegom
wydarzenia z nocy, usmieczaja sie pod nosami i opisuja dosc dokladnie moja
pacjentke, wlacznie ze wszystkimi objawami. Widzac moje zdziwienei
sugeruja mi podanie pyralginy i neospazminy, jako skutecznych lekow. Gdy
pytam o wplyw takiego leczenia na plod, dowiaduje sie, ze moja sympatyczna
kolezanka najprawdopodobniej powinna zasiegnac konsultacji
psychiatrycznej, bowiem niemal co miesiac wzywa w podobny sposob
pogotowie, przy czym zblizajace sie poronienie to zaledwie bolesna
miesiaczka, a to co uwaza za plod, to zluszczajaca sie fizjologicznie
wysciolka macicy.
Tym sposobem zosatelem prawdopodobnie pierwszym lekarzem w historii
Libanu, ktory wyslal do szpitala pacjentke z powodu miesiaczki.
5 grudnia 2002
PINKI DRINKI I INNE MNIEJ LUB BARDZIEJ OFICJALNE
POWITANIA W LIBANIE.
Tyle razy w ciagu zycia wyjezdzamy za granice. Nawet zaraz popowrocie z
wakacji czujemy potrzebe kolejnej wyprawy. Odlegle kraje, egzotyka,
tajemnicze miejsca, wszystko to ma w sobie jakis magnetyzm. Chodzimy do
szkoly, do pracy, w wolne dni jedziemy na przejazdzke i caly czas
przesladuja nas natretne mysli o wielkiej wyprawie w nieznane. Kazda
przeczytana ksiazka o watkach podrozniczych wyzwala w naszej wyobrazni
roznorodne obrazy. Czesto zadajemy sobie i nnym pytanie, czy jest na
swiecie taki kraj o ktorym marza aby w nim zamieszkac. Zazdroscimy
posiadaczom podwojnego obywatelstwa i z lekkim zdziwieniem przysluchujemy
sie sprawozdaniom z uroczystosci polonijnych. Nienaturalna zdaje sie tak
mocno wyrazana tesknota za krajem rodzinnym.
Przed wyjazdem do Libanu z niedowierzaniem sluchalem opowiesci, o malych
marzeniach pracujacych tutaj osob. Polska kielbasa, sledz w oleju, chleb
razowy - to co dla nas jest szara codiennoscia, mialoby byc obiektem
porzadania? Nieomzliwe. Raczej z rozpedu niz w wyniku przemyslen kupilem
nieco dobrej, aromatycznej, suszonej kielbasy. Dzwigajac ja w walizce,
zalowalem tego zakupu. Gdy dotarlem na miejsce i wieczorem podczas
spotkania powitalnego poczestowalem kazdego zaledwie malym kawaleczkiem,
na tyle tylko starczylo dla piecdziesieciu osob, z niedowierzaniem
sluchalem odglosow rozkoszy jakich dostarczyl ten maly poczestunek. Sam
nawet nie mialem ochoty skosztowac. Minelo nie wiecej jak dwa tygodnie i
zatesknilem. Jedzac kazdego dnia te same potrawy przyzadzane przez tych
samych arabskich i hinduskich kucharzy z tych samych produktow, z
rozzewnieniem wspominalem oscypka, moskola, kabanosika i nawet taki
drobiazg jak kawalem suszonej kielbasy stanowil dla mnie nie lada kasek.
Zrozumialem. Gdy Andrzej Pokorski, kolega internista, powrocil z Polski z
urlopu i przywiozl kawalem polskiego, razowego chleba i nieco salcesonu,
zgroamdzilismy sie w zaciszu jego pokoju i powoli delketowlismy si
zdawaloby sie skromnym poczestunkiem. Skromnym dla tych, dla ktorych to
codziennosc, dla nas byla to uczyta. Staralismy sie nie poruszac zbyt
gwaltownie, aby ulotny zapach swierzego salcesonu nie umkna abyt szybko.
Polski Kontyngent Wojskowy w Libanie funkcjonuje od kilkunastu lat. Przez
ten czas wytworzyly sie tu liczne tradycje, ktore nie tylko urozmaicaja
szarosc dnia, ale pozwalaja w pewien sposob utzrymac lacznosc z krajem i
rodzina. Kazde swieto, uroczystosc, wazne wydarzenie, ktore uznawane jest
w kraju, staramy sie kultywowac tutaj. Dodatkowo wytworzyly sie pewne
zwyczaje swoiste dla misji. Wsrod nich prym wioda powitania i porzegnania.
Gdy zjawia sie nowa zmiana, co nastepuje co pol roku, czesc dotychczas
pracujacych musi opuscic Liban. Impreza pozegnalna obfituje w chwile
glebokich wzruszen i czesto znajduje sie miejsce na lzy. Gdy te wyschna
zaczyna sie myslec o wlasciwym potraktowaniu nowych. Nalezy pokazac im
wlasciwe miejsce w szyku i dokonac awego rodzaju inicjacji "peacekeeperskiej"
("piskiperskiej"). Zwyczajowo powyzsza uroczystosc zwie sie "PINKI-DRINKI".
Nazwa wywodzi sie od okreslenia zoltodziobow - "pinki" oraz zapewne od
niezwykle istotnego elementu inicjacji jakim jest pojenie tych ostatnich
ozywczym napojem suto zakrapianym tobasco i innymi ogniorodnymi
preparatami. Tegoroczne pinki - drinki, przybraly dosc lagodny wyglad
chrztu. Postarano sie wiec o niepozbawiona humoru, aczkolewiek nieco
zlosliwa charkterystyke kazdej osoby. Nastepnie kolejno nalezalo wykonac
jekies niewykonalne zadanie, za co niezaleznie od efektu wymierzana byla
kara. Diabel wcielony w Janusza Stolarskiego bylwirtuozem w swojej branzy
i z luboscia przyjmowal wszystkie pocalunki i uklony dla jego skromnej
osoby. Nie obylo sie bez zakowania w dyby, obijania posladkow i obnoszenia
pan po sali. Probowano obnosic Piotra Grabowskiego (znacznie ponad metr
wagi), ale nikt nie wytrzymal nawet samego podejscia do tej proby.
Jako obowiazkowy element nalezalo oproznic znacznych rozmiarow kubelek
magicznej mikstury autorstwa Andrzeja Krekory, naszego anestezjologa.
Musial jednak popelnic jakis blad w dozowaniu skladnikow, albowiem efekt
znieczulajacy wcale nie nastapil, za to mozna bylo przezyc wiele innych
efektow, ktorych suma dawala uczucie zaru w gardle, przelyku i calych
wnetrznosciach, a ostatecznie po kilku chwilach zaczynalo sie przyjemne
wirowanie w glowie. Mimo nalegan nie zdradzil receptury.
Gdy wszyscy przeszli pomyslnie wyszukane proby psychologiczne i fizyczne,
we wspolnym slubowaniu przyznali sie do swego braku obycia misyjnego i
zobowiazali do bezwzglednego posluszenstwa wobec swoich oprawcow. W tym
miejscu nastapil punkt zwrotny uroczystosci i wszyscy pospolu zasiedli do
jednego stolu. Przysmakom nie bylo konca. Wiktualy przyrzadzane rekoma
Slawka, slynnego ze swej sikawki starszego strazaka, smakowaly jak domowe.
Trunkow wszelkiego sortu nie zabraklo do rana. A hulanki i swawole trwaly
az do wschodu slonca. I ja tam bylem i ze wstydu nie wspomne ile zjadlem,
ile wypilem. W tutejszej tradycji istniej rownie piekny, choc znacznie
bardziej oficjalny rytual witania nowo przybylych oficerow przez tych,
ktorzy czuja sie tutejszymi gospodarzami. Od niepamietnych czasow
prowadzenie tej imprezy spoczywa w rekach polskiego kontyngentu.
Takie momenty jak ten potwierdzaja opinie o polskich oficerach jako grupie
powszechnie lubianej i szanowanej przez pozostale nacje. Przy kazdym
wyczytywanym nazwisku Polaka rozbrzmiewaly oklaski i glosne owacje.
Podczas wymieniania lekarzy, zanim jeszcze zostalo odczytane moje
nazwisko, dalo sie slyszec liczne okrzyki na czesc gorali i szalonych
lekarzy (crazy doctor). W ten sposb wyrazano uznanie nie tyle dla osoby
ile dla kultury podhalanskiej, ktora zostala wszystkim przyblizona w
sposob bardzo bezposredni.
Musze przyznac, ze ubraniue goralskie, gwara, a przede wszystkim "jaka
taka" umiejetnosc tanca, przyniosly mi duza popularnosc w UNIFILowskiej
spolecznosci.
2 grudnia 2002
Kilka krotkich obserwacji z zycia w Libanie po kilku
zaledwie dniach... .
O Libanie naszych czasow mozna powiedziec wiele, nie mozna sie jednak
zgodzic z tym, ze jest to kraj bardziej niebezpieczny od innych, w tym
rowniez europejskich. Poczucie zagrozenia wyplywa z bliskosci Swiata
Arabskiego i wynikajacej z tego dzialalnosci fanatycznych organizacji
islamskich. W zyciu codziennym, nawet w ciemnych zakamarkach miast i
zapadlych miejscowosciach, nie odnosi sie wrazenia stalego zagrozenia,
ktore czesto towarzyszy nam poruszajac sie po ubogich dzielnicach wielu
duzych miast nam bliskich. Mentalnosc arabska jest bardzo przyjazna
czlowiekowi w stosunkach indywidualnych. Goscinnosc jest wrecz
przyslowiowa, a w potrzebie zawsze mozna liczyc na bezinteresowna pomoc.
Nie ma znaczenia przynaleznosc rasowa, panstwowa, czy religijna.
Szczegolnie w okresie Ramadanu, gdy kazdy muzulmanin ma obowiazek
dokonywac dobrych uczynkow i trzeba mu sie wystrzegac wszystkiego co zle i
grzeszne, nawet zbyt glosnego mowienia. Wowczas uprzejmosc i goscinnosc
przybieraja na sile. Nawet targowac sie wtedy latwiej, bo chetniej
ustepuja z pierwotnej ceny w imie spelniania dobrych uczynkow. Ogolna
atmosfera panujaca w Libanie jest bardzo przyjazna. Obcokrajowcy
przyjmowani sa z szacunkiem i otwartoscia. Polacy naleza do nacji o
wzgledach szczegolnych. Wynika to z dwoch przynajmniej zjawisk: tworcze
pietno jakie emigracja polska czasow drugiej wojny swiatowej odcisnela na
tym kraju oraz uznanie istnienia panstwa libanskiego - Legalny Rzad Polski
w Londynie, jako pierwszy w swiecie zaakceptowal sytuacje, jak rowniez
dzialalnosc polskich zolnierzy w Organizacji Narodow Zjednoczonych na
terenie Libanu. Liban pozostajac na styku wielkich kultur od zawsze byl
miejscem na ktore patrzono zachlannie. Wielka historia odciskala swoje
pietno na kazdej skale w znaczeniu rowniez doslownym. Na lewym brzegu
Psiej Rzeki (Dog River) tuz przy jej ujsciu w okolicy Bejrutu znajduje sie
miejsce, gdzie na bialych, wapiennych, skalnych scianach wszyscy
dotychczasowi najezdzcy ziemi libanskiej pozostawiali znak swojej
obecnosci. Plaskorzezby, tablice pamiatkowe, symbole krolewskie. . Od
czasow Ramzesa II przez cale dzieje historii, zahaczajac o Napoleona III,
pragninie posiadania tego strategicznego kawalka skalistej, nadmorskiej
ziemi pociagalo wielkich wladcow. Fenicjanie, Grecy, Egipcjanie,
Rzymianie, Francuzi, Brytyjczycy, Zydzi i inne potegi pozostawialy za soba
znaki swoich czasow. Teraz Liban nosi w sobie te mieszanke wielokulturowa
i zachwyca bogactwem. Obok szyitow zyja maronici, obok katolikow
protestanci, druzowie sasiaduja z prawoslawnymi. Wszystko w glebokiej
symbiozie, przynajmniej pozornie. Rozmawiajac ze znajoma Libanka,
maronitka, matka trojki doroslych dzieci, ktora z bliska obserwowala
najnowsze dzieje historii swojej ojczyzny odnosi sie wrazenie, ze pojecie
trwalej rownowagi nie istnieje. Liban jest jedynym panstwem arabskim
ktorego prezydentem zgodnie z zapisem konstytucji moze byc wylacznie
maronita. Na stanowisku premiera stoi szyita, podzial pozostalych
najwazniejszych stanowisk administracji panstwowej jest rowniez
uwarunkowany religijnie. Stad wiele problemow, antagonizmow i naciskow
zewnetrznych.
Obecnie populacja muzulmanow znacznie zwiekszyla swoja liczebnosc w
stosunku do liczebnosci maronitow. Wynika to z liczebnosci rodzin.
Maronici zwykle posiadaja dwoje lub troje dzieci, a muzulmanskie rodziny
naleza do zdecydowanie wielodzietnych (7-10). Taki stan rzeczy zaburza
dotychczasowa rownowage religijna kraju i rosnace w sile partie
muzulmanskie domagaja sie zniesienia zapisu konstytucyjnego
uniemozliwiajacego im pelnienie godnosci prezydenta. Na tym tle tworza sie
antagonizmy wewnetrzne. To jednak nie jest najwiekszy problem Libanu. Tym
problemem sa Palestynczycy, ktorych liczne obozy rozsiane sa po terenach
poludniowego Libanu. Zrzeszajace ich ugrupowania polityczno-militarne
takie jak dobrze nam znany Hezbollah, wprowadzaja niepokoj w calym
regionie.
Zdaniem rodowitych Libanczykow, z ktorymi udalo mi sie poruszyc temat,
zarowno chrzescijanami jak i muzulmanami, pod tym wzgledem panuje
jednomyslnosc - wina za szerzenie niepokoju spolecznego i przemocy obarcza
sie Palestynczykow.
Przygraniczne utarczki i demonstracje zbrojne, jesli chodzi o strone
arabska, sa efektem dzialania zbrojnego ramienia Hezbollahu, lub
pokrewnych mu organizacji.
Obok tego w kraju toczy sie normalne zycie. Ludzie pracuja, ucza sie,
kochaja i nienawidza jak w kazdym innym miejscu swiata. Turysta jest tu
zjawiskiem niezwykle naturalnym i przyjaznie postrzeganym. Goscinnosc
libanska, rowna jest goscinnosci goralskiej, a moze nawet ja przerasta.
Uroki jakie oferuje spieczona srodziemnomorskim sloncem ziemia, naleza do
najciekawszych na swiecie, a kumulacja pamjatek po minionych kulturach
stawia Liban w szeregu najznamienitszych.
Przyroda tutejsza i klimat pozwalaja, w sposob przynajmniej teoretyczny,
jednego dnia jezdzic na nartach w doskonalych warunkach sniegowych, a za
kilka godzin plawic sie w cieplym morzu. Zaplecze narciarskie nieustepuje
alpejskim kurortom Francji i Austrii, a sniegu jest zdecydowanie pod
dostatkiem od stycznia do kwietnia.
20 listopada 2002
Pozdrowienia z upalnej Naqoury!
Polaniorski Wieczor rozpoczal sie wczesnie. W tutejszych warunkach
klimatycznych o tej porze roku ciemnosc zapada bardzo szybko. Okolo
godziny 16.30 slonce zaczyna chylic sie ku zachodowi. Intensywnie czerwona
tarcza powoli dotyka powierzchni wody, a potem nagle na firnamint
wyplywaja roje gwiazd i niebo pokrywa calun ciemnosci.
Mimo ze zebralismy sie dosc wczesnie ciemnosci opanowaly juz okolice.
Goscie powoli schodzili sie do Polan i zasiadali u stop Giewontu. Niestety
nie tego prawdziwego, a jedynie skromnej proby odwzorowania ksztaltu gory
na scianie posterunku wojskowego gorujacego nad moim campem.
Na grilu smazyla sie ryba. Niestety mimo najszczerszych checi nie udalo mi
sie zapamietac jej nazwy w lokalnym dialekcie. Kucharz przyprawil ja i
serwowal na sposob mongolski tzn. dokladnie tak samo jak smazylismy ryby
na ognisku podrozujac po tym odleglym kraju. Dla nienasyconych serwowano
dodatkowo "berety libanskie z serem i cebula" - nazwa powyzsza zostala
spreparowana specjalnie na okazje wiezcory dla okreslenia swego rodzaju
eksperymentalnych zapiekanek z chleba libanskiego z dodatkiem sera i
cebuli. Pomysl okazal sie smakowity, koniecznie trzeba jednak dopracowac
sposob podgrzewania, grill zbyt mocno popieka.
Jako przystawke podano kraby z wody. Amatorow nie mialy zbyt wielu na czym
skorzystala lokalna populacja kotow (nota bene bardzo liczna), ktora zdaje
sie lubuje sie w przysmakach morza.
Do kolacji serwowano napitki rozne. Wsrod domowej produkcji specjalow
znalazly sie nalewki miodowo-cytrynowe oparte na whisky, bittnerze i
innych wysokoprocentowych alkoholach. Nie zbraklo rowniez mleka.
Do kolacji przygrywala nam Muzyka Koscielisk Staszka Masnioka i Rodzina
Karpieli, a na zakonczenie wysluchalismy plyte wspominajaca Marka Maje
Labunowicza.
Syci i upojeni przyjacielska atmosfera, goralski wieczor kontynuowalismy w
"Ghanahousie". Gospodarze - Ghanczycy zorganizowali potancowke w rytmie
regge. Zwazywszy na fakt, ze proby laczenia muzyki goralskiej z regge
przez Trebuniow Tutkow odniosly duzy sukces rynkowy, uznalismy
kolektywnie, ze muzyka serwowana przez zespol z Ghany jest muzyka goralska.
Lozwodym, krzesanym, skakanym, kreconym i zielonym konca nie bylo.
Ciemnoskorzy z bialymi, biali z zoltymi, Hindusi z Irlandczykami,
dziewczyny z chlopakami, chlopaki tez z chlopakami (panuje tutaj duzy
deficyt plci zenskiej, wiec sila rzeczy zdarza sie ze rodzaj meski musi
bawic sie we wlasnym towarzystwie, co wychodzi zupelnie niezle - przy tej
okazji powstal alokalna odmiana tanca zbojnickiego przy muzyce regge z
elmentami tancow murzynskich).
Zabawa jak przystalo na wieczor goralski, skonczyla sie o poranku. Nikomu
to nie przeszkodzilo, aby w wyznaczonym czasie podjac swoje obowiazki,
choc nioejednemu wyrwalo sie ukradkiem ziewniecie. W ten sposob swietowano
w Naqourze w Libanie 25 lat istnienia Zespolu Goralskiego Polaniorze i
Zwiazku Podhalan w Koscielisku. Pamiec tych wydarzen przetrwa tutaj
jeszcze na dlugo.
13 listopada 2002
Witam i pozdrawiam z Libanu!
W związku z historycznymi wydarzeniami przesyłam krotki opis tego co miało
miejsce.
Święto Niepodległości minęło w Naqourze dość spokojnie. Tradycyjnie
11 lisopada obchodzony jest tzw. Dzien. Polski = Polish Day. Każda nacja
ma taki swój dzien. kiedy prezentuje się przed innymi i ma możliwość
zareklamować ojczyznę. Dzien. Polski stal się w tym roku właściwie Dniem
Góralskim, a to za sprawa ubrania góralskiego, które przywiozłem ze sobą
do Libanu.
Pogoda od rana była nienajlepsza. W nocy padał deszcz, który wraz ze
wschodem słońca odpłynął w nieznane nad Morzem Śródziemnym. Pozostał
jednak silny wiatr, który pędząc od morza naganiał na nasz brzeg cale
zastępy spienionych bałwanów morskich. Wiatr ten, taki tutejszy halny,
ciepły i wilgotny, okazał się zbawienny dla mnie. Poproszono mnie bowiem,
abym podczas oficjalnych uroczystości Dnia Polskiego wystąpił w ubraniu
góralski. Przy temperaturach jakie występują tutaj nawet teraz jesienią,
byłoby to duże wyzwanie i z pewnością zanim zdążył bym wciągnąć bukowe
portki, nie mówiąc już o serdaku, strugi potu zalałyby mi oczy.
Wiatr uratował mnie przed ugotowaniem sie. W pełnej gali stawiłem sie w
Międzynarodowej Mesie Oficerskiej przy Kwaterze Głównej UNIFILU w Naqourze.
Zabrałem ze sobą płytę Staszka Maśniaka z muzyka Kościelisk. Początkowo
moje zadanie miało polegać na witaniu gości i wprowadzaniu ich na sale. Z
czasem ulęgało ono modyfikacji. Musiałem zaprezentować cale ubranie,
nazywając wszystkie jego elementy, następnie bawiłem gości muzyka
Kościelisk, aż do momentu gdy nota bene, dobry mój znajomy - Włoch -
dowódca eskadry śmigłowców, nie zaproponował półżartem - półserio, abym
zatańczył. W takich warunkach prośba gościa jest imperatywem i tym
sposobem po raz pierwszy w historii Naqoury można tu było oglądać łozwodną,
krzesanego i zielona, choć w pojedynkę (tutejsi Górole maja trochę inne
kroki).
Dzień Niepodległości obchodziliśmy hucznie na tyle na ile było to możliwe
w warunkach wojennych w jakich przyszło nam tu pracować.
Na warunki nie można narzekać pod żadnym względem. Wziąwszy pod uwagę moje
oczekiwanie i wyobrażenia jestem bardzo zaskoczony w pozytywnym znaczeniu
słowa. Z cala pewnością moje oczekiwania turystyczne nie zostaną spełnione
z powodu dużego nagromadzenia obowiązków, jednak okazuje się to nie tak
istotne wobec wyzwań jakie niesie ze sobą każdy dzień spędzany na
libańskiej ziemi.
Klimat jak na razie tez jest niezwykle przyjazny.
Można go porównać do naszego tatrzańskiego lata. Jedyna nadzieja na
przetrwanie tutejszego lata jest klimatyzacja w szpitalu i stała bryza od
morza. Zima już za pasem i ci którzy dłużej tu przebywają opisują ja jako
porę wzmożonych opadów deszczu i nieco niższych temperatur tzn. Do około
12 stopni Celciusza powyżej zera. Odlegle o około dwie godziny jazdy góry
dochodzące do 3083 m npm, oferują doskonale przygotowane centrum
narciarskie, gdzie obfite opady śniegu zapewniają dobre warunki
narciarskie od stycznia nawet do kwietnia. Równocześnie nad morzem panują
warunki umożliwiające kąpiel i przyznać trzeba, ze woda zima jest tu
cieplejsza jak w Bałtyku w najbardziej upalne lato.
Dziś po raz pierwszy od przyjazdu miałem w pełni wolny dzień - pomijam
tych kilku pacjentów których przyjąłem przypadkiem zaglądając do szpitala.
Pozwoliło mi to na dokonanie pewnych zmian w otoczeniu mojego "campu" tzn.
mojego mieszkania. Na ścianie bunkra przesłaniającego mi nieco widok na
morze namalowałem widok który utrwali sie w mojej pamięci, bowiem jest to
widok z okien domu moich rodziców w Kościelisku - namalowałem Giewont.
Zdaje sie, ze nie jest to dzieło sztuki, jednak dla mnie, gdy rankiem
wychodzę zaczerpnąć świeżego morskiego powietrza obraz ten daje poczucie
więzi z bliskimi i napawa optymizmem.
W piątkowy wieczór nastąpi na moim patio inauguracja działalności Karczmy
Góralskiej POLANY. Polaniorski Wieczór uświetni muzyka Rodziny Karpieli.
Zamiast oscypków będzie lokalny ser żółty wędzony na grilu - tutejsi
Górale nie znają oscypków i nie trzymają owiec a tylko kozy.
Kończąc pozdrawiam serdecznie.
Sapiesze do sąsiadów, bo jeden z kolegów lekarzy wrócił z Polski, gdzie
musiał lecieć w ważnej sprawie rodzinnej i przywiózł nieco razowego
chleba. Niby nic ale tutaj to wielki rarytas. Tak samo polska kiełbasa,
nie wspomnę o oscypku czy moskalach.
|