I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

I Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Galeria I Archiwum I O Watrze I
Korespondencja z Libanu...

Narcyz Sadłoń, na co dzień mieszkaniec Kościeliska, od kilku miesięcy przebywa w Libanie. Jest żołnierzem (lekarzem) misji pokojowej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Od początku pobytu w Libanie przesyła na adres serwisu Watra listy - oto ich teść:

07.06.2003
JAPONIA - DZIWNY TO KRAJ. COS O KRAJU KWITNACEJ WISNI
Kraj kwitnacej wisni nie zawsze jest wlasnie taki. Kult dla ogrodnictwa i szacunek dla drzew wisiowych przyczynily sie do tego ze jest ich ogromna ilosc. Czas kwitnienia przypada na okres szeroko pojectej wiosny i to jest glowna przyczyna dla ktorej Japonia zyskala swoje historyczne miano.
Kilkanascie wysp rozlozylo sie na oceanie wzdluz biegu pludnikow na dlugosci prawie 3000 kilometrow. Poczynajac od poludniowego konca az na odlegla polnoc, mozna przemierzyc kilka stref klimatycznych caly czas pozostajac w tym samym kraju. Gdy na poludniu rozpoczyna sie wiosna, (jest to klimat podzwrotnikowy o silnych wplywach oceanicznych), na polnocy, gdzies w okolicach Sapporo ciagle jest glaboka zima i okoliczni obchodza "ice fastival". Obfitosc sniegu zaskoczylaby by niejednego podhalanskiego Gorala, a temperatury niewatpliwie przypomnialyby mu dom. (Tak bylo w moim przypadku, gdy z jakby nie bylo, cieplego Libanu udalem sie na urlop do "egzotycznej" Japonii i przyszlo mi wlozyc narty.)
Gdy poludnie Japonii swietuje pojawienie sie kwiatow wisniowych, na polnocy galezie drzew polyskuja biela sniegu. Wiosna gdy raz zagosci na wyspach dlugo ich nie opuszcza. Z poludnia wedruje w gore, ku polnocy, z kazdym dniem wypedzajac mroz i snieg z nowego kawalka wyspy. Tam gdzie promienie slonca padna na paczki wisniowe i zrzuca z nich zimowe skorupki, kwiat sypie sie obficie.
Tak Pani Wiosna wedruje przez Japonie sprawiajac, ze jest krajem kwitnacej wisni prze niemal trzy miesiace. Pierwsze kwiaty pojawiaja sie z poczatkiem marca, a na polnocy drzewa pokrywaja sie kwieciem nawet dopiero w maju.
AMBASADA
Nie ma to jak dobry poczatek. Ponad doba w podrozy. Bejrut, Budapeszt, Paryz i wreszcie Tokio. Ostatni odcinek, ponad dziewiec tysiecy kilometrow, to jedenascie godzin lotu pietrowym "jambojetem". Pogoda podczas lotu sprzyjajaca, choc pod brzuchem samolotu przesuwalo sie morze chmur. Lecac na wschod szybko wpadlismy w strefe mroku i niemal cala podroz w niej przebywalismy. Noc byla niezwykle krotka. Osiem godzin roznicy czasu miedzy Paryzem i Tokio, to czas oddany kosztem nocy.
Samolot mimo dwoch pieter i niezwykle obszernego wnetrza (Boeing 747-400) wypelnony byl do ostatniego miejsca. W przewazajacej wiekszosci azjaci o japonskiej urodzie. Juz na lotnisku mozna bylo zauwazyc kolejki oczekujacy na samoloty do Japonii. Torby wypelnione dobrem z najdrozszych paryskich salonow: Channel, Gucci, Morgan, Armani ... . Nie wiem czy wymienilem najdrozsze, ale taki rzucily mi sie w oczy na lotnisku i takie zapamietalem. Sam nie robie zbyt czesto zakupow w salonach, tym bardziej w paryskich nie zdarzylo mi sie, wiec wymieniam nazwy ktore byly mi znane i zapadly w pamiec. Z pozniejszych dociekan wynika, ze zjawisko wyjazdu do Paryza na zakupy jest popularne wsrod mlodego pokolenia japonczykow klasy sredniej i wyzszej. W dobrym tonie jest, a nawet nalezy nosic ubranie "markowe", a ich zakup na wyspach jest kilkakrotnie drozszy niz w Paryzu. Mowiac o cenach nalezy pamietac, ze generalnie Japonia jest bardzo drogim krajem. W tym wzgledzie wyprzedza nawet Wielka Brytanie i Skandynawie, co znaczy ze jest kilkakrotnie drozsza od Polski. Sa wyjatki od tej regoly i to chyba oczywiste, ze sprzet elektroniczny jest zdecydowanie tanszy. Wracajac do samolotu. Tlum japonczykow z bagazami wypelnionymi galanteria francuska szczelnie wypelnil poklad samolotu. Kazdy cichutko nalozyl swoja maske na oczy, do uszu wsunal zatyczki i starajac sie nie przeszkadzac drugiemu cichutko odplynal w gleboki sen. Przerwy na posilek, to krotkie chwile poruszenia na pokladzie. Sprawnymi ruchami paleczek szybko rozprawiaja sie z serwowanymi daniami. Ja moge cieszyc sie przekaska znacznie dluzej, a to dletego tylko, ze mimo kilku dni treningu przed wyjazdem wciaz mam problemy z poslugiwaniem sie japonskimi sztuccami. Mam czas. Lot jest dlugi, a zanim trafie do Japonii musze koniecznie nabyc te umiejetnosc. Nie znam do konca lokalnych zwyczajow, a mam mieszkac u rodziny japonskiej. A co sie stanie jesli okaze sie, ze ich tradycja jest jedzenie ze wspolnego polmiska? Zanim zdaze sie rozkrecic, talerz bedzie pusty. O nie tak latwo sie nie poddam. Sasiad dyskretnie, ale z zazenowaniem patrzy na moje wysilki. Widze ze stara sie nie zwraca na mnie uwagi, ale wyraznie z jakiegos powodu jestem ciekawym zjawiskiem. Dziwni ci Japonczycy, jedza patykami i dziwia sie czlowiekowi cywilizowanemu... .
Lotnisko w Tokio jest doskonale oznakowane. Po prostu nie mozna sie zgubic. Kontrola paszportowa odbywa sie szybko i bez zbednych pytan. Pani w okienku wydaje sie niezwykle wzruszona na widok mojej osoby. Wyciaga chusteczke, wyciera nos, z oczu plyna jej lzy wzruszenia. No tak jestem na urlopie dwa dni i juz nie mysle kategoriami medycznymi. Za wzruszenia wzialem zwykle przeziebienie. Dopiero gdy zaczela kichac domyslilem sie, ze moje pelne troski "prosze nie plakac" bylo raczej nie na miejscu. Szybko obsluzony znalazlem sie w holu. Bagaz dotarl bez komplikacji co mnie milo zaskoczylo po przejsciach na lotnisku paryskim, gdzie dlugo nie mogli odnalezc mojego plecaka, a gdy wreszcie do mnie dotarl, przestal byc nowym plecakiem jakim wyjechal z Libanu i nosil na sobie slady ciagania po plycie lotniska conajmniej jakby wypadl z ladowni podczas ladowania.
Poniedzialkowy poranek dnia pierwszego w pelni w Japonii przywital mnie niezwykle niezyczliwie. Zimno i wilgotno, a z nieba saczylo sie cos co w swej konsystencji przypominalo sniegodeszcz. Chmury nisko wisialy nad miastem wspierajac sie niemal na dachach budynkow. Oznacza to ze pulap ich byl niezwykle niski. Powszechnie wiadomym jest ze Japonczycy naleza do ludow o nikczemnym wzroscie i do swoich rozmiarow dopasowuja niemal wszystko. Stad czlowiek pochodzenia europejskiego moze czuc sie jak Guliwer podczas jednej ze swych podrozy, a jesli chmury wspieraja sie na dachach oznacza to ze czlowiek ow bedzie chodzil z glowa w chmurach.
Stalo sie przylecialem do Japonii. Przetrwalem tych kilkanascie godzin lotu, wiec nie ma na co czekac. Trzeba zwiedzac. Zarzucilem na grzbiet stara przyjaciolke, kiedys nieprzemakalna kurtke, do plecaka wrzucilem kawal sera przywiezionego z Libanu jako zelazna porcje zywieniowa i w droge. Znalem droge do stacji kolejki, ale na tym konczyla sie moja wiedza geograficzna o najblizszej okolicy. Zanim zorientowalem sie w sytuacji uplynelo nieco czasu. Czas jednak nie mial znaczenia. Wszystko bylo dla mnie nowe. Kazdy robaczek bedacy podobno pismem, kazda wystawa i reklama budzily moja ciekawosc. Nie nudzilem sie. W okienku kasowym "Japan Railways" otrzymalem schematyczny plan Tokio z zaznaczonymi wszystkimi stacjami kolejki podmiejskiej i wazniejszymi instytucjami. Przypadkiem moj wzrok spoczal na wyrazie "Embassy". Moze to jest miejsce, kotere powinienem odwiedzic jako pierwsze? Zaczalem poszukiwania ambasady polskiej. Napierw na mapie. Nie bylo to trudne. Wiekszosc ambasad zlokalizowana jest w jednej dzielnicy, wiec szybko odnalazlem cel. Odnalezienie drogi wydawalo sie rownie proste. Wystarczy wysiasc na stacji Ebisu, a z tamatad zaledwie kilka przecznic i jesetm na miesjcu.
Do Ebisu dotarlem. Jest to proste gdy ma sie bilet i gdy wsiadzie sie do wlasciwej kolejki. Startujac ze stacji Hongodaj, skad ja startowalem prawdopodobienstwo wybrania niewlasciwej wynosi 0,5. Jest tylko jeden tor. Mozna jechac w strone Tokio lub przeciwnie. Z duma przyznam sie ze trafilem za pierwszym razem na wlasciwy kierunek. W kolejce sa schematy trasy i przed kazda stacja motorniczy podaje gdzie jestesmy. Wystarczy sie w sluchac lub po prostu liczyc przystanki. Ja zastosowalem te druga metode, moze bardziej uciazliwa, ale zupelnie nie rozumialem co on tam belkoce.
Z Ebisu probowalem trafic we wlasciwa przecznice i tu pojawily sie prawdziwe problemy. Nie zabralem kompasu, a chmury dokladnie zakryly niebo. Za zadne skarby nie moglem zorientowac mapy i ustalic wlsciwego kierunku. Probowalem szukac punktow charakterystycznych, ale jak sie odnalezc gdy nad toba kilka pieter wiaduktow, a dookola prawdziwa dzungla urbanistyczna. Zdalem sie na instynkt i znowu odnioslem sukces. O tym jednak ze jestem na dobrej drodze przekonalem sie dopiero gdy stanalem przed ambasada. Skala mapy i jej precyzja wykonania (byl to w koncu schematyczny plan wylacznie dla przedstawienia trasy kolejki) wciaz powodowaly pomylki w wyborze drog i stala niepewnosc. Smialo moge rzec, ze czulem sie jak dziecko we mgle. Tego ostatniego mialem pod dostatkiem. Wilgosc dosc szybko uporala sie z moja stara kurtka i moglem doswiadczac rozkoszy japonskiego deszczosniegu na plecach. Ostatecznie wytrwalym marszem osiagnalem ambasade Rzeczypospolitej Polski w Tokio. Rozpoznalem juz z daleka po smutnie wiszacej, mokrej fladze. Biel i czerwien byly jedynymi kolorami wyrozniajacymi sie na tle powszechnej szarosci.
Ambasada jest wzorem miejscowym wcisnieta miedzy podobne budynki, zapedzona w waska uliczke prawe zupelnie bez chodnika. Domofon z niewielka kamera, dzis wilgotny od deszczu nie zachecal do zaklocania spokoju domownikow. Mimo wszystko nie dalem mu spokoju. Odczekalem chwile pelna napiecia i rozgladajac sie dookola stwierdzilem, ze popelnilem fatalna pomylke dzwoniac do posesji sasiadujacej z ambasada. Na szczescie niekt nie odpowiedzial na moje pukanie. Dyskretnie przesunalem sie w strone domofonu wyraznie opisanego polskimi symbolami narodowymi. Niemal natychmiast po nacisnieciu dzwonka zenski glos w zupelnie zrozumialym jezyku zapytal o cel wizyty. Krotko poinformowalem, ze jestem w Japonii turystycznie, dopiero co przyjechalem i czuje sie dosc zagubiony nie znajac miasta, jezyka i kultury. Czy mozna tutaj zasiegnac rady co z soba poczac, a ponadto chetnie nawiazalbym kontakt z lokalna polonia. To najlepsze zrodlo wiedzy i najpewniejsza pomoc. Chyba moj wywod nie wywarl oczekiwanego wrazenia. Riposta byla krotka i zdecydowana. Takimi sprawami zajmuje sie Konsulat Generalny.
Bylem zaskoczony i zdruzgotany. Jesli przyjdzie mi znowu krazyc po Tokio w poszukiwaniu konsulatu, to sie poddaje i zaczynam zwiedzanie na wlasna reke. Z drugiej strony jak to mozliwe,ze ambasada nie utrzymuje kontaktow z polonia...?
Jak wielka byla moja radosc gdy na pytanie o lokalizacje konsulatu damski glos poinformowal mnie, ze to w kolejnej bramie, wiedziec moze tylko ten kto kiedykolwiek prosil o goscine bedac mokrym, zmeczonym i zmarznietym w obcym miescie. Nie zdazylem nawet podziekowac. Domofon zamilkl tak blyskawicznie jak byl przemowil. Podszedlem do sasiedniej furty i przekonalem sie ze jest to wejscie do konsulatu "Republic of Poland". Ponownie uzylem domofonu znow damski glos, ale gdy tylko zaczalem zwoja przemowe uslyszalem brzeczek otwierajacy zamek i wszedlem na podworko. Krotkim chodnikiem dotarlem do drzwi zaopatrzonych w kolejny domofon i kamere. Zanim zdazylem zadzwonic, kolejny brzeczek i drzwi ustapily przede mna. Znalazlem sie w przyjenym cieplym i suchym pomieszczeniu. Za szyba okienka pochylona nad komputerem pracowala mloda urzedniczka. Aby nie przeszkadzac cichutko zdjalem przemoczona kurtke i plecak i stanalem w pewnej odleglosic oczekujac, az zakonczy nie cierpiaca zwloki prace. Na sobie mialem sweter w barwach wyraznie wojskowych, choc pozbawiony dystynkcji. Na rekawie tkwil orzel na czerwony tle rzucajacy sie w oczy. Z pramedytacja ustawilem sie do okienka wlasnie ta strona, aby zwrocic na siebie uwage. Nie sposob nie domyslic sie, ze mam jakis zwiazek z wojskiem, a to dobry temat do rozpoczecia rozmowy.
Niestety najwyrazniej wylacznie w moim mniemaniu orzelek rzucal sie w oczy. Pani wciaz nie przerywala pracy. Podszedlem blizej i dyskretnie wsparlem sie na ladzie okienka z mina wyrazajaca niezwykla cierpliwosc i dalsza wole oczekiwania. Okazalo sie to zbedne. Pani urzedniczka zauwazyla mnie i podeszla do otworu w szybie. Jej europejski wyglad nosil silne znamiona rasy azjatyckiej. Akcent z jakim poslugiwala sie plynnie jezykiem polskim nie budzil watpliwosci. Mimo krotkiego pobytu zdazylem poznac uprzejmosc i otwartosc mieszkancow kraju kwitnacej wisni, wiec ucieszylem sie w duchu majac nadzieje na pozytywne zalatwienie sprawy. W krotkich slowach przedstawil mniej wiecej to samo, z czym prezentowalem sie juz przed domofonem ambasady i z niezwykle ufnym usmiechem numer 68 w wersji zagranicznej oczekiwalem odpowiedzi.
Pani zza szyby z niejakim niedowierzaniem zapytala czy na pewno nie mam sprawy zwiazanej z paszportem lub inna urzedowa dzialalnoscia. Oczywiscie ze nie, po prostu chcialbym prosic o pomoc w skontaktowaniu sie z Polonia. Chyba jest w Tokio Polonia? - Zdaje sie ze tak, ale nie wiem jak sie z nia skontaktowac. Prosze isc do ambasady. - Kiedy wlasnie wracam z ambasady, ktora poinformowala mnie, ze takimi sprawami zajmuje sie konsulat. - Niestety nie wiemy jak nawiazac kontakt z Polonia. - Trudno wiec moze chociaz pomoze mi pani w znalezieniu czegos ciekawego w Tokio. Dzien jest jaki jest i nie do konca nadaje sie do wloczenia sie po ulicach. Moze jakies wydarzenia kulturalne, ktore warto zobaczyc?
- Ale te zwiazane z Polska?
- A sa takie?
- Niestety nie wiem.
- No dobrze a te nie zwiazane z Polska? - O tych tez niestety nic nie wiem, ale chwileczke, zapytam.
Moja rozmowczyni zwrocila sie do siedzacej w poblizu kolezanki o japonskim wygladzie i dosc dlugo dyskutowaly w zupelnie dla mnie tajemniczym jezyku. Po dluzszej chwili, w czasie ktorej zdazylem zapoznac sie z zawartoscia pliku starych polskich gazet spoczywajacych na stoliku obok wejscia, moja rozmowczyni powrocila do okienka i podala mi czasopismo polonii japonskiej niestety nieco nieaktualne, bo z zyczeniami bozonarodzeniowymi (byl juz koniec lutego). Uprzejmie poinformowala mnie, ze czasopismop moge sobie zatrzymac bezplatnie, ale nic wiecej nie moze dla mnie zrobic.
W miedzyczasie za szyba okienka dostrzeglem nowa postac. Elegancko ubrany gentelman o przyjemnym wyrazie twarzy i cos mi podpowiadalo, slowianskiej duszy, zjawil sie od strony zaplecza i wydawal sie domownikiem. Natychmiast zwrocilem sie w jego strone orzelkiem i probowalem skupic na sobie jego uwage, niestety bezskutecznie. Mial cos do zalatwienia i to go pochlanialo. Zajalem sie przegladaniem czasopisma w poszukiwaniu stopki redakcyjnej, w tym czasie moja rozmowczyni powrocila do pisania. W stopce znalazlem numer faksu i email do redakcji. Pokaslujac i przepraszajac najmocniej ponownie oderwalem urzedniczke od zajec i zapytalem, czy jest tu gdzies mozliwosc wyslania maila. W duszy liczylem, ze pozwoli mi usiasc na dwie minuty do swojego komputera i sprawa zalatwiona no i sie przeliczylem. Odpowiedz oznajmiala, ze po drugiej stronie szyby nie znaja w poblizu miejsca jakiego poszukuje. Nie poddalem sie i drazylem dalej:
- To moze faks mozna od panstwa wyslac - chyba bylem troche bezceremonialny, ale to byla ostatnia szansa. - Czy to prywatna sprawa?
- Wlasciwie tak, jestem tu prywatnie, no wie pani, znaczy sie na urlopie.
- Nie mozemy udostepniac faksu dla celow prywatnych. - to koniec. Braklo mi koncepcji, ale rozmowczyni zaproponowala mi na koniec skorzystanie z darmowych ulotek o Tokio znajdujacych sie na malym stoliku. Wdzieczny i za to siegnalem po ulotki i z niejakim rozczarowaniem stwierdzilem ze sa to przede wszystkim oferty handlowe i wszystko w nich poza zdjeciami jest w jezyku japonskim.
Nie wiem czy bardziej rozczarowany, czy rozbawiony sytuacja powrocilem do mokrej kurtki i wyszedlem w wilgotny swiat. Orzelek w ktorego tak wierzylem okazal sie nieskuteczny. Przegrana bitwa nie oznacza przegranej wojny. Jeszcze mam dwa tygodnie. Znajde Polonie w Tokio.
GORAL W TOKIO.
Zaczelo sie jak zwykle niewinnie. Nie majac innych ubran i obawiajac sie zeby moj bagaz nie byl podejrzanie maly podczas podrozy do Japonii, zapakowalem w plecak ubranie gorlaskie. Portki bukowe i serdak spelnily swe zadanie i moj bagaz wygladal godnie i adekwatnie do planowanej podrozy. Nie do konca wiedzialem, czy bedzie gdzie sie w nim pokazac, ale przeciez koscioly chyba tam maja to ubiore sie paradnie w niedziele i na msze pojde. Goscinni Panstwo Hirata i ich corka Junko, jedna z trojki siostr, ktore poznalem (tylko ona byla w domu podczas mojej wizyty, pozostale siostry mieszkaja we Francji), starali sie przyjac mnie z honorami i za wszelka cene sprawic bym czul sie jak w domu. Jednym z elementow majacych do tego prowadzic bylo umieszczenie w moim pokoju figurek Gorala i Goralki przywiezionych z Ratulowa. Widzac miniaturki strojow regionalnych nadmienilem, ze mam ze soba oryginal i tak sie zaczelo.
Junko jak przystalo na kobiete szybko zwierzyla sie swojej kolezance z pracy, a potem innej z czasow szkoly sredniej, ze jestem i mam to dziwne polskie ubranie. Ciekawskie, mlode kobietki wymyslily, ze mozna mnie zaprosic na lunch, za ktory sam musialem zaplacic (taka tradycje, ze kazdy placi za siebie - dziwni ci Japonczycy), z zastrzezeniem, ze mam byc ubrany oryginalnie. Zgodzilem sie na taki plan, ale ostatecznie zawiodlem. W wyznaczonym terminie pogoda nie dopisala, a ja musialbym przemierzyc pol miasta, z czego duzy odcinek musialbym pokonac pieszo. Nie dlatego, ze nie ma autobusow. Oczywiscie, ze sa. W Tokio i Yokohamie praktycznie w kazde miejsce mozne dostac sie autobusem. Trzeba jednak wiedziec jakim, gdzie wsiasc, wysiasc, ile zaplacic (a placi sie slono) itp.. Aby nie zniszczyc ubrania i troche ze zwyklego lenistwa, poszedlem na lunch jak normalny czlowiek. Okazalo sie, ze w miejscu gdzie jedlismy wcale nie wygladalem jak normalny. Centrum Finansowe Yokohamy - Landmark Tower - najwyzszy budynek Japonii. Tysiace bankierow, dyrektorow, bussinesmanow, a wszyscy w jednakowych, klasycznych garniturach w ciemnych kolorach z jednobarwnymi krawatami. Poniekad spelnilem oczekiwania dziewczyn; rzucalem sie w oczy. W duchu cieszylem sie ze nie wlozylem serdaka i portek. Dopiero byloby widowisko. Lunch byl przyjemny, dosc obfity no i przede wszystkim dlugi. Nie bylby taki gdybym sprawniej poslugiwal sie paleczkami, ale w jedenascie godzin lotu nie udalo mi sie osiagnac perfekcji. Mam wrazenie, ze dziewczyny byly nieco zazenowane moja niezdarnoscia. To nasuwa mi pewne podejrzenia, ze cala sala spogladala na nas nie z powodu mojego nietypowego ubrania, a raczej z powdu dosc niekonwencjonalnego poslugiwania sie paleczkami. W krytycznym momencie, gdy dziewczyny zaczely spogladac na zegarki sugerujac, ze czas wracac do pracy, a po moim talerzu wciaz tanczyly osmiornice, zachowujac sie jak zywe, mimo, ze ugotowne i poszatkowane, uzylem paleczek jak widelca i zakonczylem te kompromitujaca batalie. Kolezanki Junko nie darowaly mi, ze nie przyszedlem po goralsku i przed moim wyjazdem zjawily sie w domu moich gospodarzy na kolacji. Witalem gosci w drzwiach w kapeluszu z piorkiem (piorko troche sie naruszylo podczas tronsportu, prawdopodobnie na Paryskim lotnisku, ale udawalem, ze to taka moda chodzic ze zlamanym). Tym razem, bylo to prawie po dwoch tygodniach pobytu w Japonii, poslugiwanie sie lokalnymi sztuccami szlo mi zdecydowanie lepiej ( choc nie bez potkniec, ot zlosliwa oliwka nie chciala sie dlugo poddac). Zwrocilem mimo to na siebie publiczna uwage podczas prob wsadzenia nog usztywnionych bukowymi portkami pod stol, ktory wystawal nie wiecej jak dwadziescia centymetrow nad powierzchnie podlogi. Niewiele brakowalo, a na samym wstepie zakonczylbym kolacje zwalajc wszystkie potrawy i jedynie moja wrodzona gracja i inteligencja zapobiegly katastrofie. Zamiast pchac nogi pod stol wycignalem je obok w pozycji w jakiej widuje sie czesto bohaterki Rubensowkich obrazow.
Sesja zdjeciowa, opowiesci o zwyczajach i tradycjach i ogladanie albumow ze zdjeciami z Tatr wypelnily przyjemnie wieczor, az zal bylo sie rozstawac. Na kontynuacje zaprosilem wszystkich do Koscieliska. Zaproszonych i zainteresowanych Podhalem pozostawilem w Japonii znacznie wiecej. Szczegolny wymiar mialo spotkanie w "Domu Ludowym" w Yokohamie. Japonia cierpi na historyczna amnezje. Mlode pokolenie nie czuje potrzeby uczenia sie historii i kultywowania tradycji. Ped zycia w nowoczesnym, elektronicznym swiecie nie daje szans spojzenia za siebie. Rzeczywistosc wirtualna jest bardziej pociagajaca jak stare zwyczaje, ktore zgodnie z natura japonska wymagaja niezwyklej starannosci i dbalosci o szczegoly. Trzeba wlozyc sporo wysilku i poswiecic wiele godzin pracy, by posiasc tradycyjne umiejetnosci tanca, spiewu, kaligrafii, czy zwyklego zakladania kimona. Zaskakujace jest, ze prawidlowe zalozenie tradycyjnego stroju japonskiego zajmuje blisko godzine czasu, a jego waga jest znacznie wieksza niz goralskich, welnianych strojow. Mlodziez nie jest zainteresowana odgrzebywaniem staroci i jest to zjawisko powszechne. Jego rozmiar obudzil zaniepokojenie we wladzach kraju. Podjeto srodki zapobiegawcze. Wygenerowano srodki i powolano ludzi do rozpowszechniania wiedzy i umiejetnosci tradycyjnych. "Dom Ludowy" w Yokohamie to jedno z tych miejsc, gdzie probuje sie zainteresowac spoleczenstwo tradycja. Pani Hirata, mama Junko uczeszcza tam na zajecia ze spiewu i tanca. Gdy tylko zamieszkalem w jej domu i gdy dowiedziala sie, ze ma ze soba tradycyjne ubranie goralskie, porozmawiala ze swoimi "sensejem" - nauczycielem i zaprosila mnie na zajecia, abym mogl zaprezentowac tradycje podhalanskie. Drewniany budynek z duza sala widowiskowa zaopatrzona w scene. Wszystko w tradycyjnym stylu bardzo przypominalo nasz "Dom Ludowy" w Koscielisku. Na zajecia przybylo kilkanascie osob. Srednia wieku oscylowala miedzy 55 i 60 lat. Najpierw lekcja spiewu. Przez dwie godziny bez przerwy trenowano skomplikowane melodie. Przygotowywano sie do wystepu. Rodzaj starojaponskiego dramatu ze spiewem i tancem. Nie zrozumialem o czym spiewano, ale z pewnoscia byla to tragiczna opowiesc. Melodia falowala, ale czesto zahaczala o niskie tony i przy koncu urywala sie niczym nagle przerwana nic zycia.
Sluchacze podczas zajec siedzieli lokalna moda na wlasnych pietach. Mieli co prawda malenkie krzeselka, ktore wsuwali pod posladki, ale mimo wszystko pozycja wedlug mnie byla niezwykle niewygodna. Probowalem nasladowac grupe i wyniknelo z tego tylko i wylacznie zamieszanie. Oni przez dwie godziny trwali w swych pozach, a ja przez ten czas zdolalem przerobic wszystkie mozliwe kombinacje z ukladaniem nog na, pod, obok krzeselka, a i tak ostatecznie mialem trudnosci z ich rozprostowywaniem. Gdy zakonczyli spiew, a ja zdolalem podniesc sie z podlogi (udawalem, ze majstruje cos przy aparacie, ale bolesna rzeczywistosc byla inna, po prostu byla bolesna bo mialem zdretwiale nogi) poczestowano mnie zielona herbata i zaproszono do opowiesci o Polsce.
Wlozylem ubranie goralskie i przysiadlem sie do tego ich niskiego stolu. Bukowe portki uniemozliwialy mi skorzystanie ze stoleczka, a siedzenie na pietach bylo niemozliwe, bo gdy tylko probowalem tego dokonac zaczynaly mi dretwiec nogi. Kleknalem wiec przy stole niejako aby byc lepiej widzianym i slyszanym. Opisalem stroj, gdzie, jak, z czego i przez kogo zostal zrobiony. Opowiedzialem w kilku slowach o Podhalu i Tatrach. Wspomnialem o goralach, tradycji, religii. Pokazalem album ze zdjeciami Pawla Murzyna z gor (nota bene album ten otrzymalem na pamiatke pobytu w miasteczku Misawa na dalekiej polnocy Hokkaido). Zdawalo mi sei ze dostrzegam zrozumienie w oczach sluchaczy. Kiwanie glowami i pomruki zadowolenia potwierdzaly moje spostrzezenie. Uwazalem wiec za niepotrzebne wyjasnianie gdzie lezy Polska, a jednak pytanie jednego ze starszych panow, czy Polska to takie miasto, uznalem jednak za sluszne przyblizenie geografii regionu i kraju. To wiele wyjasnilo. Na wiesc, ze Polska lezy w Europie rozlegl sie glosny pomruk zrozumienia. Zaczeto zadawac pytania, sprawdzano autentycznosc haftu i dopytywano sie czy ubranie wykonali profesjonalisci. Ostatecznie przymuszono mnie naleganiami do zaprezentowania przyspiewki goralskiej. Cieszylem sie, ze nie ma wsrod nich nikogo, kto znalby goralskie melodie. Moglem bez leku odwazyc sie na spiew i udawac, ze tak to powinno brzmiec. Nawet otrzymalem aplauz i nieodlaczny pomruk zadowolenia.
Jak to zwykle bywa z chwilami przyjemnymi, szybko mijaja. Tym razem nie bylo odstepstw od reguly. Spotkanie przypieczetowalismy wspolnym zdjeciem przy scenie i rozpoczela sie druga czesc proby - taniec. Ciekawe uklady, ale zupelnie pozbawione spontanicznosci i zywiolowosci typowej dla europejskich tancow regionalnych. Kazdy ruch, kazdy uklad dloni i sposob trzymania wachlarza musi byc zgodny z wymaganiami sztuki. Sensej pod tym wzgledem byl niezwykle wymagajcy, ale i niezykle cierpliwy. Przez cala probe, a trwala kilka godzin nie uslyszalem zadnego slowa zniecierpliwienia, czy dezaprobaty. Jesli nie szlo tak jak powinno, to powtarzano do skutku.
Druga czesc zajec byla znacznie bardziej zajmujaca jak spiew, wiec nie nudzilem sie. Mimo to z radoscia przyjalem wiadomosc, ze to juz koniec. Moj zoladek sugerowal, ze czas na miseczke ryzu z wazywami, albo cos z darow morza (zwykle nie pytalem co to jest, przynajmniej nie przed jedzenie, czasem po zjedzeniu tez nie specjalnie chcialem wiedziec, co to bylo). Wychodzac zastanawialem sie czy bede jeszcze mial okazje pokazc sie w Tokio w ubraniu goralskim. Pomimo pierwszej nieudanej proby odszukania Polakow w Tokio nie poddalem sie i gdziekolwiek dostrzeglem jakas szanse nawiazania kontaktu, chwytalem sie jej. Tym sposobem wedrujac z Yokohamy do Hongoday, gdzies na obrzezach miasta trafilem na cmentarz dla obcokrajowcow, ktory niestety byl zamkniety dla zwiedzajacych, a kawalek dalej spostrzeglem kosciol o ksztaltach zupelnie europejskich, z krzyzem mierzacym w niebo ze strzelistej wiezyczki. Wystroj kosciola wskazywal na katolickiego gospodarza. Udalem sie na plebanie i zastalem jegomoscia - ksiedza proboszcza, nobliwego Brytyjczyka, ktory po zastanowieniu przyznal, ze zna tylko jeden kosciol w poblizu, ktorego proboszcz jest Polakiem. Mialo to byc gdzies w Kawasaki. Postanowilem sprobowac poszukiwan w tamtej okolicy. Czemu nie zwiedzic przy okazji dzielnicy, ktorej nazwa nieodparcie kojarzy mi sie z zupelnie dobrymi motocyklami (osobiscie preferuje Honde). Stacja w Kawasaki byla w remoncie, wiec mialem nieco trudnosci z odnalezieniem wyjscia i dzieki temu wpadlem przypadkiem na plan najblizszej okolicy. Byl tam zaznaczony krzyzykiem kosciol. Natychmiast pomyslalem o celu moich poszukiwan. Niestety byl to kosciol protestancki, a panie, ktore otworzyly drzwi mowily prawie wylacznie po japonsku. Jedna z nich posiadala bardzo ograniczony zasob slownictwa angielskiego, co pozwolilo mi wytlumaczyc cel najscia. Panie zachowaly sie normalnie (normalnie po japonsku) i za wszelka cena postanowily mi pomoc. Przeszukaly ksiazke telefoniczna i informatory o kosciolach w calym Tokio. Nie znalazly. W zwiazku z tym jedna z nich, ta "wladajaca" angielskim postanowila zaprowadzic mnie na posterunek policji i tam zapytac. Do posterunku wcale nie bylo tak blisko, wedrowalismy waskimi uliczkami blisko pietnascie minut prubujac prowadzic konwersacje. Mimo trudnosci jesykowych okazalo sie, ze ejst pielegniarka w pobliskim szpitalu. Gdy przyznalem sie, ze jestem lekarzem, stalo sie oczywiste, ze nie zostawi mnie bez opieki dopoki nie odnajde poszukiwanego kosciola. Na posterunku policji spedzilismy kilkanascie minut. W tym czasie posterunkowy wraz z moja przewodniczka wykonali kilka telefonow i niestety niczego to nie zmienilo. Mialem wyrzuty sumienia, ze nadwyrezam uprzejmosc, ale mimo moich nalegan, zeby sie nie trudzila, bo to nie jest az tak wazne, nie zrezygnowala. Gdy wizyta na posterunku nie dala efektu, zabral amnie na komisariat. Moja sparwa zajelo sie kilku policjantow i po dluzszych medytacjach i kilku telefonach, podano mi sluchawke, w ktorej zabrzmial polski glos. Ksiadz przyznal, ze kiedys odprawial msze w jezyku polskim, ale bylo to w czasach, gdy w Kawasaki mieszkali Polacy. Teraz zostal sam i zaniechal tej czynnosci. Podal mi jednak dokladny adres i numer telefonu do kosciola w centrum Tokio przy stacji Yotsuya, gdzie odbywaja sie co dwa tygodnie niedzielne msze swiete w jezyku polskim. I to byl sukces. Podziekowalem mojej pielegniarce i calemu komisariatowi i wrocielm do mojego japonskiego domu, bo juz robilo sie pozno. Mialem plan na niedziele i wiedzialem, ze jesli gdziekolwiek moge spotkac rodakow to z cala pewnoscia w kosciele na polskiej mszy. Niedzielny poranek byl sloneczny i prawdziwie wiosenny, prawie jakby na zamowienie dla mnie. Dzis nie mialem problemu z wlozeniem ubrania goralskiego. Suche nawierzchnie, slonce, przyjemny chlodny wiatr. Postanowilem przeparadowac przez ulice Tokio i przyjrzec sie reakcjom tubylcow. Zwykle tak powsciagliwi i niezainteresowani otoczeniem, moze jednak dadza wytracic sie z rownowagi. Nie dali sie. Od czasu do czesu udawalo mi sie uchwycic pojedyncze ciekawe spojzenie, ktore uciekalo sploszone przed moim wzrokiem, jakby zawstydzone swoja niezwykla smialoscia. Nawet w kolejce podmiejskiej nikt nie zwracal na mnie uwagi. Swoim zwyczajem albo drzemano, albo zajmowano sie swoimi telefonami komorkowymi. Prawie poltorej godziny tluklem sie pociagiem do centrum Tokio. Wysiadajac na stacji Yotsuya mialem nadzieje bez problemu odnalezc wlasciwy kosciol. Tak tez sie stalo. Po prostu nie da sie nie trafic i to chyba mnie uratowalo. Duzy, okragly budynek ze stajaca obok dzwonnica w ksztalcie ostrej iglicy. Obok sklepik z dewocjonaliami, recepcja z informacja, sala sopotkan, kilka kaplic. Wokol tego miejsca skupiaja sie liczne wspolnoty katolickie z roznych krajow. Poczatkowo nie dostrzeglem Polakow. Skierowany w informacji do jednej z kaplic zastalem tam ksiedza Tadeusza Oblaka - profesora i proboszcza parafii polonijnej. Zgodzil sie na uczestnictwo we mszy i uslugiwanie mu przy oltarzu oraz odczytanie lekcji. Powoli naplywali parafianie. Kilkadziesiat osob to podobno nie rewelacja i raczej wyjatkowo malo. Z radoscia sluchalem slow polskiej mszy tak daleko od domu.
Gdy padly slowa blogoslawienstwa i zakonczyly sie ogloszenia parafialne, zaproszono wszystkich obecnych zgodnie z lokalna tradycja na spotkanie w gronie polonii. Wowczas pekly tamy ciekawosci i zaczely sie konwersacje wokol mojej obecnosci i wszystkiego co zwiazane z Tatrami i Podhalem. Kazdy opowiadal o swoich spotkaniach z gorami i probowal doszukac sie znajomych nazw w moich slowach. Atmosfera podgrzala sie. Siostry zakonne serwowaly herbate i ciastka, a za stolami kwitly dyskusje. Ksiadz profesor posadzil mnie na honorowym miejscy i poprosil o wyjasnienie zjawiska jakim stala sie moja obecnosc. Gdy album o Tatrach zaczal krazyc po sali, i wspomnienia z ojczyzny odzyly, zaczelo brakowac goralskiej muzyki aby poczuc sie jak w domu. Wypytywany o droge jaka przebylem do Japonii wspomnialem o swojej libanskiej pracy i tu mila niespodzianka. Siedzacy vis a vis powaznie wygladajacy mezczyzna wstal i niby powaznie, lecz z diabelkiem w glosie zapytal, jak to sie stalo, ze oficer przebywajacy za granica nie zameldowal sie do atachattu. Zrozumialem sytuacje blyskawicznie i naprawilem swoj blad meldujac sie w tej chwili Attache Wojskowemu w Japonii w osobie Pana Jana Szczesnego. Musialem poniesc konsekwencje swojej niefrasobliwosci i mimo, ze zal bylo opuszczac tak mile towarzystwo i miejsce, przyjalem zaproszenie attache na polska kolacje.
Zegnajac sie przekazalem na rece ksiedza Profesora Zbior Ewangelii w tlumaczeniu na gware Gorali Podhalanskich wydwanictwa pallotinum, ktora kiedys otrzymalem od Kustosza sanktuarium MB Fatimskiej na Krzeptowkach - Ks. Miroslawa Drozdka. Przewedrowala ona ze mna szlak z Polski do Libanu, a pozniej do Japonii i tam znalazla swoje miejsce by niesc dobra nowine Polakom z dala od ojczyznym. Kolacja w domu Panstwa Szczesnych przypomniala obrazy i zapachy z domu, a goscinnosc, prawdziwie polska, sprawila, ze choc spotkanie z rodakami w Japonii trwalo zaledwie kilka godzin, w mojej pamieci na zawsze przetrwa jako najlepsze wspomnienie z pobytu. Dom Panstwa Szczesnych stal sie dla mnie wyobrazeniem ostoi polskosci, a gospodarze prawdziwymi jej ambasadorami. Wychodzac i z zalem zegnajac sie z przyjemnym miejscem i przyjaznymi ludzmi, myslalem o tym jak wazne jest, aby wlasciwy czlowiek znalazl sie na wlasciwym miejscu, tak jak w przypadku attache wojskowego.
Nie bez zalu myslalem o wyjezdzie majacym nastapic w dniu nastepnym, ale tez serce przepelnione mialem radoscia i czulem sie usatysfakcjonowany wszystkim czego doswiadczylem. Spotkanie w kosciele i polska kolacja staly sie wysmienitym dopelnieniem urlopu w Japonii. Mialem wrazenie jakbym za jednym razem odwiedzil kraj egzotyczny i po drodze zahaczyl o ojczyzne.
W KOLEJCE
Japonczycy to narod obdarzony dosc nikczemnym wzrostem. Znany to powszechnie fakt. Tak samo oczywiste jest, ze na wcale nie malej wyspie, a nawet na prawie poltora tysiaca wyspach, jakie skladaja sie na Japonie, nie ma zbyt duzo miejsca i z tego powodu osiagnieto perfekcje w dazeniu do miniaturyzacji i wykorzystania powierzchni.
Z moich obserwacji wynika, ze powodem nie jest niedobor powierzchni. Hokkaido jest potezna wyspa i jest w stanie pomiescic jescze wiele pokolen mieszkancow. W samej naturze Japonczyka jest cos co zmusza go do minimalizacji i to w kazdym aspekcie zycia. Domy i mieszkania, ktore buduja, zaskakuja europejczyka i zdaja sie byc zbyt male do prowadzenia normalengo zycia, a jednak. Mikrokomputery, telefony z aparatami fotograficznymi, przenosne telewizory z DVD, mini ogrody wokol mini domow. Nawet samochody konstruuja mniejsze. Za tym faktem, a moze przyczyna tego jest budowanie waskich i kretych drog tworzacych prawdziwa, wielopoziomowa, betonowa krzyzowke przecinajaca aglomeracje miejska jaka tworza Tokio i okoliczne miasta, zrosniete w jeden, ogromny organizm miejski. Z powodu skomplikowanego ukladu drog, chorobliwego braku miejsc do parkowania, wysokich cen paliwa oraz wysokich oplat za korzystanie z jezdni, przecietny Japonczyk, mimo, ze posiada nowy, blyszczacy, doskonale wyposazony i zawsze idealnie czysty samochod, korzysta z niego wylacznie w weekendy i tylko po to by dojechac do najblizszego sklepu po zakupy. Podstawa komunikacji jest metro i kolejki podmiejskie. Kolej dociera wszedzie, nawet w najdalsze czesci wyspy. Wazne tylko aby wsiasc do wlasciwego skladu, jadacego we wlasciwym kierunku, odjezdajacego z wlasciwego peronu, na wlasciwym pietrze stacji (tych pieter bywa po kilka, z czego niektore sa nad ziemi, a inne pod nia), a to wcale nie jest tak proste jakby sie zdawalo.
Przecietny Europejczyk, jakim poczuwam sie byc przezywa prawdziwie "dantejskie" sceny trafiajac po raz pierwszy do betonowego labiryntu JR (Japan Railways). Siec tuneli i wiaduktow tworzy gaszcz przypominajacy skomplikowany uklad naczyniowy w cielsku miasta. Tetnice i zyly wypelnione ruchomym tlumem Japonczykow, tetniace ciaglym rytmem przyjazdow i odjazdow, bez ustanku pompuja mase ludzka we wszystkie strony swiata.
Przybysz od samego wejscia przez bramki elektroniczne trafia do swiata zadziwiajacego na kazdym kroku. Juz sam zakup biletu bywa procesem skomplikowanym szczegolnie z powodu trudnosci jezykowych. Wiekszosc rozkladow jazdy i nazw pisana w jezyku urzedowym (japonskim) jest conajmniej malo czytelna. Z czasem mozna posiasc pewna umiejetnosc odszyfrowywania znakow (jeden znak lub ich kombinacja oznaczajace miejscowosc daja sie zapamietac). To znacznie ulatwia trafienie do celu. Zanim jednak dojdzie sie do tak zaawansowanych umiejetnosci, "body language" ("jezyk ciala") staje sie niezastapiony.
W Tokio i wlasciwie w calej Japonii funkcjonuje dosc czytelny system znakowania linii kolejowych koloramii. Wystarczy posiasc plan polaczen ze schematami tras i przyporzadkowanymi im kolorami i zycie staje sie prostsze, chyba ze mapka pisana jest w jezyku lokalnym.
Bedac szczesliwym posiadaczem wlasciwego biletu, znajac cel podrozy i po odnalezieniu peronu odjazdu, staje sie przed nowymi wyzwaniami. Platforma peronu pokryta jest skomplikowanym systemem roznokolorowych linii i znakow. Poczatkowo nie zwraca sie na nie uwagi, ale uwazny obserwator wkrotce dojdzie do wniosku, ze zgodnie z pragmatyczna natura Japonczyka, nie sa to symbole bez znaczenia. W przypadku kolejek podmiejskich i metra wyznaczaja one miejsca oczekiwania na pociag i sa umieszczone dokladnie w miejscach, gdzie beda znajdowac sie drzwi pojazdu. Pasazerowie nie tloczal sie i nie walcza o pierwsze miejsca. Oczekuja niczym na zbiorce, czlowiek za czlowiekiem w rownych rzedach i odstepach. Sprawa staje sie jeszcze ciekawsza w przypadku koleji dalekobieznej. Perony z ktorych odjezdza sie w dalsza podroz wyposazone sa w system sciezek, drozek i symboli. Wedle moich obserwacji wzdluz linii czerwonych poruszaja sie pasazerowie wysiadajcy, wzdluz linii zielonych pasazerowei wsiadajacy. Punkty obramowane na zielono i oznaczone cyframi odpowiadaja miejscom oczekiwania (tu znajda sie drzwi pociagu) i numerom wagonow. W Tokio wystepuja dwa typy pociagow dalekobieznych, stad symbolika oznaczen jest podwojna, ale po kilkakrotnej analizie okazuje sie dosc czytelna.
Wsiadajac do kolejki podmiejskiej nalezy liczyc sie z duzym sciskiem. Szczegolnie trudne sa godziny poranne, gdy kazdy Japonczyk pedzi do pracy oraz wieczorne, gdy z niej wraca. Mimo wszystko rzadko zdarza sie sytuacje, zeby ktos nie zmiescil sie do wagonu. Przyczyna jest niezwykle prozaiczna. Kazdy porusza sie codziennie wedlug tego samego utartego algorytmu. Posluze sie przykladem kolezanki u ktorej mieszkalem w Yokohamie.
Kazdego dnia (z wyjatkiem weekendow, na te dni przewidziany byl zupelnie inny schemat, lecz tak samo niezmienny) wstawala o godzinie szostej rano ( dzien pracy zaczynala o 9.00). Poranna kapiel i toaleta (w sumie jakies 45 min, a to oznacza ze nalezy do szybszych)), sniadanie, pakowanie sie do pracy i punktualnie o 7.30 wyjscie z domu. Trasa marszruty z domu na stacje zawsze jednakowa i niezmienna z wyliczona dlugoscia kroku, tak zeby byc punktualnie na miejscu.
Odjazd ze stacji Hongoday punktualnie o godzinie 8.09 (zawsze ta sama kolejka mimo, ze jezdza z czestotliowscia co kilka minut). Przejazd to okolo 20 min do stacji Yokohama. W tym czasie jesli udalo sie usiasc, mozna bylo sie zdrzemnac jak praktycznie wszyscy siedzacy pasazerowie. Zadziwiajace jak precyzyjne wyczucie czasu i miejsca maja Japonczycy nawet we snie. Moja kolezanka zasypiala zaraz po wyjezdzie i budzila sie dokladnie w momencie gdy pociag zaczynal zwalniac przed "jej" stacja. (po drodze bylo tych stacji kilka, ale Junko nigdy sie nie mylila).
Powrot z pracy tez zgodnie ze schematem, tym samym pociagiem, o tej samej porze, ta sama trasa. Dla mnie monotonia zycia, dla nich zjawisko normalne i jedyne sluszne. Kazdy nielad, czy brak precyzyjnej organizacji wywoluje frustracje, zmeczenie, depresje...
Podrozowanie kolejka podmiejska z Hongoday do Takio zabieralo mi sporo czasu, stad liczylem na mozliwosc poznania nowych osob, nawiazania kontaktow itp. Niestety okazlo sie to niemozliwe. Nie dlatego ze panowal zbyt duzy halas. Nie z powodu bariery jezykowej. Trudnoscia okazala sie kultura. Japonczycy z zalozenia sa niezwykle tolerancyjni dla innych i nie tylko wystrzegaja sie krytyki, ale pilnie strzega wolnosci i prywatnosci drugiego czlowieka. Polega to na tym, ze sa dla siebie krytyczni i postepuja tak aby swoja obecnoscia nie powodowac dyskomfortu innych.
Wchodzac do wagonu, siadaja na wolnym miejscu ( nie ma znaczenia czy stary, czy mlody - kto pierwszy ten lepszy), lub ustwiaja sie w dogodnej pozycji i aby nie zaklocac cudzej prywatnosci nawet zwyklym patrzeniem, albo zapadaja w drzemke, albo siegaja po gazete, ksiazke, telefon komorkowy i fiksuja tam swoje spojrzenie.
Nie tylko patrzenie na druga osobe to "fo pa" czy nawet grozba posadzenia o molestowanie, rozmawianie w publicznym srodku transportu jest nie do przyjecia. Mozna w ten sposob zaklocic czyjs spokoj. Dlatego wypelnione po brzegi pociagi sa pocigami milczacymi. Proba nawiazania konwersacji rownalaby sie szarganiu swietosci. Nie odwazylem sie na to. Codziennie spedzalem w kolejkach wiele czasu milczac i bezczelnie obserwowalem wspolpasazerow. Od tego nie moglem sie powstrzymac.

03.06.2003
DOROCZNY PIKNIK POLONII LIBANSKIEJ
Zycie w Libanie mimo, ze sezon swiateczny za nami, nie stlo sie zupelnie monotonne i pozbawione przezyc kulturalnych. "Pinki Drinki" w Kompanii Medycznej przebiegaly w niezykle wesolej atmosferze, przy czym mialy wysoki poziom artystyczny, choc jak przystalo na duze wydarzenie (przynajmniej w skali Naqoury) nie pozbawione byly podtekstow skandalizujacych. W tym samym dniu Ukraincy zorganizowali potezna potancowke dla wszystkich "peacekeeperow", wiec naturalnym biegiem rzeczy, wprost z messy szpitalnej wszyscy udali sie do nich. Okazalo sie, ze z zaproszenia skorzystali wylacznie Polacy (za to w niespodziewanie licznej kompanii) oraz Irlandczycy (ci ostatni zjawili sie w komplecie, czyli wszystkich osmiu pracujacych w Libanie). Tym samym impreza przybrala charkter jakze typowej biesiady staropolskiej suto zakrapianej alkoholem o godnych nazwach i rownie godnych wartosciach procentowych. W bledzie bedzie kazdy kto bedzie probowal mowic o pijanstwie tego wieczora. Nikt ne spadl ze stolka (pomijam Irlandczyka, ktory okolo trzeciej nad ranem trafil do naszej messy i osunal sie na podloge wraz ze stolkiem barowym, wylacznie przez gapiostwo), nikt nie wszczal burdy, nikomu nie obito, ze tak powiem "mordy". Wzialwszy pod uwage mieszanke polsko - ukrainsko - irlandzka, cala pewnoscia mozna twierdzic na tej podstawie, ze pijanstwa nie bylo. Nie da sie tez zaprzeczyc, ze alkoholem raczono sie raczej obficie, po bratersku i z gestem. Ostatecznie statystyki dnia nastepnego glosily, ze wiecej Polakow wskazywalo na upojenie niz Ukraincow. Tego nie jest w stanie nikt dowiesc. Za to jedna kwestia jest bezsporna. Procentowo rzecz traktujac, najwieksze starty poniesli Irlandczycy. Na osmiu, osmiu pochlonelo morze whiski (zdaje sie ze szkockiej), a zatem sto procent kontyngentu.
To byl wesoly i przyjemny wieczor, pelen tancow, zabawy, smiechu i braterstwa. Jezyk polski mieszal sie z ukrainskim, rosyjskim i od czasu do czasu z angielskim o brzmieniu bardzo irlandzkim. Mimo niewielkich barier jezykowych zrozumienie bylo powszechne.
Obok tak intensywnych zabaw maja miejsce w Libanie imprezy o zupelnie innym wymiarze. Jedna z nich jest "Doroczny Piknik Polonii Libanskiej" w Don Bosco. Ta salezjanska szkola pod Bejrutem (raczej nad Bejrutem, bo chco w linii prostej to zaledwie kilka kilometrow, to trzeba sie wspiac na dziewiecset metrow wzwyz z poziomu morza).
Zaproszenie polskich zolnierzy nie bylo dla nas zaskoczeniem. Stosunki z Polonia ukladaja sie nam niezwykle dobrze, z obopolna korzyscia i satsfakcja. Dowodca POLLOGU zorganizowal wszystko w sposob nie budzacy watpliwosci co do jego umiejetnosci organizacyjnych. W niedziele o poranku dwie Toyoty i autobus, wypelnione "pielgrzymami", po porannej mszy sw., pod opieka ksiedza kapelana wyruszyly dobrze wszystkim znana droga w kierunku Bejrutu. Do stolicy szlo gladko, ale pozniej okazalo sie, ze mimo dobrej znajomosci terenu przegapilismy wlasciwy skret i o maly wlos nie znalezlismy sie w Syrii zamiast w Don Bosco. Gdy juz odnalezlismy wlasciwy kierunek, kierowca autobusu dal popis kierowania iscie godny wirtuoza kierownicy i po waskich, kretych serpentynach doprowadzil nas na czas do miejsca przeznaczenia. Don Bosco jest szkola i sanktuarium zarazem. Obecnie pracuje tam dwoch polskich ksiezy i stad bliskie kontakty z Polonia i z naszym kapelanem Ks. Jurkiem. Zgodnie z polska tradycja rozpoczelismy uroczystosci od mszy swietej. Celebrans pozwolil mi sluzyc przy oltarzu, mysle ze glownie dlatego, ze mialem na sobie ubranie goralskie, co wywolalo nie mala sensacje wsrod zgromadzonych.
Przyjemnie bylo sluzyc do mszy tak bardzo polskiej i zwyczajnej jakbysmy byli w domu. Po blogoslawienstwie wszyscy wylegli przed kosciol i tu mialem swoje piec minut na zdjecia z dziewczynami. W ogrodach sanktuarium przygotowano miejsca na piknik i momo nienajlepszej pogody usiedlismy pospolu do biesiady. Tutaj pojaiwly sie pewne trudnosci, bo oczekiwano wspolnych spiewow, a ze wzgledu na moj stroj dominowaly propozycje szlagierow goralskich. W ogolnym rozochoceniu i przy nastroju radosci i serdecznosci, nikt nie dostrzegl jak bardzo brak mi umiejetnosci. Ci co dostrzegli, przemilczeli. Piknik trwal dosc krotko. Z gaju wygonil nas rzesisty deszcz i to on sprawil, ze wszyscy rozpoczeli powolny odwrot do domow. W kuluarach do samego konca toczyly sie wazkie dyskusje i mimo zblizajacego sie referendum w sprawie przylaczenia do UE, najwiecej emocji wzbudzal zdawaloby sie odlegly juz pobyt Prezydenta RP w Libanie. Jego jednodniowa wycieczka z cala swita znamienitych gosci kosztowala ogromne pieniadze i wlasciwie niczego nie wniosla do swiata polityki. Radosc dla zolnierzy, slawa i mozliwosc pokazania sie politykow w telewizji jako postaci o ludzkich twarzach, to najwazniejsze osiagniecia wyjazdu. Krytyka ze strony naszych gospodarzy byla mocna, a to glownie z powodu rozzalenia jakie pozostawil po sobie Prezydent. Chetnie przyjal prezent od Polakow z Libanu, bawil sie swietnie na galii, pozdrawial zolnierzy calego swiata, a o rodakach stojacych tuz obok i szczegolnie w okresie swiat, poszukujacych kontaktu z ojczyzna, zapomnial.
Trudne sa to sprawy i czasem nasza ocena bywa zbyt krytyczna, jednak obok przyjemnych, piknikowych tematow, rozmowy o "Prezydencie wszystkich Polakow" wiodly prym.

02.06.2003
CO ZA KLIMAT
Lato zjawilo sie niepostrzezenie. Wlasciwie trudno jest mowic o okresie przejsciowym. Koniec pory obfitych opadow nastapil nagle i zdecydowanie i od tej pory slonce zagoscilo na stale w Naqourze. Kazdy ranek budzi sie pogodny, ale stosunkowo rzeski. Jednak gdy tylko slonce w pelni wyloni sie znad szczytow "Libanu" (nazwa pasma gorskiego ciagnacego sie wzdluz calego kraju), a zwykle ma to miejsce przed osma rano, rozpoczyna sie upalny dzien. Jaskrawosc slonca przycmiewa wszystkie kolory, wraz z blaskiem z nieba leje sie zar. Pot to substancja, do ktorej nalezy sie przyzwyczaic, bo jest niczym chleb powszedni, szczegolnie gdy przyjdzie pelnic dyzur w mundurze.Praca w szpitalu przestala byc juz uciazliwym obowiazkiem, a stala sie zbawienna i przyjemna. Klimatyzowane gabinety, sa czasem jedynym schronieniem szczegolnie dla tych, ktorych "campy" nie sa wyposazone w to dosc praktyczne w tym klimacie uzadzenie.
Kilka dni temu ciekaw temperatury otoczenia wystawilem na slonce termometr labolatoryjny z dosc duza skala. Po kilkunastu minutach stwierdzilem temperature nieco powyzej 47 stopni Celcjusza. Przerazony odkryciem (dotad nie podejrzewalem ze jest az tak goraco) szybko wlozylem okulary przeciwsloneczne i kapelusz oraz uruchomilem klimatyzacje. Po zabezpieczeniu sie wrocilem do przytulnego chlodu szpitala, by troche popracowac. Gdy poznym popoludniem wszedlem do swojego domu stwierdzilem, ze klimatyzacja dziala nienagannie. Przebralem sie, siegnalem po ksiazke, ulozylem sie wygodnie na sofie i po kilku linijkach drzemnalem. Obudzilo mnie zupelnie obce doznanie. Bylo mi zimno. Wstalem, by wylaczyc klimatyzacje i mimochodem rzucilem okiem na termometr pokojowy. Dwadziescia siedem stopni, a ja zmarzlem prawie tak jak zwyklem marznac w zimne wieczory w Tatrach. Co robi z czlowiekiem aklimatyzacja.
Gdy wyszedlem na zewnatrz okazalo sie ze jest upalnie i duszno, a temperatura wciaz utrzymuje sie na niezwykle wysokim poziomie mimo zapadajacych ciemnosci. Uciazliwosc wieczoru lagodzil przyjazny wiatr od morza niosacy ozywczy chlod. Morze pod wplywem warunkow atmosferycznych nabralo temperatury srednio wystudzonej herbaty i kapiel w nim daje ulge od dnia tylko dzieki wielkiej roznicy miedzy woda i powietrzem. Korzystaja z tego wszelkiego rodzaju formy zywe i w nieopisanej wrecz obfitosci zaludniaja przybrzezne wody.
Brazowo - bordowe osmiornice nakrapiene w bezowe cetki i blyskawicznie dopasowujace sie kolorem do podloza budza duza atrakcje we wszystkich. Wlosi intersuja sie nimi glownie ze wzgledow kulinarnych, dla nas to ciekawy obiekt do fotografowania i zabawy. Uczucie jakie pozostawiaja macki na skorze dloni nalezy do niezapomnianych. Gdy osmirnice staly sie dla nas niemal codziennoscia, zapragnelismy nowych doznan i za przykladem Wlochow dokonalismy mordu na kilku egzemplazach. Mieso biale, dosc delikatne, o specyficznym smaku zjedlismy z duza przyjemnoscia. Od tego czasu mam wrazenie ze osmiornice omijaja mnie duzym lukiem. Powoli i ja zaczynam trzymac do nich dystans, bo w miare trwania lata widuje sie coraz wieksze okazy.
Posiadacze masek do nurkowania moga napawac oczy wielobarwnymi widokami podmorskich lak rozciagajacych sie jak Naqoura dluga wzdluz jej skalistych brzegow. Urozmaicenie linii brzegowej stwarza dogodne warunki do zycie i zerowania tysiecy stworzen morskich. Trzeba korzystac z mozliwosci ich podgladania poki jeszcze nie nastal czas meduz. Gdy te monstra, ktorych srednica w cieplych wodach Morza Srodziemnego dochodzi do poltora metra opanuja wybrzeze, kapiel stanie sie nie lada ryzykiem. Nawet niewielki kawalek plechy uzbojony w aparaty parzace, moze pozostawic bolesne i trudnogojace sie rany.
Nie tylko w morzu zaczyna sie robic coraz niebezpiecznej. Po dlugiej i wilgotnej zimie, nastal czas wielkiej obfitosci wszelkiego rodzaju stawonogow. Mrowki choc najliczniejsze, jednak najmniej grozne, wciaz jednak uciazliwe. Gdy pewnego wolnego popoludnia, podczas generalnych porzadkow, zamiast na lozku w drzemke zapadlem na materacu rozlozonym na podlodze. Jak zwykle byl upalny dzien, jednka nie wlaczylem klimatyzacji. Nie dlatego ze nie chcialem zmarznac, po prostu jeszcze nie dzialala. Mimo otwartych okien zrobilo sie strasznie goraco i duszno. Prawie nie bylo czym oddychac. Mysle ze podobnie musi sie czuc kurczak w piekarniku na poczatku grzania, gdy skorka jeszcze sie nie przypiecze, a tluszcz grubymi kroplami wyplywa na jej powierzchnie. Moja skora pokryta byla grubmi kroplami potu. Mimo wszystko probowalem zakosztowac siesty. Oczekiwania byly jednak niweczone przez swedzenie wilgotnej skory. Wszystko przez pot. Niby tak, ale nigdy po spoceniu nie mialem na skorze czerwonych "babli". Gdy do mojej swiadomosci dotarla ta zaskakujaca mysl zerwalem sie majac przed oczami obrazy z ksiazek podrozniczych o wezniach wrzucanych do mrowisk. Nic tak dramatycznego nie mialo miejsca. Tym razem tylko czarne, male mroweczki uczynily sobie autostrade najkrotsza droga przez moje zaspane "zwloki" do napoczetego banana lezacego na stole.
Mam z tymi mrowkami wieczne utrapienie. Ich glowna autostrada widzie tuz przed moimi drzwiami i wystraczy, ze tylko poczuja resztki spozywcze pozostawione przepadkiem gdzies w "campie", nie ma dla nich przeszkod. Najskuteczniej, ale tez tymczasowo dziala zmiotka.
Nasze koty udowodnily w ostatnia niedziele, ze zasluguja na to by o nie dbac i nie oddawac ich w rece Ghanczykow. Wracalem poznym wieczorem w kierunku swojego lozka, gdy moja uwage przykolo duzo zgrupowanie kotow tuz przed moimi drzwiami. Cos wyraznie wzbudzalo ich ciokawosc. Moj wzrok rowniez przykol ciemny ksztalt na asfalcie. Zblizylem sie i stwierdzielm, ze moje koty uczynily sobie zabawke z najwiekszego pajaka jakiego widzialem w zyciu. Ptasznik byl doprawdy dorodny. Cialo dlugosci jakichs pieciu centymetrow (nie biore pod uwage odnozy, ktore byly znacznie dluzsze) i grubosci mojego kciuka, a kciuka mam wcale nie cienkiego. Szybko pobnieglem po garnek i talezi sprytnym ruchem wytrawnego lowcy zlapalem bestie. Mialem duzo satyfakcji demonstrujac moja zdobycz dziewczetom. O maly wlos i musialbym spac z kilkoma, tak bardzo baly sie tego pajaka! Zwierzeta zyjace w symbiozie z nami tez nie sa wolne od zagrozen w postaci stawonogow. Moj rudy przyjaciel (kot) okulal kilka dni temu. Podejrzewa ze po spotkaniu ze skolopedra. W jednym miejscu wylysiala mu lapka i widze ze tworzy sie blizna. Zupelnie analogiczne zmiany miala po ugryzieniu przez wspomniana skolopedre suczka przygarnieta przez jedna pielegniarke.
Pojawily sie rowniez skorpiony. W niedziele byl Ghanczyk. Przyniosl ze soba malenkiego skorpiona, ktory "dzgnal" go szydlem w palec. Widac jeszcze bylo krwawy slad na puszce. Obeszlo sie bez wielkich ceregieli, a tylko lokalne leczenie dalo jak najlepsze efekty. Podejrzewam , ze jak najlepsze, bo do dzisiaj (poniedzialek), pacjent nie zglosil sie ponownie. Bylo tez dwoch Libanczykow. Jeden po ugryzieniu przez skorpiona. Pewnie nie zglosilby sie do nas, bo to dla niego mniej wiecej jak dla nas ukaszenie przez ose, lecz wokol miejsca ukaszenia wytworzyl mu sie szpetny ropien, z ktorym sam nie mogl sobie poradzic. Drugi dotarl zaraz po ukaszeniu z masywnym obrzekiem reki i duzymi dolegliwosciami miejscowymi i ogolnymi. Podejrzewamy "czarna wdowe" jako sprawce tego zajscia. Hydrocortyzon dozylnie i leki przeciwhistaminowe pozwolily przywrocic rownowage stanu i pacjent wyszedl ze spitala o wlasnych silach. Nie wiemy czy dotarl do domu, ale smiemy podejrzewac, ze mimo naszych wszelkich staran, dotarl.

26.05.2003
PIESKIE ZYCIE KOTA
Psy i koty sa wpisane w krajobraz Naqoura Camp chyba od poczatku jego istnienia. Poczatkowo byly to bezdomne zwierzaki, ktore w poblizu wojska i garkuchni znajdowaly dla siebie sporo calkiem dobrego pozywienia. Niektore mialy szczescie znalezc na jakis okres czasu opiekuna, ktory je dokarmial. Zarowno jedne jak i drugie byly i sa tolerowane, choc nie z tego samego powodu i nie do konca. Ze wzgledow bezpieczenstwa ogolnego psy byly akceptowane przez wszystkich, a wladze obozu z tego powodu celowo nie dostrzegaly ich obecnosci. Wartownicy, dla ktorych pies stanowi pomoc i calkiem dobre towarzystwo na czas nocy, dbali o nie, dokarmiali, troszczyli sie o szczepienia. Koty uznano za przyjazne wojsku z zupelnie innego powodu. Mimo, ze dobrze odzywione na odpadkach ze stolu wojskowego,chocby ze swej kociej natury, wylapuja co wieksze i bardziej nieprzyjemne stworzenia jak chocby: modliszki, skorpiony, pajaki, myszy, szczury itp.
Tym sposobem utworzyla sie dla psow i kotow bardzo dogodna nisza ekologiczna. O tym ze jest dogodna swiadczy liczba zwierzat, ktora tej wiosny ulegla jeszcze pomnozeniu kilkakrotnemu. Urodzaj na potomstwo wykazaly obie gromady. Male, puszyste, kocie kuleczki ukrywaja sie pod campami, ale z wiekiem nabywaja odwagi i wiedzy i powoli zaczynaja opuszczac swoje kryjowki. Jest ich sporo. U Rafala - cztery, kolo lodowki na zwloki - cztery, u Anki - cztery. Te u Anki sa najmlodsze i niestety zostaly bez mamy. Gdzie zginela, mozemy sie tylko domyslac. Maluchy zostaly bez opieki i mimo, ze staramy sie nie rozpieszczac tego zwierzynca, cala czworka znalazla sie pod opieka Komapnii Medycznej. Kazdego ranka dostaja swierze mleczko i przy okazji pieszczoty. Dzis byly kompane i zastanawiamy sie nad odpchlaniem, bo zdaje sie jest to konieczne. Pojawila sie tez inna alternatywa - uspic zanim mlode.
Oczywiscie, ze zal zabijac, ale niestety jest to bardzo realne, a byc moze obligatoryjne. W zwiazku z iloscia poglowia psow i kotow, zwrocono na nie baczniejsza uwage i postanowiono ze wzgledow higienicznych oczyscic teren obozu ze zwierzakow. Proponowanych metod jest wiele. Uspic. Latwo powiedziec ,ale jak to zrobic. Zwierzeta sa pol dzikie i nie dadza sie tak latwo zlapac. Zastrzelic - tez nie najprostsze zadanie na terenie obozu. Wylapac w pulapki i powywozic - pewnie potrwa z pol roku, albo dluzej.
Nie wypracowano skutecznej metody, ale mysli sie nad tym i zapewne kompania medyczne zostanei zaangazowana w te dzialania. Moze zatem lepiej juz teraz, zanim zdazymy sie przyzwyczaic do milych stworzen zakonczyc ich krotki i bolesny zywot?
Za kulisami mowi sie o jeszcze jednej mozliwosci. Mieso kocie uchodzi w Ghanie za nielada przysmak. Po sasiedzku zamieszkuja Ghanczycy, moze by ich tak poprosic o pomoc?
Nie wiem tylko kto potem poszedlby do stolowki miedzynarodowej, bo nasi sasiedzi to w przewazajacej wiekszosci kucharze... .

17.05.2003
NICZYM BUMERANG
Sprawa Kurdow powraca do nas bez przerwy i zawsze wiaze sie z dylematami moralnymi. Koniecznosc wyboru i lawirowania w bardzo wrazliwej strefie zarowno ogolnoludzkiej jak i politycznej sila rzeczy jest nielatwe rowniez dla personelu medycznego. Ostatnia wizyta w obozie uchodzcow byla przykladem jak duze jest to wyzwanie dla calego UNIFILU, a szczegolnie dla osob zwiazanych przez besposrednie kontakty.
Oficer humanitarny zjawil sie wczesnym popoludniem i poprosil o pomoc. Najmlodsze dziecko znowu ma biegunke. Znowu nasza Anna - Danuta przypomina o sobie. Ostatnio dosc latwo poradzilismy sobie z jej biegunka, ale wtedy byla ze mna Aneta i to ona wraz z Oficerem hinduskim, jako doswiadczeni rodzice znalezli dobre rozwiazanie problemu. Dzis moze nie byc tak latwo. Zobaczymy. Na wszelki wypadek zabieram wszystko co bedzie mi potrzebna gdybym musial walczyc z odwodnieniem.
Po drodze rozmawiam z Ajayem (nareszcie nauczylem sie imienia Hindusa, no i dowiedzialem sie, ze nie jest majorem, a pulkownikiem, ten blad kosztowal mnie piwo...). Tlumaczy mi obecna, delikatna sytuacje. Spolecznosc kurdyjska wzmogla swoja presje na ONZ, ONZ i spolecznosc miedzynarodowa pozostawila ten problem do rozwiazania dowodcy UNIFIL'u i nastapil bezwlad dzialania. Czesc Kurdow gotowa jest do powrotu do domow w Iraku, ale nie mozna ich tam odeslac z braku stalej wladzy lokalnej. Brak jest zlotego srodka do rozwiazania sytuacji i zdaje sie ze kolejne miesiace uplynal zanim cos waznego sie wydarzy. W ten sposob odpowiedzialnosc za utrzymanie spokojnej atmosfery spada na oficera humanitarnego i na nas. Pierwsze kroki kierujemy do naszej dziewczynki. W malymi dosc dusznym pokoiku, slodko spi pod moskitiera. Na pierwszy rzut oka wyglada zdrowiutenko. Z duza przyjemnoscia pochylam sie nad czarnowlosym malenstwem. Mama dobrze troszczy sie o swoje dziecko. Czysciutkie, zadbane, wypielegnowane. Spi twardo. Moje badanie nie jest w stanie wyrwac jej z objec Morfeusza. Zimna sluchawka stetoskowu wywoluje zaledwie niewielki grymas na jej twarzy, a gdy ogladam sluzowki jamy ustnej wargi ukladaja sie w dziubek gotowe do ssania pokarmu. Ogladam dokladnie i szukam odchylen od stanu prawidlowego. Nie znalazlszy pytam rodzicow co ich zaniepokoilo. Mala nie spala w nocy i caly dzien i ciagle placze. Odwracam sie, wskazuje w jej kierunku ipytam co teraz robi? No spi. No wiec spi, czy nie spi. No teraz spi ale cala noc nie spala. Badam jeszcze raz. Pytam o wszystkie mozliwe niepokojace objawy. Nic.
W takiej sytuacji tlumacze rodzicom, ze nie ma podstaw do niepokoju i byc moze miala kolki, albo chwilowe zaburzenia czynnosciowe. Maja obserwowac i czekac. Z hindusem omawiam sprawe dostarczenia herbatek dla niemowlat, ktore pomoglyby w regulowaniu czynnosci przewodu pokarmowego. Tym razem posiada drobne fundusze i zalatwi te sprawe.
Wychodzac od Anny - Danuty zaopatrujemy jeszcze szesc osob w tym polowa to maluchy. Przy okazji zwraca moja uwage grupa ladnych, mlodych dzewczyn trzymajacych sie razem i troskliwie zajmujacych sie najmlodszymi czlonkami spolecznosci. Maja one po kilkanascie lat, z czego dwa ostatnie spedzily w "niewoli" na ziemi niczyjej. One jednak nie zmarnowaly tego czasu i mam nawet wrazenie, ze stal sie dla nich duza zyciowa szansa. Wszyscu Kurdowie w obozie to muzulmanie. Gdyby dzieczyny wychowywaly sie w normalnym muzulmanskim spoleczenstwie, nie poznalyby tylu obcokrajowcow, nie nauczylyby sie jezyka angielskiego (w obozie ucza ich tego straznicy ghanscy, prowadzac regularne zajecia), nie mialyby mozliwosci zakosztowania innego swiata. Co prawda patrza na niego przez kraty, ale zdaje mi sie, ze kraty obozu uchodzcow sa mniej nieprzyjemne, jak kraty Saddamowskiej dyktatury, czy fanatyzmu religijnego. Wyobrazam sobie, ze jesli powroca do kraju i beda mialy dosc odwagi, to z zasobem wiedzy zaczerpnietym na ziemi niczyjej odnajda sie w kazdym wolnym spoleczenstwie i beda stanowic zalazek nowoczesnego spoleczenstwa dajacego rowne szanse kobietom i mezczyznom. Ciekaw jestem, czy moje zalozenia maja szanse sie sprawdzic. Zycze im tego.

17.05.2003
TRENING PRAWIE JAK RZECZYWISTOSC
Co jakis czas odbywaja sie treningi ewakuacji smiglowcowej. Nosza one nazwe CASEVC (MEDEVAC) EXERCISE. W ostatnim tygodniu los padl na mnie. Improwizowany wypadek kolo Indiabatt'u (Batalion Hinduski). Pacjent z urazem czaszki, naruszeniem kregow szyjnych i tetraplegia. Na miejscu wypadku zaopatrzony przez lekarza, stabilny, gotowy do transportu.
Zgodnie z planem wystartowalismy, po kilkunastu minutach bylismy na miejscu. Londowisko niewielkie, wcisniete miedzy pagorki, wcale nie bylo latwo wyladowac, ale nasi wloscy piloci jak zwykle wykazali sie wirtuozeria w zakresie pilotarzu. Tym razem byl to Maurizio. Na ziemi niezwykle spokojny czlowiek, wrecz flegmatyczny, gdy siada za sterami, staje sie mistrzem kierownicy.
Pierwszy podbieglem do pacjenta ulozonego na noszach. Wokol zgromadzil sie caly tlum. Dowodca kontyngentu hinduskiego, wszyscy lekarze, caly oddzial zolnierzy. Tu pojawil sie pewien problem. Wczesniejsze ustalenia hindusow nie zgadzaly sie z naszymi. My chcielismy sami zaniesc pacjenta do smiglowca, bo im mniej ludzi w okolicy pracujacej maszyny tym bezpieczniej, ale zolnierze zgromadzeni wokol dostali rozkaz wyreczenia oficerow i lekarzy. Dla Hindusa rozkaz przelozonego to swietosc i za nic w huku maszyny nie moglem im wytlumaczyc, ze maja zostac na miejscu. W koncu poddalem sie i z zachowaniem mozliwego bezpieczenstwa zapakowalismy nosze na poklad.
Po zabezpieczeniu wszystkiego do startu. Unieslismy sie i przyjelismy kierunek na Bejrut. Dzisiejszy scenariusz przewidywal ewakuacje do Amerykanskiego szpitala w Bejrucie.
Spojrzalem na pacjenta. Wzorowo zaopatrzony i przygotowany do transportu. Bandaze posmarowane farba w miejscu urazu. To tylko sumulacja, ale dlaczego pacjent sie nie rusza. Oczy zamkniete, twarz bez wyrazu. Lecimy juz chwile, a ja wciaz nie moge dostrzec zadnego ruchu. Podlaczam pulsoksymetr. Nie dziala. Przed startem sprawdzany, dzialal, teraz nie dziala. Elektronika, albo baterie. Trudno teraz nie naprawie. Lapie za reke tak na wszelki wypadek. Silnik smiglowca wytwarza duze wibracje, ale puls czuje. Zagladam pod powieke i pokazuje znak OK. Tylko ruch galki ocznej w moja strone i zadnej innej reakcji. Zaczalem powaznie zastanawiac sie,czy dla dobra treningu moj pacjent nie zostal czyms uderzony. Tak przez ponad pol godziny lotu do Bejrutu sprawdzam co jakis czas, czy zyje, a on ciagle niewzruszenie lezy i ani drgnie. Dopiero gdy na miejscu sciagam improwizowane opatrunki podnosi sie, siada i jakby nigdy nic wklada buty. Mial rozkaz byc rannym, to byl. Dla hinduskiego zolnierza rozkaz przelozonego to swietosc. Tym razem przyznalismy oskara w kwtegorii:
"za najlepsza role meska".

06.05.2003
ALE SIE DZIALO
Proza zycia lekarskiego. Dzien plynie za dniem. Praca kazdego dnia inna,a jednak ciagle jednakowa. Pacjentow zawsze duzo, spraw jeszcze wiecej i mozna by powiedziec, ze zaczyna "tracic" nuda, gdyby nie takie dni jak ostatni poniedzialek.
Standardowy poczatek dnia - odprawa, nowe ustalenia nowego dowodcy, jakies zalegle zadania z weekendu, pod szpitalem tlumek i zaczyna sie.
Stanelismy do boju z dowodca, ale jego zatrzymaly sprawy przypisane stanowisku, wiec pomogl mi Rafal. Przyjelismy okolo czterdziestu pacjentow do poludnia, w tym byly chyba trzy gipsowania. Zwalily nam sie na glowe cztery Medexy, czyli bedania okresowe personelu cywilnego, co nie jest trudne, ale czasochlonne (pol godziny to dobry czas badania).
Wlasciwie nie byloby nic w tym dniu nadzwyczajnego gdyby nie pewne wydarzenie, ktore mialo miejsce okolo pietnastej.
Wlasnie prowadzilem Medex (Medical Examination) gdy do szpitala wpadl zdyszany francuski zolnierz. Przez zamkniete drzwi nie slyszalem co mowi ( i tak bym nie zrozumial, bo moje umiejetnosci jezykowe pozostaja na poziomie "jak sie masz"), wywnioskowalem jednak , ze musi to byc cos waznego skoro Milad - nasz libanski tlumacz "wydarl sie" (powyzsze okreslenie dosc dobrze oddaje to co zrobil): "Narsis! Medevc!" Ze wzgledu na znaczenie Medevacu nie naduzywa sie tego slowa w UNIFIL'u, wiec zareagowalem odruchowo, zostawiajac pacjenta wybieglem z gabinetu analizujac po drodze sytuacje. To nie byl nasz dzien dyzuru ewakuacyjnego. Nikt nie oglosil alarmu normalna droga. Cos tu bylo nie tak.
Przy drzwiach stal zolnierz francuski zdecydowanie mocno zdenerwowany. Zrozumialem tylko jedno:"aksida" (wypadek- franc.). Zlapalem pierwsza torbe z opatrunkami i wybieglem za zolnierzem. Nie musielismy biec daleko. Tuz za moim campem mialo miejsce niebezpieczne zajscie. Francuski samochod patrolowy przejezdzajac prowizoryczna droga nadmorska stoczyl sie ze skalistego klifu wraz z trojka pasazerow. Dwoch z nich siedzacych w kabinie kierowcy prawie nie ucierpialo. Trzeci, strzelec pokladowy, ktory jechal na otwartej naczepie Toyoty nie wygladal najlepiej, choc rozwazajac cala sytuacje trzeba przyznac, ze mial wiele szczescia.
Blady niczym sciana, o klasycznym obliczu Hipokratesowym, bliski wstrzasu, siedzial na skale, drzal na calym ciele, z policzkow kapaly mu grube krople potu, a na rekach i nodze widac bylo slady krwi i glebokie rany. Z pomoca mojego przewodnika dostalem sie do poszkodowanego i zabralem sie za opatrywanie ran poki i on i naczynia byly w szoku. Z tego powodu on nie czul bolu, a naczynia nie krwawily jeszcze. Bylem przekonany, ze kosci lewego przedramienia nie wytrzymaly upadku. Glebokie rany i obrzek w miejscu urazu, zdawaly sie potwierdzac moja teorie. W trakcie mojej dzialalnosci zjawil sie ambulans francuski i ich ekipa lekarzy zajela sie badaniem parametrow zyciowych pacjenta. Po zaopatrzeniu transportowym i pierwszej,ogolnej diagnostyce przy pomocy licznej juz grupy obserwatorow zapakowano poszkodowanego do ambulansu i przewieziono go do naszego szpitala.
Nie czekajac na transport pobieglem spowrotem i przygotowalem sale na przyjecie pacjenta. Gdy wchodzilem do szpitala wlasnie wnoszono chlopaka, ktorego przygniotla skala. Sparwa nie wygladala zbyt dramatycznie nie mniej wymagala diagnostyki i dalszego zaopatrzenia. W momencie gdy wlasnie mial dotrzec ambulans, byla to duza komplikacja. Znowu z pomoca przyszedl mi Rafal i tak na cztery rece i dwa gabinety zajelismy sie pacjentami.
Francuscy zolnierze okazli sie niezwykle twardzi. Mimo moich podejrzen kosci byly cale. Rany zaczely krwawic, ale opatrunki mimo, ze na szybko zakladane okazaly sie dystarczajaco skuteczne. Pacjent tez szybko odzyskal wlasciwy kolor i parametry, tak ze obylo sie bez przetaczania plynow.
Szpital przez chwile zyl pelnia szpitalnego zycia. Rafal, dowodca (tez sie zjawil widzac ze biegam po okolicy z torba opatrunkowa, co stalo sie przyczyna do krytyki w dniu nastepnym), ja, dwoch lekarzy francuskich, kilku sanitariuszy, dwoch pacjentow i caly zastep pielegniarek.
Gremialnie, po przeprowadzeniu wszystkich koniecznych i mozliwych badan, doszlismy do wniosku, ze obaj pacjenci sa w stanie dobrym i mimo, ze nakazalismy obserwacje i ostroznosc, jednak obydwaj opuscili szpital "na tarczy".
Byla to cikawe podsumowanie pracowitego dnia i sparwdzenie naszj czujnosci, a z drugiej strony uswiadomienie, ze nieszczesliwe wypadki nie sa wcale daleko od nas.

02.05.2003
MISJONARZE NADZIEI
Polski Kontyngent Wojskowy pelniacy sluzbe w Tymczasowych Silach Pokojowych ONZ w Libanie po ostatnich zmianach stal sie stosunkowo niewielka jednostka. W ten sposob kontakty miedzyludzkie staly sie blizsze, bardziej rodzinne. To wazny element pracy poza granicami kraju z dala od rodzin i bliskich. Szczegolnie mocno odczuwa sie odleglosc w okresie swiatecznym i nie da sie tego w zaden sposob zrekompensowac.
Kazdy z nas przyjmujac na siebie obowiazki zwiazane z pelnieniem sluzby w Silach Pokojowych zdawal sobie sprawe ze bedzie to trudny sprawdzian osobisty i test wiezi rodzinnych. Mimo to podjelismy wyzwanie, bo niesiemy w sercach nadzieje. Rozwazajac decyzje o wyjezdzie, wsiadajac do samolotu, po raz pierwszy stapajac po libanskiej ziemi z niewielkimi walizkami wojskowego ekwipunku, dzwigalismy ze soba przyjemny ciezar bagazu nadzieii. Dla kazdego zawieral on nieco inne elementy, ale zawsze jednakowo istotne. Udzialem osiemnastej zmiany stalo sie wspolne spedzanie swiat Bozego Narodzenia i Wielkiej Nocy w obozie Naqoura i Tybninie, przy granicy libansko - izraelskiej.
Trudno jest odnalezc atmosfere swiat w obcym kraju tak innym od ojczystego krajobrazu. Z dala od rodziny, z dala od znajmomych widokow i tego co od dziecinstwa wiazalo sie nam z Wielkanoca. Na szczescie atmosfera zalezy od ludzi, ktorzy ja tworza i z tego powodu zmiana osiemnasta PKW moze uwazac sie za wybranke losu. Dowodztwo Polskiego Batalionu Logistycznego - POLLOG - stworzylo dogodna atmosfere do pracy i do zycia, w tym rowniez do przezywania swiat. Idac za biblijna mysla ewangelistow, dochodzi sie do wniosku, ze owce zawsze potrzebuja pasterza by podazac wlasciwa droga. Tu w Libanie, nabiera to bardziej realnego wymiaru. Przede wszystkim jest to ziemi na ktorej mialy miejsce wydarzenia historyczne opisywane w Pismie swietym. Mozna stapac tymi samymi sciezkami, ktorymi postepowali Chrystus i jego uczniowie. Ponadto kraj wciaz jest zdominowany przez pasterstwo szczegolnie w ubozszych poludniowych czesciach kraju, stad paralela do owiec i pasterza jest niezwykle zywa. PKW w Libanie otrzymal dwoch dobrych pasterzy. Jeden z nich w wymiarze ziemskim - wojskowym - dowodca kontyngentu, drugi duchowy - ksiadz kapelan Jerzy Suchecki. Tak jak sluzba pod komenda pulkownika A.Kupisa nacechowana byla satysfakcja z dobrze wypelnionego obowiazku, tak nasz ksiadz kapelan potrafil wskazac wlasciwa droge posrod codziennego trudu i wymagan zycia misjonarskiego. W misji nie ma latwych zadan i trzeba wykazac sie duzym zaangazowaniem, aby podolac wszytkiemu. Czesto zdaje sie nam ze ponad sluzbowe obowiazki nie da sie uczynic niczego, z prozaicznego powodu braku czasu i sil. Czasem przytrafi sie nam popasc w pracocholizm i zapomniec, ze wypoczynek to rowniez nasz obowiazek dla nabrania nowych sil. W pedzie zycia moze sie okazac, ze wartosci duchowe zostana obok. Tak sie nie stalo podczas sluzby w okresie zmiany osiemnastej. Wklad pracy wielu ludzi pod tworczym nadzorem ksiedza kapelana zaowocowal pieknymi wydarzeniami i wlal w wiele serc nadzieje.
Wielki Post. Kazdotygodniowa Droga Krzyzowa, niedzielna msza swieta z nauka, ktorej sluchalo sie z zapartym tchem jakby sluchalo sie nie slow skierowanych do calej grupy, ale do kazdego z osobna, wiodly nas do Niedzieli Palmowej. Kazdego dnia zylismy nadzieja, ze bedzie mozna przekroczyc granice izraelska by zwiedzic Ziemie Swieta. Wejsc na Golgote w Wielki Piatek, szukac Chrystusa w pustym grobie w poranek Wielkanocny, to marzenia, ktore w tym roku nie mialy sie spelnic. Pozostala nadzieja. Gdyby Jezus ponownie wjechal na osiolku, tym razem jednak do Naqoury, a nie do Jerozolimy, dywan z lisci palmowych dorownalby temu sprzed dwoch tysiecy lat. Choc kontyngent polski jest nieliczny, a kaplica niewielka, nad glowami powiewal prawdziwy las palmowy. Nie bylo "bazi", nie bylo galazek buczyny, nie bylo polskich kwiatow. Byly liscie palmowe. Nie braklo dla nikogo. Komu nie starczylo inwencji, mogl liczyc na wsparcie zolnierzy, ktorzy zatroszczyli sie by przed kaplica znalazly sie palmy. Inni, rankiem, przed pojsciem do kosciola wyskoczyli przed camp i albo z wlasnej, albo z sasiada palmy przycieli zgrabny bukiecik lisci.
Z powodu specyfiki warunkow, w ktorych pelni sie sluzbe w misji, nauki kapelana podczas coniedzielnych mszy swietych Wielkiego Postu, byly naszymi rekolekcjami i wiodly nas do zrozumienia tajemnicy zmartwychwstania, ktore ma sie dokonac w naszych sercach.
Niedziela Palmowa rozpoczela nasze przezywanie Wielkiego Tygodnia, a samo Triduum Paschalne mialo przebieg bardzo uroczysty. Bliskosc ziemi swietej, odmiennosc klimatu libanskiego i oddalenie od bliskich spowodowaly, ze przezywanie Wielkiej Nocy mialo niezapomniany wymiar. Polaczenie tesknoty za tym co kochane, smutek ze smierci i radosc zmartwychwstania, mieszaly sie z nadzieja na szczesliwy powrot i nadzieja na nasze zmartwychwstanie w wierze. Mimo, ze uczestnictwo w obrzedach liturgicznych stanowilo pewna trudnosc organizacyjna szczegolnie dla zolnierzy pracujacych w systemie dyzurowym , kaplica Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Libanie byla swiadkiem, ze dla Boga nie ma rzeczy niemozliwych i kazdy kto chcial, stal sie uczestnikiem uroczystosci. Wspoldzialanie woli czlowieka i Opatrznosci Bozej pozwolilo przyzyc wszystkim swieta w sposob bezpieczny i radosny.
Rezurekcja w Niedziele Wielkanocna polaczona z procesja zgromadzila rzesze misjonarzy z dowodztwem kontyngentu na czele. Wspolne sniadanie polaczone ze spozywaniem tradycyjnej swieconki dopelnilo radosci dnia.
Swieta Wielkiej Nocy w Libanie maja jeszcze jeden wymiar. Bezposrednio poprzedzaja rotacje, wiec stanowia ostatni moment spotkania wszystkich misjonarzy jednego mandatu. I znowu obok radosci swiat pojawia sie smutek bliskiego rozstania z ludzmi, z ktorymi nawiazalo sie niezwykle przyjaznie. I znowu pozostaje nadzieja na ponowne spotkanie, moze tylko w mniej ekstremalnych warunkach.
Uczestniczac w zyciu kontyngentu przez caly mandat, bedac czastka tego skrawka polskiej ziemi w Libanie gleboko uswiadomilismy sobie prawo, wpisane w proze naszego zycia: "w kazdej chwili cos sie konczy, cos zaczyna". Mógłby to byc powod do trwania w smutku i rozpamietywania przeszlosci, gdyby nie nadzieja, opromieniona Porankiem Zmartwychwstania. Nasza przyszlosc wcale nie musi byc gorsza, bo czasem inna znaczyc bedzie lepsza i szczesliwsza.

01.05.2003
BYC WAZNYM
Ciezko jest byc waznym. Wyjechali prawie wszyscy, z ktorymi spedzilem ostatnie pol roku w Libanie. Sposrod lekarzy zostalem sam. Ponadto szesc osob z calego zespolu. Wczoraj przybyli "nowi". Duzo ich, no i tacy ambitni. Kazdy chce cos wiedziec, kazdy sie uczy, kazdy wciska nos we wszystkie katy szpitala. Nawet pacjenta trudno zbadac w spokoju, bo kazdy chce widziec jak to sie robi w Libanie. W ogole stwarzaja wrazenie jakby wszystko bylo dla nich zaskakujaco nowe. Jesli tak wygladalem przed szescioma miesicami (a z cala pewnoscia tak wygladalem), to musialem byc smiesznym zjawiskiem. Dobrze ze w emocjach pewnych faktow nie uswiadamia sie.
Sila rozpedu i z braku innych "doswiadczonych" w sensie misyjnym lekarzy, pelnie funkcje zastepcy dowodcy szpitala. Mam z tego powodu cala mase klopotow. Wszystkie sprawy, ktore dla dowodcy wydaja sie nowe (wszystko jest nowe mimo, ze doswiadczony z niego misjonarz), przechodza do wykonania na mnie. Przy okazji poczuwajac sie do obowiazku i odnalazlszy w sobie instynkt dydaktyczny, zaoferowalem publicznie gotowosc wyjasniania wszelkich watpliwosci i trudnosci. Niestety wielu korzysta z tego zdecydowanie zbyt chetnie. Niczym przyslowiowy gwozdz do trumny spadl na mnie problem niespodziewany, w spadku po zmianie wyjezdzajacej pozostalo kilka nierozliczonych wyjazdow ambulansow i bedac zupelnie "zielony" w tej dziedzinie musialem przejsc przyspieszony kurs wypelniania dokumentacji i przesledzic cala droge jej wedrowania do ostatecznego zatwierdzenia, po drodze tlumaczac sie u kazdego kolejnego urzednika, ze nie jestem winien zaistnialej sytuacji i prosze o wyrozumiale i zyczliwe potraktowanie. Moja mama mawia: "Pokorne ciele dwie krowy ssie" i zapewne jest w tym nieco prawdy, bo stosujac metode "przepraszam, poczekam", mimo, ze trwalo to dlugo, efekt ostateczny osiagnalem niemal pozytywny - wiem do kogo musze pojsc jutro i mam szanse sprawe zakonczyc. Przy okazji stwierdzilem, ze pokorne ciele przy okazji ssania od dwoch matek dostaje ogonem po pysku rowniez podwojnie.
Pierwsze dni przyjec minely dosc pracowicie i niestety w samotnosci. Moja dzielna kompania dwoch lekarzy zmuszona byla do zalatwiania wszelkich biurokratycznych i formalnych spraw zwiazanych z przyjazdem na misje, a ja dzielnie trwalem na posterunku. Moze to i lepiej, bo zupelnie nie bylo miejsca na zastanawianie sie, co wlasciwie sie skonczylo. A skonczylo sie wiele. Ostatnie pol roku byl to jeden z najbardziej tworczych okresow w moim zyciu, pod wieloma wzgledami. Byc moze to wina mojej pamieci, dobrej, ale krotkiej, jednak nie pozostalo w niej ani jedno zle wspomnienie. Od dobrych jest za to az tloczno.
Z jednego jestem szczegolnie zadowolony i to jest wlasciwie esencja wszystkiego co spotkalo mnie w tym krotkim, a jednak bardzo dlugim czasie, - ludzie. Zespol lekarzy, z ktorym przyszlo mi wspolpracowac (gwoli prawdy historycznej - od ktorego sie uczylem i staralem sie pomoc w pracy), to najlepsza ekipa z jaka kiedykolwiek bylem na misji (no tak jestem przeciez po raz pierwszy). Z tego powodu, ze UNIFIL to moja pierwsza misja, jestem pewien, ze nigdy nie bede pracowal w lepszym towarzystwie i nigdy nie uda mi sie nauczyc tak wiele od tak niewielu w tak krotkim czasie.
Czego moze nauczyc sie mlody lekarz na misji poz agranicami kraju, w miejscu, ktore z powodu swojej charakterystyki dalekie jest od jakiegokolwiek szpitala? Rzecz w tym, ze moze (nawet musi, bo warunki nie daja mozliwosci nie przesiaknac doswiadczeniem, nawet przy braku jakichkolwiek checi). Problemem jest wymienic wszystkie dziedziny medycyny i zycia, dla ktorych pobyt w misji jest tworczy. Wspomne zaledwie o wierzcholku gory lodowej- samodzielnosc, zarowno ta zyciowa, jak i wazniejsza dla lekarza - samodzielnosc decyzyjna i diagnostyczna.
Pracowaly nede mna cierpliwie trzy osoby i choc czasem szlo jak pod gore, gdy zegnalem swoich kolegow lekarzy, nie mialem watpliowsci, ze zawdzieczam im niezwykle duzo (tak duzo, ze do teraz nie zdaje sobie z tego sprawy, bo bedzie to procentowac przez cale zycie).
Mam nadzieje, ze Andrzej Pokorski, Piotr Grabowski i Andrzej Krekora, beda czytac ten list, ktory pisze rowniez po to, by wyrazic to czego nie udalo sie wyrazic podczas krotkich chwil pozegnania.
Wracam do szarej rzeczywistosci, pozbawionej pewnosci siebie z braku doswiadczonych kolegow, ktorym sie ufalo pod kazdym wzgledem. Zanim "dotrzemy sie" z nowa ekipa, sporo wody uplynie w Litani (Litania - rzeka wyznaczajaca koniec strefy kontrolowanej przez sily pokojowe ONZ), a tymczasem trzeba miec nadzieje, ze nie bedzie sytuacji przerastajacych mozliwosci. A dzieje sie wiele. Nie wspomne, ze w ferworze zalatwiania spraw "nie cierpiacych zwloki" z rownoczesnym przyjmowaniem pacjentow i kontynuowaniem edukacji "mlodziezy" (ciagle jestem najmlodszy, ale perspektywa stazu misyjnego zmienila nieco relacje), zapomnialem na smierc o tak prozaicznych zjawiskach jak codzienne posilki. Dobrze ze mam w lodowce ser. Piotr, ktorego camp tymczasowo (do jego powrotu do Libanu, na co mam nadzieje, bo cwierkaja o tym wrobelki w okolicy) zamieszkuje, przezornie zastawil zapas pozywienie jakby spodziewajac sie, ze ewentualny lokator bedzie niedozywiony. Byc moze planowal tez rychly powrot i "chomikowal" ser dla siebie. Jesli druga wersja jest prawdziwa, to dobrze radze Piotrze, wracaj szybko bo sera ubywa!
Po poludniu, gdy juz wydawalo sie, ze ten piekny wieczor minie w spokoju mialy miejsce wydarzenia, ktore poruszyly caly szpital, sasiadujacych straznikow francuskich i niemal doprowadzily do ogloszenia veterynaryjnej ewakuacji medycznej. Bylby to precedens na skale swiatowa, o ktorym opinia publiczna jeszcze przez lata rozpowiadalaby niestworzone historie. Jednak czujnosc i sprawnosc naszego personelu pozwolila rozwiazac wszelkie problemy i pacjent zaopatrzony w sposob prfesjonalny powedrowal o wlasnych silach w blizej nieokreslonym kierunku, z satysfakcja dzierzac w pysku zeberka, ktorych pielegniarka dyzurna nie byla w stanie skonsumowac, ze wzgledu na niezwykle twarda konystencje. Zaczelo sie od niemilosiernego skowytu pod brama wjazdowa. Szczeniak jeszcze, ale ladny, duzy, czarny pies, choc bezpanski pozostajacy pod opieka Francuskich wartownikow, zazywajac drzemki poobiedniej w cieniu muru, zostal najechany przez nieuwaznego kierowce. Czy dlatego, ze pies byl czarny i "zlal" sie z asfaltem, czy kierowca uznal ze pies to przeszkoda na drodze niewarta omijania, najspokojniej w swiecie przejechal szczeniakowi po lapce i nawet przy tym specjalnie nie zwolnil.
Uraz musial byc bolesny, bo skowyt bylo slychac chyba w calym UNIFILU. Jak zwykle pierwsza zareagowala Kompania Medyczna. Lekarz dyzurny na wlasnych rekach przetransportowal pacjenta do drzwi szpitala. Radiolodzy zajeli sie diagnostyka. Pacjent mimo swojego mlodego wieku (tegoroczny miot, przez specjaliste oceniony na dwa, trzy miesiace), zachowywal sie niezwykle spokojnie i ze zrozumieniam podchodzil do wszelkich precedur medycznych. Niestety okazalo sie, ze ciezar samochodu spowodowal zlamanie piatej kosci srodstopia (prawdopodobnie nalezaloby powiedziec - srodlapia). Przygotowano przed szpitalem stol zabiegowy, ulozono pacjenta i podjeto zabiegi. Specjalista (lekarz weterynarii) z pelnym profesjonalizmem przygotowal pacjenta do usztywnienia lapki. Przy okazji okazalo sie ze maly ma w uszach cale stada tlusciutkich kleszczy. Wyciaganie ich rowniez wytrzymal cierpliwie. Niemal caly personel szpitala dobrowolnie zaangazowal sie do ratowania pacjenta, wiec widac bylo duzy ruch. To wzbudzilo zainteresowanie straznikow francuskich i przyslali emisariusza, aby dowiedzial sie o stan pacjenta oraz podjete kroki terapeltyczne. Dopiero zapewnienie, ze specjalista wykonujacy zabieg jest lekarzem "nieludzkim" uspokoilo wyslannika i cale szczescie, bo byl uzbrojony po zeby.
Czyszczenie uszu, gipsowanie lapki, zdjecie pamiatkowe i na poprawe nastroju zeberko z objadu zakonczyly akcje, ktora byla kolejnym potwierdzeniem sprawnosci dzialania i zgrania zespolu medycznego w Naqoura Camp. Tym sposobem dzien uplynal zdecydowanie szybko i zanim sie obejrzelismy slonce zaczelo zanurzac sie w morskiej toni. Choc dzien mial sie ku koncowi, nie bylo to jednoznaczne z koncem pracy. Tuz przed polnoca zjawil sie oficer lacznikowy i zabral zespol dyzurujacy na granice. Tym razem mialem duzo szczescia. Kurd, ktory potrzebowal pomocy, to dobrze mi znany dziewietnastolatek ktorego ataki srednio co dwa tygodnie spedzaja nam sen z oczu. Na moje szczescie atak byl nad wyraz skapoobjawowy. Dosc szybko udalo sie go uspokoic i przy tej okazji potwierdzilem niejako teorie, ze choroba z ktora mamy doczynienia, to histeria. Nie mialem ze soba lekow zwykle przez nas uzywanych do uspokojenia pacjenta. Poniewaz jego opiekunowie twierdzili, ze przed rozpoczeciem ataku mial silne bole glowy, wiec zlecielm podanie domiesniowo pyralginy i stal sie cud. Doslownie w momencie wyciagniecia igly pacjent uspokoil sie i zanim pozbieralismy sprzet medyczny, spal w najlepsze. Jak zwykle zostalem doceniony przez obserwatorow za szybkie i skuteczne dzialanie. Nie tlumaczylem, ze to nie zasluga leku, tylko podstepu i przede wszystkim dzialanie psychologiczne. Taka wiedza zupelne jest im niepotrzebna, a mnie na przyszlosc ulatwi prace.
Niedlugo po pierwszej w nocy polozylem sie spac, by od rana podjac kolejne ciekawe wyzwania i by znowu czuc sie waznym jako najstarszy - najmlodszy lekarz kontyngentu.

10.04.2003
PELNE POSWIECEN ODPOWIEDZIALNE OJCOSTWO
Dlugo juz nie bylem na granicy. Wlsciwie to moze I nie dlugo. Zdaje sie ze stracilem realna ocene czasu. Trzeci tydzien permanentnego dyzuru powoli dobiega konca. Wkrotce rozpocznie sie kolejny I tak do swiat. W swieta dwa dni wolne I kolejne dwa tygodnie wzmozonej pracy jednak z mala modyfikacja. Lekarze, z ktorymi pracowalem dotychczas wracaja wszyscy do domow, na mnie w udziale przypadnie przysposobienie I nauczenie wszystkich algorytmow postepowania nowa ekipe, ktora wkrotce dotrze do Libanu. Do dnia dzisiejszego nie bylo zbyt wielu chetnych na przyjazd tutaj I zamiast czterech bedzie dwoch lekarzy, a to oznacza, ze prace, ktora wykonywalo dotychczas pieciu, bedzie musialo wykonac trzech. Optymizmem napawa fakt, ze nie bedzie mozna sie nudzic. Kolejne pol roku minie jak z bicza strzelil, oby bez wiekszych emocji.
Powoli rozpoczal sie okres schylkowy. Tematem codziennym jest pakowanie sie I przygotowywanie do powrotu do domu. Odliczanie dni do konca prawie jak w wojsku (no tak, przeciez jestesmy w wojsku). Dekadencja pelna jest radosci, ale I napiecia, ktore powoduje eskalacje problemow dotychczas narastajacych w ukryciu. Ale to wszystko minie I pozostana dobre wspomienia, a jest co wspominac.
Na szczescie jeszcze zostaje I bede mogl trzymac piecze nad coreczka, ktora po raz pierwszy od urodzenia dala znac o sobie wlasnie dzisiaj, jakby wiedziala, ze ojciec (przyszywany, czy nie, ale ciagle ojciec), ma dyzur szpitalny.
Standardowe wezwanie, procedury zachowano, tym razem w roli oficera lacznikowego pokazuje sie twarz dawno niewiedzianego majora hinduskiego, z ktorym nawiazalem kiedys znajomosc rehabilitujac mu kolano. Kilka dni temu wrocil z domu z Indii I ciagle jeszcze radosny zyciem rodzinnym powrocil do pracy. Piekny, wiosenny dzien. Przy drodze do granicy rozkwitly wielobarwne kobierce kwiatow. Na nasypie w oczy rzuca sie purpurowy dywan makow. Przywodza na mysl piosenke o zolnierzach spod Monte Cassino. To tean sam klimat, ta sama purpura I ziemia tak samo krwia zbroczona. .
Z informacji telefonicznej wiemy, ze problem dotyczy najmlodszej Kurdyjeczki, czyli naszej Anny Danuty. Przypominam sobie po drodze dawno nie uzywana wiedze o noworodkach. Niestety nie jest tego zbyt wiele. Dobrze ze mam mlodsze rodzenstwo, przy pielegnowaniu ktorego mialem swoj udzial. Praktyka zapada glebiej w zakamarki pamieci.
W obozie uchodzcow ruch, jak to w piekny wiosenny dzien. Maluchy harcuja w pelnym sloncu, stasi graja w warcaby, a starszyzna walesa sie z miejsca na miejsce szukajac najwygodniejszego miejsca w cieniu. Z daleka wita nas prawdziwy ojciec malej I prowadzi do swojego "mieszkania". Nalezy przyznac, ze jest to jedyne miejsce,ktore przypomina mieszkanie. Nie ze wzgledu na wystroj, bo tu standard, maty na podlodze I stara szafa w kacie. Roznica polega na czystosci I porzadku. Ania tez czysciutko obrana, wymyta I oczywiscie rozkrzyczana. A takie to bylo spokojne. Biegunka od kilku dni. Zaczynam sie obawiac. Dla takiego malucha biegunka, to zla rzecz. Ale gdy zaczynam przygladac sie dokladniej, szukac objawow choroby, obawy ustepuja miejsca racjonalizmowi. Dzieciatko jest w bardzo dobrej formie. Biegunka I kolki nocne oczywiscie sa, ale nie ma powodu do paniki. Przyczyna moze byc w mleku. Mam karmi mala w nocy,a w dzien z braku pokarmu, dokarmia preparatami syntetycznymi. Oficer Humanitarny zaopatrzyl nasza pocieche odpowiednio. Ostatecznie podejrzenie pada na kompleks witamin I zlozony preparat pobudzajacy uklad trawienny, ktory zgodnie z zaleceniem lekarzy szpitalnych rodzice ciagle podaja dziecku. Odstawiam. Instruuje jak zachowywac sie gdy wystapia objawy niepokojace I jakie to objawy I udajac ze ciagle badam bawia sie z Haneczka. Nie znajduje upodobania w tej zabawie, co oznajmia krzykiem I wedruje w ramiona mamy, co diametralnie zmienia jej nastroj. Udala nam sie ta coruchna I mimo wszelkich staran calego zastepu lekarzy ciagle jest zdrowa I nawet leki spowodowaly tylko niewielka biegunke. Caly ojciec. Pelen optymizmu na przyszlosc pozostawiam Anie z rodzicami. Po drodze do samochodu rozdysponowuje cala podreczna apteczke I zastanaiwam sie co mozna jeszcze zrobic dla coreczki. Jakby nie bylo ojcostwo zobowiazuje, a ja staram sie byc ojcem odpowiedzialnym.
Pytam oficera Lcznikowego, czy moglby udac sie do apteki I zakupic herbatke rumiankowa dla moje Ani (przyszywany ojciec placi. Aneta - pilegnierka, ktora ze mna pojechala na granice, sama bedac matka, podsunela ten blyskotliwy pomysl, ktory przyjalem prawie za swoj). Oficer jest na sluzbie I nie bardzomoze, ale sprawa rozwiazuje sie pod szpitalem. Gdy inne pielegniarki dowiaduja sie o potrzebie, juz za chwile mam dwa opakowania pierwszorzednego, polskeigo rumianku z Herbapolu. Jutro Ania bedzie pila herbatke, a nawet starczy na umycie pupci, ktora od tej biegunki nabrala nadmiernie czerwonego koloru. Musze przyznac, ze nasza Anna Danuta jest w dobrych rekach I jej rodzice, ci prawdziwi (ale rowniez ci przyszywani) dbaja o nia pierwszorzednie.

05.04.2003
I PO WIOSNIE
Ledwie skonczyl sie okres codziennych deszczow i wypelnionych burzami nocy, czyli tutejsza zima, a juz wiosna zdaje sie odchodzic w zapomnienie. Pierwsze zwiastuny "Hamzi'ego" (tutejszy halny) dawalo sie odczuc w zachowaniu ludzi od rana. Tlumy malkontentow i hipohondrykow sciagaly do szpitala. Co bardziej wrazliwi na zjawiska fenowe odczuwali dziwne zdenerwowanie i napiecie. Na granicy pobili sie Kurdowie. Korzystajac z okazji zaproponowalismy im powrot w rodzinne strony, do Kurdystanu, jesli koniecznie chca wyladowac swoja agresje. Z propozycji naszej nie chcieli skorzystac. Przy okazji rozmowy wyszlo na jaw, ze przyczynal bojki byly buty otrzymane w ramach pomocy humanitarnej - oficjalnie. Zakulisowo mowi sie, ze najbardziej poszkodowany byl mezczyzna ktory odmowil checi przylaczenia sie do blokady granicy w celu wymuszenia dzialan ze strony rzadu kraju, ktory mialby przyjac uchodzcow w swoje granice ( w gre wchodzi Francja, Niemcy, Wielka Brytania i USA).
Po poludniu goracy i sloneczny dzien stal sie duszny niemal nie do zniesienia. Gorace powietrze wysuszalo sluzowki i palilo gardlo. Niebo zasnulo sie szarym pylem i wszystko zatracilo wyrazistosc konturow jakby tonac we mgle. W powietrzu jednak nie bylo ani grama wilgoci. Wychodzac z klimatyzowanych szpitalnych pomieszczen odnosilo sie wrazenie wkraczania do suchej sauny. Wiatr, ktory zaszelescil wieczorem w koronach pobliskich palm nie niosl ukojenia. To nie zwykly wiatr, to Hamzi, wiatr z pustyni. Niesie ze soba zar i tumany pustynnego pylu. Wedruje z nimi przez setki kilometrow i pokrywa wszystko co napotka szarym korzuchem.
Noc niczego nie zmienila. Slupek termometra nie obnizyl sie ani o kreske, a drapanie w gardle przypominalo o kurzu, ktorego nie bylo juz widac, ale ciagle nowe tumany nadlatywaly z serca polwyspu. Ciezko bylo zasnac w tej atmosferze. Niektorym nie bylo nawet dane podjac prob zasniecia. Tuz po polnocy telefon od oficera operacyjnego - wezwanie na granice. Znow moja kolej, znow mam dyzur, ale przeciez raz juz dzis bylem na granicy? Mam nadzieje, ze to nie chlopak z zaburzeniami psychicznymi. Wiem ze to on, bo Hamzi zawsze przynosi ze soba pogorszenie jego stanu, ale zyje nadzieja. Krotko, oficer rozwiewa moje watpliwosci i potwierdza obawy.
Uzupelniam zapasy Relanium i juz za chwile przekraczam posterunki graniczne. Tym razem, na moje szczescie atak nie jest tak silny jak poprzednio. Aplikuje konska dawke leku i czekam. Pol godziny i pacjent wraca do rzeczywistosci. Nie jestem przekonany, ze to za sprawa leku, a raczej samoistnie atak minal, ale to nie ma znaczenia. Wazny jest efekt i fakt, ze wszyscy uwazaja, ze ja tego dokonalem. Przy okazji oczekiwania wynika dyskusja z jednym z uchodzcow, ktory krzyczy na mnie, ze znowu musial czekac na lekarza i ze mam zabrac chlopaka do szpitala, bo trzymanie go tutaj to dla Kurdow duzy klopot. Znowu moje nerwy wystawione sa na probe, a dzis i moja cierpliwosc jest znacznie bardziej ograniczona za przyczynal libanskiego halnego. Udaje mi sie jednak powoli opanowac i tlumacze panu, ze tak jest na swiecie, ze aby lekarz mogl dotrzec do pacjenta potrzeba czasu i maja wyjatkowe szczescie, ze rzad libanski wyrazil zgode, abysmy sie nimi zajmowali, jednak na podjecie decyzji i dotarcie, kazdorazowo potrzeba czasu. Ponadto naleza do nielicznych na swiecie, ktorzy otrzymuja pomoc lekarska w pelnym jak dotychczas zakresie zupelnie bez konsekwencji finasowych. Do szpitala nie ma potrzeby jechac, bowiem poprzednie wizyty niczego nie zmienily, rozpoznanie zostalo postawione, recepty wypisano i nic wiecej w tej sytuacji zrobic nie mozna, a jest to jeden z nich, wiec powinni sie nim zaopiekowac. No tak, ale przeciez leki dawno mu sie skonczyly, a nowych nie dostarczylismy, a skad oni maja je wziac? To jest problem, bo nikt nie ma pieniedzy na zakup tych lekow, a sa to preparaty drogie. Prosze jednak o podanie nazwy, moze uda sie cos wykombinowac. Moj rozmowca odnajduje pudelko i traci wszystkie argumenty. Opakowanie jest nienaruszone. Chory chlopak nie przyjal ani jednej tabletki leku, mimo, ze prosilem, aby ktos kontrolowal jego proces leczenia. To niestety standard i powszechna niefrasobliwosc. Jesli jestem chory, to wina lekarzy, nawet jesli nie jestem przez nich leczony... .
Hamzi wieje dalej. Na termometrach temperatura powyzej trzydziestu pieciu stopni we dnie i w nocy. Ziemia blyskawicznie wysycha po niedawnych opadach. Rosliny jakby czuly zblizanie sie upalnego lata, spiesza by wydac kwiaty, owoce i nasiona. Trawa i glony przybraly rzadki tutaj widok jaskrawej zieleni. Nad obozem przelatuja stada znajomych sylwetek. To bocki wracaja do domow w Polsce, znak, ze i w ojczyznie wiosna juz za progiem. Machamy do nich i cieszymy sie jak dzieci. Kazdy wypatruje swoich znajomych ze slupow przydroznych, ze stodol i podmoklych lak. Jakos tak dziwnie sciska w dolku gdy ginal za horyzontem. Niech leca, niech niosa wiosne do Polski.

01.04.2003
WIOSENNY PIATEK
Marzec byl miesiacem jakiego najstarsi Libanczycy nie pamietaja przynajmnej od 1969 roku. Zimno, mokro I wietrznie. Zupelnie nietypowo jak na tutejsza wiosne. Ale I zla pogoda musi sie kiedys skonczyc, no I mam nadzieje, ze to sie wlasnie stalo.
W czwartek polozylem sie dosc pozno spac. Wlasciwie nie bylo nadzwyczajnego ku temu powodu. Zasiedzialem sie ze znajomymi, a pozniej z ksiazka. Wnet przed polnoca zgasilem lampke, zamknalem oczy I poczulem zblizanie sie snu. Przypuszczam nawet ze bylem juz poza jego granicami, gdy obudzil mnie od dawna nieodczuwany bol po ugryzieniu przez moskita. Nie mial zbyt wiele miejsc do gryzienia, wiec wykorzystal ku temu policzek.
Czulem sie zbyt rozleniwiony I zbyt senny aby wstawac I uganiac sie za nim. Pewnie dobrze sobie podjadl I tez juz pojdzie spac. Obrocilem sie na drugi aby piekace miejsce przylozyc do chlodnej poduszki, a ten potwor latajacy odebral to jako biblijne nadstawienie drugiego policzka I skorzystal z tego. O, miarka sie przebrala. Zapalilem swiatlo I szukam drania. Jakby sie zapadl pod ziemie. Sprawdzilem kazdy kat, typowe I nietypowe miejsca ukrywania sie moskitow. Nie ma. Coz trzeba czasem pogodzic sie z porazka. Zmeczony I niezadowolony zmierzam do lozka I oczom nie wierze, na poduszce lezy moj kochany moskit. Kochany, bo niezywy. Widocznie podczas ataku na moj drugi policzek ne zachowal dostatecznej ostroznosci I gdy sennym ruchem zaatakowalem miejsce jego przyssania sie do skory, nie zdazyl uciec biedaczek I polegl na polu chwaly. Bez zbytniej przyjemnosci, ale z satysfakcja I dla pewnosci przylozylem mu jeszcze kilka klapsow laczkiem I wslizgnalem sie pod zimny juz zupelnie koc. Bylo juz dobrze po polnocy. Czas spac. No I stalo sie najgorsze. Sen poszedl inna droga, a ja zostalem na lodzie.
Probuje na praym boku, na lewym boku, na plecach, z twarza w poduszce. Nic. I tu pojawil sie ratunek. Zadzwonil telefon. To nie byl sen, choc poczatkow tak myslalem. Nie byl to tez budzik, bo mimo wszystko ciagle byla gleboka noc. Podnioslem sluchawke I probuje zrozumiec o co chodzi. Jezyk angielski, ale z wyrazami I akcentem francuskim. Prosze o powtorzenie. Dalej nie rozumiem. Jedno slowo zabrzmialo dziwnie znajomo: "gejt". Na tyle zaczalem juz kojarzyc fakty, ze doszedlem do wniosku, ze nie moze to byc wezwanie na granice, bo nie mam dzis dyzuru wyjazdowego, a tylko chirurgiczny. "Gejt" to zdaje sie brama, a przy bramie stoja Francuzi I zawsze w nocy dzwonia gdy ktos z mieszkancow potrzebuje pomocy medycznej. "Tak, dobrze, bede u was za trzy minuty". Ubieram sie szybko I zastanawiam skad wzieli moj numer telefonu. Przeciez powinni dzwonic na izbe przyjec. Ten problem schodzi na plan dalszy. Przy bramie czekaja Libanczycy z dzieckiem.
Z daleka widze poteznego, choc powinno sie otwarcie powiedziec - otylego Libanczyka, stojacego przy blyszczacym mimo ciemnosci Mercedesie "Okularniku". Na tylnim siedzeniu dobrze ubrana kobieta, a obok zwiniety w klebek, wyjacy chlopiec. Dzwieki jakie dochodzily z siedzenia da sie okreslic wylacznie jako wycie. Z placzem dziecka nie mialy nic wspolnego. Zapytalem mezczyzne co sie stalo. Nie mowil po angielsku, ale po francusku. Za to straznik francuski wyjatkowo mowil po angielsku, wiec rozmawialismy za jego posrednictwem. Mezczyzna twierdzil, ze chlopiec - jego syn, cierpi strasznie z powodu bolu ucha I calej polowy twarzy. Na pytanie o przyczyne mowil cos o stluczeniu, ale nie do konca jasno. Zadecydowalem, zeby wposcic na teren obozu I poszedlem przodem przygotwac wszystko na przyjecie. Widok, ktory zobaczylem za soba zaskoczyl mnie. Otyly arab ciezko kroczacy przodem, za nim Farncuz niosacy na rekach duzego chlopca w ieku okolo dziesieciu lat, a konwoj zamykala mama chlopca.
Czyli jednak cos powaznego. Wartownik ulozyl pacjenta na lezance I odszedl do swoich zajec. Gotowy na najgorsze spojrzalem na lekko pobladla twarz chlopca I szukam miejsca urazu. Na zewnatrz nic nie widac. Zagladam do jamy ustnej - widok jak najbardziej normalny. No to jeszcze ucho. Wziernik. Zagladam w jedno - piekna blona bebenkowa, zagladam w drugie - taka sama. Zabralem sie za szczegolowe badanie. Nic. Pytam chlopaka po arabsku, gdzie go boli (tyle juz potrafie), odpowiada za niego ojciec. Gdy mimo wszystko nalegam aby ojciec nie sugerowal, ale zeby chlopak sam wskazal miejsce, nie moze sie zdecydowac I dosc nieprecyzyjnie pokazuje na brode. Badam miejsce po raz kolejny I nic nie wskazuje na to zeby bylo bolesne. Pacjent od kiedy wartownik wzial go na rece nie wyje. Milczy I raczej ciekawie rozglada sie po okolicy.
Ordynuje paracetamol, moze jednak subiektywnie odczuwa bol, albo rodzice mu wmawiaja. Tak czy siak jest szansa, ze skutek bedzie zachwycajacy. Zastanawia mnie jeszcze dlaczego chlopiec nie moze chodzic. Dosc nieufnie podchodze do tego problemu (ostatnio jestem nieufny do objawow podawanych przez tutejszych pacjentow, szczegolnie gdy demonstracja ich jest nad wyraz teatralna). Nakazuje malemu zejsc z lezanki. Ojciec wykonuje ruch zeby go wziac na rece, lecz uprzedzam go I pomagam chlopakowi stanac o wlasnych silach na nogach. Cud. Stoi I wcale nie jest tym zaskoczony. Ja jestem. Ojciec z promiennym usmiechem sciska mi dlon I dziekuje. Fakt, ze I tak nie moglem spac, lecz czuje potrzebe zauwazenia, ze cos jest nie tak I nalezaloby zachowac nieco rozsadku. Pytam jak to jest, ze dziecku zupelnie nic nie jest, a oni poruszaja pol obozu I szpitala w srodku nocy? Zaraz po zadaniau pytania zaluje ze to zrobilem, bo musze wysluchac tyrady slownej, pelnej oburzenia, z ktorej zrozumialem mniej wiecej tyle, ze nie bez powodu I z daleka, wiec to on, ojciec jest w trudnej sytuacji, bo sie nie wyspi, musial tak daleko jechac I jest mu ciezko, bo ma wielki brzuch I musial isc na nogach od bramy do szpitala, bo wartownicy nie zezwolili na wjazd samochodu. .
Odprowadzam gosci do bramy I dosc ozieble zegnam sie z nimi. Mam nadzieje, ze teraz juz zasne. Od rana jestem zarowno dyzurnym lekarzem I chirurgiem w jednej osobie. Piekny, sloneczny piatek, prawdziwy zwiastun rychlej wiosny. Dzien libanski. Dobrze, ze I internista I anestezjolog sa ludzmi otwartymi na prace, bo sam nie wyrobilbym sie do rana. Pod szpitalem zgromadzily sie cale tlumy. Okoliczni mieszkancy wybrali sie na wycieczke calymi rodzinami. Rejwach niewyobrazalny. Dominuja dolegliwosci dermatologiczne. Sezon na infekcje wirusowe mija bezpowrotnie. Bedzie wiecej urazow I alergii. Ach ta dermatologia, dobrze ze kiedys tak bardzo ja lubilem na studiach I ze podreczniki dermatologiczne maja tyle kolorowych zdjec. Niestety wiekszosc z tego co widze dzisiaj nie pasuje do zadnego typowego obrazu zapamietanego z czasow WAM'owskich (Wojskowa Akademia Medyczna w Lodzi). Czesto wolam na pomoc interniste. Widzial w zyciu o niebo wiecej, ale I on ma czesto klopot.
W koncu nieco przeludnia sie poznym przedpoludniem. Jest czas zajac sie siedemnastolatkiem ze srutem w glowie. Nie chce sie przyznac za jaka przyczyna, ale ma pod skora w okolicy skroniowej dobrze wyczuwalny srut. Rana juz dawno sie zabliznila, a cialo obce obroslo tkankami. Czesto jednak daje o sobie znac I boli. Trzeba usunac.
Ostatecznie nie jest to tak proste, bo srut nie jest kragly. Typowy srut z wiatrowki o trapezoidalnej podstawie, ktora silnie przeszkadza w uchwyceniu I wyciagnieciu go z rany. Dzieki cierpliwosci pacjenta, lekarza I pielegniarki, sukces terapeltyczny zostaje osiagniety. Przy okazji nasuwa sie konluzja: twarda ma chlopak czaszke, olowiany srut zdeformowal sie, a kosci nie naruszyl.
Wycieczki rodzinne do naszego szpitala sa najpewniejszym zwiastunem nadejscia tutejszej wiosny. Zacznal sie gorace dni I parne noce, a przebywanie w klimatyzowanych pomieszczeniach szpitala stanie sie dzialaniem z wyboru, a nie z przymusu.

29 marca 2003
SZCZESLIWE ZAKONCZENIE
W pewien sposob mozna mowic o szczesliwym zakonczeniu, choc nalezy sobie zdawac sprawe, ze caly problem, nie zostal rozwiazany i Kurdowie na granicy ciagle wegetuja.
Poprzednio zakonczylem w miejscu, w ktorym mala Kurdyjka pozostala w szpitalu, bo nie byla jeszcze gotowa do opuszczenia inkubatora, my zas powrocilismy z pustymi rekoma. Znajac sytuacje poruszylem osoby odpowiedzialne, aby nawiazaly kontakt ze szpitalem I postaraly sie o wlasciwe przygotowanie dziecka do przewiezienia na granice. Oczywiscie najbardziej kompetentny I najbardziej zaangazowany okazal sie jak zwykle Oficer Humanitarny I wszystko zostalo wlasciwie przygotowane.
Nastepnego dnia otrzymalismy wiadomosc, ze bedzie wyjazd po dziewczynke w poniedzialek okolo 13.00. Danusia byla w gotowosci od samego rana. Tym razem ja nie moglem sie wybrac. Spoczywal na mnie dyzur chirurgiczny. Pojechal internista. Wlasciwie to lepiej, bo jest to niezwykle rozwazny I znacznie bardziej doswiadczony lekarz. Jesli zaszlaby taka potrzeba, z pewnoscia podjalby lepsze niz ja decyzje. W szpitalu okazaly sie pewne trudnosci wynikajace ze stylu bycia Libanczykow I ich ogolnej niefrasobliwosci. Dziewczynka co prawda zostalawyjeta z inkubatora I przygotowana do podrozy, ale nic poza tym nie zostalo uczynione. Nasza ekipa nie otrzymala zadnej dokumentacji, zadnych wynikow leczenia, zadnych badan ani opisow stanu dziecka, a to mimo wszystko bylo dla nas dosc istotne.Teraz na nas spocznie obowiazek opieki medycznej nad mala I warto byloby wiedziec czego sie spodziewac.
Coz bylo robic. Dokumentacji po prostu nie przygotowano, wiec pozostalo nam podjac wyzwanie I budowac obraz sytuacji, na wlasnych obserwacjach I zaslyszanych opiniach, w gruncie rzeczy dosc niejednoznacznych.
Nasza Anna (laska lac.), Danuta (przyjelismy podwojne imie dla unikniecia sporow) byla w dobrej kondycji. Troche spiaca, ale gdyby komukolwiek przyszlo przez 24 godziny na dobe przebywac w temperaturze 32 stopnie Celciusza, to tez pewnie bylby spiacy. Przyszywana mama roztoczyla nad swoja (nasza) coruchna prawdziwei maciezynska opieke. Zawinelaw piernatki, przytulila do piersi. Mala miala lepiej jak w inkubatorze. Transport na granice odbyl sie bez problemow. Jedynie zolnierze mieli klopot, bo musieli podjac decyzje o przepuszczeniu osoby bez paszportu. Mimo, ze nasza Anna, Danuta nie miala niebezpiecznego wygladu, dlugo zastanawiano sie jak wybrnac z sytuacji. Ostatecznnie zolnierze to tez ludzie I znajac cala sytuacje, postarali sie telefonicznie o wyrazenie zgody przez przelozonych I juz za chwile dziewczynka byla ze swoimi rodzicami.
Oficer Humanitarny dostarczyl dla malej potrzebnych odzywek, witamin I lekow, ktore zalecieli lekarze, zaopatrzyl matke w ubranka I pieluszki. Wszytsko to bedzie im dostarczane w miare potrzeb. Przez pierwsze dni zylismy w niepewnosci, czy nie bedziemy musieli raz po raz jezdzic na granice z powodu stanu zdrowia naszej coreczki, ale Anna, Danuta udowodnila swoje przywiazanie do zycia. Gdy wczoraj bylem w obozie kurdyjskich uchodzcow, wezwany z powodu jak zwykle w trybie "emergency" - tym razem byly to bolace zeby, lumbalgia, jeden symulant I dziewczynka w wieku 1,5 roku, o ktorej rodzice mowili, ze nie chce jesc. Dziewczynka wciaz jest karmiona piersia, jest bardzo ladnym dzieckiem, swietnie rowinietym fizycznie I psychiczne, usmiechnieta, rezolutna, po prostu doskonale zdrowe dziecko. Staralem sie wyjasnic rodzicom, ze z pewnosci je wystarczajaco duzo o czym swiadczy to wszystko, o czy mowie. Mam nadziej ze uwierzyli, choc nie wygladali na przekonanych. Podczas tej wisyty na granicy zagladnalem rowniez do naszej dziewczynki. Sliczne to male stworzonko o kruczych kedziorkach I sniadej skorze, spalo sobie w najlepsze I chyba snilo o czym smacznym, bo drobniutkie ustaczka oblizywane byly ze smakiem rozowiutkim jezyczkiem. Rodzice przyznali, ze wszystko jest w porzadku. Na tym etapie mozemy byc dumni, glownie z pracy oficera humanitarnego. Gdy chwalilem jego prace, tylko sie usmiechnal I nic nie powiedzial. To w koncu jego praca. Wlasciwie tak, ja jednak uwazam, ze wykonuje ja w sposob conajmniej godny zauwazenia I wzorowania sie. Tym bardziej jest to godne uwagi, ze wspomniany officer jest Hindusem. Kastowe spoleczenstwo w Indiach rzadzi sie wurwymi zasadmi I nie pozwala na to by osoby szlachetnie urodzone brataly sie z innymi kastami. Nasz officer nalezy do ludzie z najwyzszych sfer. Urodzil sie nie tylko w rodzinie oficerskiej, ale w rodzinie o tradycjach dowodczych. Gdy powroci do kraju otrzyma komende nad regimentem wojska w szarzy odpowiadajacej naszemu generalowi, a jednak to zupelnie nie mialo dla niego znaczenia. Jak najwiecej takich ludzi.

24 marca 2003
Po raz kolejny w dniu dzisiejszym przypomniano o scislym przestrzeganiu rozkazu Dowodcy Polskiego Kontygentu Wojskowego w Libanie, zgodnie z ktorym:
- Zakaz wyajzdow poza teren obozu z wyjatkiem wyjazdow
sluzbowych wynikajacych z obowiazkow mandatowych
- Zakaz zatrzymywania sie podczas podrozy sluzbowych w
miejscach innych niz cel przeznaczenia
- Obowiazek zglaszania swojej pozycji podczas jazdy w
wyznaczonych punktach
- Zakaz spozywania napojow alkoholowych
Force Commander - Glownodowodzacy sil ONZ w Libanie wystosowal memorandum w obliczu zaistnialej sytuacji politycznej,wzywajacej do zachowania postawy godnej czlowieka w stosunku do wszystkich niezaleznie od wyznania i koloru skory.
Rownoczesnie FC nakazal zglaszanie wszelkich przejawow agresji i dzialan w stosunku do sil pokojowych jak chocby wypytywanie o narodowosc, co mialo w dniu wczorajszym miejsce na terenie Blue Line:
Patro obserwatorow zostal zatrzymany przez grupke zolnierzy Hezbollahu i jego czlonkowie dopytywali sie o pochodzenie obserwatorow. Doszlo nawet do tego, ze sprawdzali symbole znajdujace sie na mundurach.
Wiadomo jest ze wsrod obserwatorow znajduje sie kilku Australijczykow i to glownie oni sa zagrozeni represjami, jednak Polscy zolnierze rowniez czesto poruszaja sie w tzw. Strefie i ich tez dotyczy ostrzezenie.
Byc moze Australijczycy otrzymaja nakaz usuniecia symboli narodowych z mundurow.
Wiadomosc oryginalna od FC na temat wyjazdow niemandatowych With immediate effect all leave and CTO are restricted.
FC

23 marca 2003
(Informacja dźwiękowa, którą przekazał Narcyz Radiu Alex) Mimo zapewnień władz kraju, że Polsce nie grozi niebezpieczeństwo okazuje się, że Polacy przez świat arabski są jasno określani, jako jedni z tych którzy wypowiedzieli wojnę Irakowi. Takie informacje przekazał Narcyz Sadłoń, który od kilu miesięcy przebywa w Libanie w ramach misji pokojowej ONZ sił zbrojnych RP. Od momentu inwazji sprzymierzonych na Irak stosunek muzułmanów do polskich jednostek znacznie się odwrócił. Służby informacyjne cytują za wiarygodnymi źródłami, że nasi żołnierze w Libanie są zagrożeni bezpośrednio atakami terrorystycznymi, porwaniami i użyciem wobec nich siły:
Mówił Narcyz Sadłoń, który na co dzień mieszka na Podhalu w Kościelisku a aktualnie przebywa w Libanie w ramach misji pokojowej ONZ sił zbrojnych RP. Rozmawiał Piotr Sambor.

23 marca 2003
NASZA CORCIA
Piekny, niedzielny poranek, zmieniam dyzur z MEDEVACu na szpitalny, przygotowuje sie do wyjscia na msze sw. Jest to mozliwe gdy drugi lekarz godzi sie zostac w szpitalu. Przez caly czas mam ze soba pager i w ciagu pieciu minut moge byc spowrotem na miejscu. Nie bylo mi jednak dane dotrzec do kaplicy. Zjawil sie oficer lacznikowy aby zapbrac asyste medyczna do przewiezienia malej Kurdyjki ze szpitala do rodzicow na granice. Nie potrafil udzielic odpowiedzi jaki jest jej stan i czy ciagle przebywa w inkubatorze. Wiedzial tylko, w ktorym szpitalu sie znajduje. Okazalo sie ze mimo wielu perturbacji pozostala pod dobra opieka w szpitalu prywatnym. Podejrzewam w tym zasluge hinduskiego oficera. Albo zdobyl pieniadze, albo potrafil poruszyc odpowiednie osoby aby uzyly swoich wplywow. Ostatecznie liczy sie efekt. W radosnych nastrojach jechalismy odebrac dziewczynke ze szpitala. Zabralismy przezornie cieple okrycia, Danusia kupila pampersy na wyprawke, kazdy cos dolozyl.
Szpital wygladal dosc pustawo. W koncu niedziela. Znajac dobrze droge weszlismy na oddzial. Zbiegiem okolicznosci dyzur pelnila ta sama co poprzednio pielegniarka. Ucieszyla sie na nasz widok i bez zbednych pytan zaprowadzila do dziecka. Pierwsze zdziwienie wzbudzil w nas fakt, ze dziecko ciagle przebywa w inkubatorze. Zeby moc dziecko zabrac ze szpitala musi przebywac przynajmniej 24 godziny poza inkubatorem. Taka praktyke stosuje sie w warunkach polskich. Naginajac zasade z powodu roznych trudnosci moglibysmy nie czekac 24 godzin, ale zabierac ja prosto z temperatury 32 stopni Celcjusza i sterylnych warunkow, na wilgoc, zimno i przede wszystkim w trudne warunki higieniczne w jakich zyja Kurdowie... . Zapytalem o lekarza. Nie ma. Zapytalem, czy jest ktos mowiacy w zrozumialym dla nas jezyku (angielski, francuski, rosyjski). Niestety zaledwie kilka slow po angielsku. Pomagajac sobie rekami indagowalem jakie sa decyzje specjalistow i czy jest ktos kompetentny aby wypowiedziec sie o stanie dziecka. Niestety byl tylko personel pielegniarski.
W miedzyczasie zjawil sie urzednik z recepcji szpitalnej i zdaje sie pojal czego dotyczal moje pytania, bo uslyszelismy od niego jedno slowo:
"Monday". Z tlumaczenia wynikalo, ze dzecyzja dyrekcji szpitala i specjalistow okreslila termin opuszczenia szpitala prze mala Kurdyjke na poniedzialek. Skad wiadomosc, ze mialo to nastapic dzisiaj? Nie udalo sie dojsc. Dla nas byla to krotka podroz, nie bardzo uciazliwa, a dla malej wazny jest kazdy dzien i wazne jest przygotowanie do zetkniecia z brutalnym swiatem. Wrocimy po nia jutro.
Dlugo stalismy z Danusia przygladajac sie slicznemu stworzonku. Kruczoczarne wloski, ciemna arabskie oczy, gladziutka skora. Danusia gotowa byla zabrac dziecko juz teraz i zaopiekowac sie nim.
Mala nie ma jeszcze imienia wiec zastanawialismy sie jakie bedzie do niej pasowac. Ja uwazalem, ze to po prostu sliczna mala czarnowlosa Ania, moja towarzyszka uwazala, ze powinna dostac imie po swojej przyszywanej mamie - Danusia. Slyszac nasze rozmowy i nie do konca rozumiejac o co chodzi, libanska pielegniarka zapytala, kto jest ojcem skoro Danusia jest mama:
- On jest ojcem, ale jeszcze bardzo mlodym -wskazujac na mnie odpowiedziala Danusia, co w zupelnosci usatysfakcjonowalo rozmowczynie. Dzis nie mielismy nic wiecej do zrobienia. Pojchalismy spowrotem i za namowa oficera lacznikowego udalsimy sie na granice do rodzicow dziewczynki, aby ich uspokoic. Na granicy udalismy, ze jestesmy wzywani do osoby chorej (inaczej prawdopodobnie nie zostalibysmy wpuszczeni) i okazalo sie ze nie minelismy sie z prawda. Mama naszej malej kurdyjki cierpiala wlasnie z powodu silnych skorczow i bolow brzucha wiec moglismy ulzyc jej cierpieniu nie tylko farmakologicznie. Wiesci o stanie corki ucieszyly ja i prosila nas abysmy pozostawili mala w szpitalu tak dlugo jak trzeba i mozna, bo matka zdaje sobie sprawe ze w miejscu gdzie teraz zyje nie bedzie mogla zapewnic wystarczajacej opieki.
Przy okazji pobytu na granicy dostrzeglem dziwne prowizoryczne fortyfikacje zagradzajace droge do Izraela. Oficer lacznikowy wyjasnil mi, ze postawili je Kurdowie probujac wymusic na UNIFIL'u podjecie jakichs decyzji w ich sprawie. Prawdopodobnie ich zadania przybraly na sile w zwiazku z wojna w Iraku i grozacym im odeslaniem do kraju po zwyciestwie Stanow Zjednoczonych. Dwa lata pobytu na granicy okazalyby sie wowczas bezowocne.
Wracajac do obozu zdazylismy jeszcze dotrzec na msze sw. Ksiadz kapelan byl dopiero w srodku kazania, wiec i nam przypadly slowa nauki niedzielnej.

20 marca 2003
A ZA PLOTEM WOJNA
Dzisiejsza noc (19/20 marca) w zaden sposob nie zmienila naszego zycia w Libanie. Od wielu dni konsekwentnie bylismy przygotowywani na na to, co bylo nieuchronne dla taktykow wojskowych. Przygotowania do wojny rozpoczelismy od ogolnych szkolen na temat broni masowego razenia i sposobow ochrony przed nia. Nastepnym etapem po przyswojeniu teorii stalo sie praktyczne doskonalenie umiejetnosci przetrwania w sytuacji bezposredniego zagrozenia. I tak dzien za dniem.
Ostatnie kilkadziesiat godzin uplynelo nam pod znakiem goraczkowych przygotowan, aby nie dac sie zaskoczyc momentem wybuchu wojny. I prawie nam sie udalo. Juz wczoraj rozdano nam Filtracyjna Odziez Ochronna - cud techniki wojskowej w dziedzinie ochrony przed skazeniami. Jest to wlasciwie rodzaj munduru o dosc korzystnych wlasciwosciach termicznych dla regionu w ktorym sie znalezlismy, a mimo to szczelnego i nieprzepuszczalnego dla znanych rodzajow broni chemicznej i biologicznej.
Rozkaz pelnego przygotowania masek przeciwgazowych i trzymania ich w pogotowiu zburzyl nieco nasz dotychczasowy spokoj, ale okazalo sie ze to dzialanie wybiegajace w przyszlosc.
Harmonogram dnia wyznacza nam ostatnio program szkolen i probnych alarmow. Niemal kazdego dnia jestesmy spedzani do schronow wraz z calym sprzetem ochronnym i trenujemy trwanie w warunkach zagrozenia. Obok tego toczy sie normalne zycie i niezaleznie od wielkich decyzji politycznych spelniamy swoje "obowiazki mandatowe".
Szpital jest prawdopodobnie najbardziej dostepna czescia naszego obozu i z tego powodu najbardziej narazona na ewentualny atak terrorystyczny. Ze swego przeznaczenia jest otwarty na wszytskich potrzebujacych niezaleznie od tego z ktorej strony muru zdarzylo sie nieszczescie. Wartownicy francuscy pod wplywem wydarzen swiatowych nasili kontrole wchodzacych do szpitala. My liczymy na wdziecznosc ludzka za niesiona pomoc.
Niestety wojna jest sytuacja pod kazdym wzgledem ekstremalna i ludzkie zachowania czesto przestaja miec znaczenie w obliczu tragedii swiata. To co wyzwala sie w czlowieku, ktory idzie zabijac drugiego czlowieka, a jego podstawowym zadaniem jest niesienie bolu i smierci, znaja tylko ci ktorzy zetkneli sie z okrucienstwem wojny.
Znalezlismy sie w niezwykle trudnym politycznie regionie. Jeszcze zanim USA rozpoczelo jawna wojne z tzw. swiatowym terroryzmem, kraje arabskie nalezaly do najbardziej zapalnego regionu swiata. Mieszanka kulturowa i religijna to sam w sobie material latwopalny. Dokladajac do tego tereny roponosne i spor o ziemie palestynska, otrzymujemy pewne zarzewie niekonczacych sie sporow. Czy wojna podjeta przez Stany Zjednoczone moze trwale rozwiazac problem? Tu na miejscu nie ma watpliowsci, ze nie. Co zatem ujawni sie z raz otwartej puszki Pandory...? W Libanie stacjonuje obecnie okolo dwustu piecdziesieciu zolnierzy wchodzacych w sklad Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Wszyscy skupieni sa w dwoch obozach nad granica z Izraelem wraz z prawie dwoma tysiacami zolnierzy sluzacych w silach ONZ. Celem i zadaniem misji jest zapewnienie pokoju regionowi i bezpieczenstwa ludnosci cywilnej. Z tego wynika podstawowa i kluczowa kwestia dopuszczajaca pantwa do udzialu w misji. Chodzi mianowicie o bezstronnosc. Dotychczas Polska nalezala do krajow bezstronnych. Za taka byla uwazana po obu stronach barykady. Swiat arabski, swiat muzulmanski nie mial co do tego watpliwosci. W Libanie bylismy traktowani bardzo przychylnie. Polska jako pierwsze panstwo w swiecie uznalo istnienie Republiki Libanskiej. To wazny politycznie gest mimo, ze uczyniony przez Rzad Polski w Wielkiej Brytanii. Liczne interesy w Iraku i innych krajach Zatoki Perskiej, a takze wiecej niz poprawne stosunki z rzadami krajow muzulmanskich stawialy nas w pierwszym rzedzie jako narod godny by pelnic pokojowe i bezstronne zadania na terenie Azji Srodkowej. Sytuacja ulegla diametralnej zmianie od kiedy rzad polski zapowiedzial swoj udzial w wojnie i w sposob zaskakujaco malo odpowiedzialny za swoich obywateli poza granicami kraju, opowiedzial sie za bezwzglednym poparciem dzialania Stanow Zjednoczonych. Pierwsza reakcja swiata arabskiego jaka dalo sie zauwazyc przebywajac wsrod "szarych" obywateli Libanu, bylo zaskoczenie i jakby niedowierzanie. Zaraz po nich przyszla demonstracja niecheci, czasem objawy pogardy. Jawnej wrgosci jeszcze nie zauwazylem, ale mysle, ze wcale nie jest to wykluczone. Posrod wszystkich nacji pelniacych sluzbe w Libanie, znow jestesmy najbardziej dostrzeganii. Do niedawna pokazywano nas palcami na ulicy i machano dlonmi, bo leczylismy co najmniej polowe mieszkancow okolicznych wiosek. Dzis kto do nas nie zagladnie, nie omieszka rzucic uszczypliwej uwagi na temat naszego zaangazowania w wojne z Irakiem. Czesto jestesmy pytani jak to sie stalo, ze majac tak duze interesy w Iraku, prowadzac tak daleko posunieta wspolprace przyleczylismy sie do wojny. Nikt inaczej nie odbiera naszej polityki jak po prostu stan wojny z Irakiem. Na nic zdadza sie tlumaczenia, ze nie jestesmy w stanie wojny, a jedynie prowadzimy dzialania rozbrojeniowe wraz ze Stanami Zjednoczonymi. Nawet nie probujemy juz tego tlumaczyc, aby nie narazic sie na smiesznosc.
Nic nie ukryje sie przed uwaznym obserwatorem, a poniewaz w naszym sasiedztwie prawie kazdy mieszkaniec wspolpracuje z sluzbami specjalnymi, kazdy z nich dobrze wie o poczynaniach polskiego rzadu. Doslownie przed chwila rozmawialem z Tygrysem, ktory przyprowadzil pacjenta. Podal nam informacje, ktore moze nie do konca sa potwierdzone, a z pewnoscia nie sa jeszcze cytowane przez prase, a jednak skads zdobyte. Twierdzi ze w najblizszym czasie do Kuwejtu wyruszy kolejna grupa polskich komandosow. Dlaczego tak bardzo zalezy nam na zaangazowaniu sie w wojne? Nie potrafie mu odpowiedziec.
Dzis o poranku gdy dotarlem do szpitala aby pelnic codzienny dyzur powital mnie znajomy libanczyk, o ktorym wiem z nieoficjalnych jednak godnych zaufania zrodel, ze jest dzialaczem jednej z prosyryjskich organizacji paramilitarnych dzialajacych na naszym terenie. Mimo niewatpliwej sympatii, ktora udalo mi sie zdobyc dotychczas nie uszla mojej uwagi uszczypliwosc w glosie mojego rozmowcy, gdy z polusmiechem pytal czy juz sie spakowalem, bo chyba polski kontyngent wkrotce oposci Naqoure. Przeciez wypowiedzielismy wojne krajowi arabskiemu - Irakowi. Pozostawilem to bez komentarza. Nie chcialem wdawac sie w akademicka polemike.
Wsrod calego zamieszania pojawiaja sie czasem glosy broniace polskich zolnierzy. Gdy nie podjalem jednej z kolejnych rozmow na temat dlaczego Polska walczy z Irakiem, w mojej obronie stanela znajoma Libanka udowadniajac rozmowcy, ze przeciez nie Polacy wypowiedzieli wojne Irakowi, ale rzad polski, a przeciez to nie to samo. W swoim stwierdzeniu nie byla odosobniona. Juz gdzies sluszalem wnet po ogloszeniu przez premiera i prezydenta decyzji o wyslaniu polskich oddzialow na wojne, ze zdaje sie ze w polskim rzadzie sa chyba Polacy, ktorym blizej do Izraela niz do Polski... .
Rowniez dzisiaj (dni teraz nabraly znaczacej intensywnosci) zaslyszalem od mlodego Libanczyka, ktorego brat sluzy obecnie w armii, ze cieszy sie z wojny ktora rozpoczeli Amerykanie i ma nadzieje, ze zwycieza. Zdaje sie ze istnieje pewna grupa mlodych arabow przychylnych polityce USA. Z tego co daje sie zaobserwowac najczesciej dobrze wladaja jezykiem angielskim i posiadaja rodziny "za wielka woda". No i rozpoczela sie wojna, choc zdaniem niejednego taktyka trwa juz od dawna. Mimo, ze toczy sie dosc daleko, bo na drodze do Iraku musielibysmy przejechac cala Syrie, to jej echa zdaja sie docierac do nas nazbyt wyraznie i tu rodiz sie wiele pytan, a wsrod nich podstawowe dla Tymczasowych Sil Pokojowych w Libanie: Jaki bedzie wplyw wydarzen w Iraku na to co dzieje sie na granicy swiatow arabskiego i zydowskiego? Czy jest szansa na utrzymanie pokoju? Wciaz mamy taka nadzieje, ale na wszelki wypadek opracowujemy szczegolowe plany ewakuacji calego obozu na Cypr i dalej gdy bedzie trzeba. Kto wie jak daleko bedzie trzeba jechac by znalezc bezpieczne miejsce, gdy strony konfliktu wezwa do wojny w imie braterstwa i obrony religii... .
(A mimo to za oknem rozkwita wiosna...)
 

20 marca 2003
ZACZELA SIE WIOSNA
Wrocilem do Libanu z zimnej Japonii i nie moge uwierzyc jak tu pieknie. Krajobraz zazielenil sie, co jest zjawiskiem wyjatkowym i krotkotrwalym, morze przybralo jeszcze bardziej lazurowy kolor, a powietrze jest zadziwiajace.
Pierwszy dzien po powrocie byl wspanialy. Bezchmurne niebo, temperatura nie tyle pozwalajaca ile zmuszajaca do opalania sie, swieza bryza od morza lekko pomarszczonego wiatrem, a w powietrzu wiosna. Chodzilem niczym Alicja po przekroczeniu magicznej bariery lustra. Po trzech tygodniach chlodu, sniegu i wszedobylskiej, zimnej wilgoci, nie wierzylem w istnienie miejsc takich jak Naqoura. Gdzie nie spojrzec zmiany. Miedzy wapieniami rozrzuconych po ziemi drobnych skal, rozkwitac zaczely roznokolorowe drobne kwiaty. Agawy zakwitly. Jest to zupelnie niecodzienne zjawisko i kwiat agawy jest tez nietypowy. Z jej centralnej czesci wyrasta gruby zielony pal wygladajacy bardzo nienaturalnie, na szczycie zakonczony zgrubieniem przypominajacym duza szyszke. Wzialwszy pod uwage, ze wysokosc kwiatu jest znaczna i aby mu sie przyjrzec z dolu musialem mocno zadzierac glowe, uwazam go za dziw natury. Posrod calego, niezliczonego bogactwa przyrody najbardziej moja uwage przyciagnely kwitnace krzewy pomaranczy. Niewielkie te rosliny pokryte sa niczym snieznym korzuchem, bialymi kwiatami. Ale nie wyglad jest najwazniejszy. Wspanialosc kwitnacych pomaranczy odkrywa sie w pelni w pogodny wieczor, gdy zachod slonca malujne pastelowe obrazy na szybko gasnacym niebie. Cieply wiatr od morza unosi wowczas zapach nagrzanej sloncem ziemi i miesza go z wonia tysiecy kwiatow, a posrod nich kroluje zapach krzewow pomaranczowych. Myli sie kto przypuszcza, ze kwiaty pachna podobnie do owocow. Kwiat pomaranczy ma silny slodki, lecz nie za bardzo, lekko tajemniczy, pociagajacy i dziwnie egzotyczny zapach. Gdy zmiesza sie z wilgotnym wiatrem od morza przesyconym sola i zapachem wakacji, gdy zaprosi do tanca won drobnolistnej macierzanki, to nie ma w czlowieku dosc sily by sie nie zatrzymal i nie zapomnial o otaczajacym swiecie, gdy podrazni nozdrza. Wyszedlem tylko na moment aby przywitac sie z morzem i przekazac mu pozdrowienia slane z Mogilan i ... starcilem grunt pod nogami. Dobrze za mam tylko piec zmyslow. Wszystkie mialem wypelnione doznaniami. Morze, ktore dawno mnie nie widzialo i tez sie stesknilo wydalo z siebie pomruk zadowolenia pieszczac stopy skaly na ktorej stanalem. Wiatr zakrecil wokol glowy mlynca czochrajac dluzsze niz zwykle wlosy i pieszczac twarz cieplem wieczoru, zapamietujac rysy przed nastepnym rozstaniem. Gdzies za horyzontem powoli gasl dzien i slonce odchodzac na spoczynek slalo pozegnalne promienie raniac chmury krwawa purpura. Klucz oriona torowal droge nocy, ktora tuz za nim toczyla sie idealnie okraglym obliczem miesiaca. Kropelki piany strzasane z grzbietu fali osiadaly na wargach w slonym pocalunku powitania. Zatrzymawszy czas na dluga chwile, zaczerpnalem w pluca libanskiego powietrza i stala sie rzecz wspaniala. Z pobliskiego gaju pomaranczowego naplynal zapach jakiego nigdy sie nie zapomina. To o nim spiewa sie w psalmach. Ten zapach upaja ludzi i zmusza ich do powrotu, to znowu zmusza do gnania w swiat. Jest w nim wszystko o czym marzy kazdy. To zapach orientu i razowego chleba, zapach niepokoju przygody i tesknoty za odpoczynkiem, zapach trwania i odchodzenia w przeszlosc. Wachajac tylko i nic innego nie czyniac mozna przezyc cale zycie w jednej chwili. Mnie zdawalo sie jakbym nagle stal sie w wielu miejscach jednoczesnie. Odplynalem w morze doznan, ktore spiewalo piesn odwieczna o czasach, ktore byly i tych co nadejsc maja... . Nie wiem jak dlugo trwalem w milczacym powitaniu, lecz czas nie mial zupelnie znaczenia. Zapach Libanu wypelnil rzeczywistosc. Z zalem, ze juz koniec, ale i wypelniony radoscia doznan wrocilem na ziemie. Wiosna zaczela sie na dobre i nic juz tego faktu nie zmieni. Gdy nastepnego dnia znad ziemi izraelskiej nadciagnela marcowa burza niosac w sobie tumany pustynnego kurzu i ani grama wilgoci, wciskajacy sie w kazda szczeline goracy pyl nie mogl powstrzymac nieuniknionego. Po burzy nastal deszczowy dzien. Przyroda jakby chciala zatrzac slad i zmyc caly brod. Strugi ciezkiego deszczu z wielka sila, padajac na swiat prawie poziomo oczyszczaly powietrze i studzily ziemie. Wiosna znow na krotko zakryla twarz, ale nie calkiem.
Trzy dni temu odwozilismy do pobliskiego szpitala jedna z dobrze nam znanych Kurdyjek. Jej czas juz nadszedl i istniala obawa, ze dziecko moze przyjsc na swiat w samochodzie. Tym razem, nie tak jak poprzednio, udalo sie dotrzec na czas. Niestety porod nie przebiegl zupelnie latwo i "nasza mala coreczka" (nikt nie ma watpliwosci, ze jest to nasza coreczka, przeciez przez dziewiec miesiecy troszczylismy sie o nia i rodzila sie prawie na naszych rekach), musiala pozostac w inkubatorze i poddac sie terapii. Mamie kazano powrocic do obozu na granice. Dzis, trzy dni po porodzie przyjechal po nas oficer lacznikowy z prosba by mu towarzyszyc i pomoc przetransportowac malenstwo do mamy. Wszystko bylo zalatwione. Wystarczylo odebrac dziecko z prywatnego szpitala, gdzie udalo sie je ulokowac po porodzie, bowiem szpital rzadowy w ktorym przyszla na swiat nie potrafil zapewnic jej dostatecznej opieki. Dzieki pewnym ukladom nieoficjalnym tych kilka dni otrzymalismy w prezencie. UNIFIL nie posiada oficjalnie pieniedzy na pomoc humanitarna, dlatego takie sytuacje jak przypadek "naszej coreczki" wymagaja duzo dobrej woli i politycznych umiejetnosci wielu osob.
Gdy zjawilismy sie w szpitalu pojawil sie pewien problem. Dziewczynka nie jest zupelnie zdrowa i wymaga specjalistycznej opieki. Obecnie ciagle jeszcze przebywa w inkubatorze. Krwawienie srodmozgowe spowodowane urazem okoloporodowym prawdopodobnie uszkodzilo osrodek termoregulacji. Wystapily rowniez zaburzenia wentylacji, wiec tymczasem dodatkowo zaopatruje sie dziecko w tlen.
W takim stanie odmowilem mozliwosci przewiezienia dziecka na granice i oddania go matce. Moze udaloby sie utrzymac je przy zyciu, ale nikt nie mogl dac takich gwarancji szczegolnie w warunkach panujacych w obozie uchodzcow. Pojawil sie dylemat. Wlasciciel szpitala zazadal od nas zaplaty za kazdy kolejny dzien pobytu dziecka. Koszt okolo 800 USD za dobe. Tzw. oficer humanitarny, niezwykle rozsadny i uprzejmy major z Indii byl w stanie uzyskac okolo 100 USD. Pomyslelismy o zwroceniu sie do UNICEF'u, ale po pierwsze na decyzje trzeba by zbyt dlugo czekac, a poza tym oni tez nie posiadaja funduszy na wypadek sytuacji jak nasza. Pozostala jeszcze mozliwosc przewiezienia dziecka do innego, odleglego szpitala rzadowego, majacego odpowiednie warunki i gotowego udzielic pomocy nieodplatnie. Problem transportu wciaz pozostal niewyjasniony. Byc moze uda sie zaangazowac sily Czerwonego Krzyza.
Ostatecznie sytuacja ma sie tak. Dziewczynka wciaz w inkubatorze znajduje sie w prywatnym szpitalu, ktory wyznaczyl "dead line" na godzine dziesiata rano dnia nastepnego (pytanie co zrobia jesli nie odbierzemy dziecka, ani za nie nie zaplacimy?), matka czeka w obozie na granicy nie majac pojecia co sie dzieje z jej dzieckiem, a caly zespol zastanawia sie jak zdobyc fundusze by pomoc.
Ciekawa w tym wszystkim zdaje sie postawa czlowieka odpowiedzialnego za pomoc humanitarna w UNIFIL'u, desygnowanego przez rzad libanski. Kraza wiesci, ze to emerytowany oficer sluzb specjalnych i szczwany lis. Nie do konca wiadomo o czym rozmawial z wlascicielem szpitala, ale wyraznie mialo to wplyw na decyzje i postawe tego ostatniego. Gdy my zastanawialismy sie nad sposobem postepowania on beztrosko stwierdzil ze zasadniczo nie ma problemu, za dziewiec miesiecy matka moze miec nowe dizecko, wiec czym tu sie martwic. My jednak martwimy sie dalej. Zobaczymy jakie rozwiazania przyniesie dzien nastepny. Oficer do spraw humanitarnych, hinduski major nie pozostawi "naszej corochny" bez opieki i przy swojej operatywnosci oraz znajomosci realiow libanskich powinien znalezc optymalne rozwiazanie.

17 lutego 2003
WALENTYNKI
Nikt juz pewnie nie zastanawia sie kto to byl sw. Walenty, istneje tylko dzien zakochanych I zamarykanizowane jego obchodzenie. To prawie tak jak probowano zrobic z dnia sw. Mikolaja mikolajki. Kiedys prawie udalo sie pewnym silom politycznym zeswietczyc tradycje zwiazana z dzialalnoscia dobroczynna swietego. Teraz udalo sie nie tylko zeswiedczyc, ale rowniez zamerykanizowac tradycje zwiazana ze sw. Walentym. Chetnie poszlismy na taka propozycje. Odpowiadanam forma komercyjna spreparowana dla potrzeb marketingowych. Wciaz jest w niej nuta romantyzmu I dreszczyk emocji. Od dawna przestalismy sie bawic w anonimowe listy bogate w ozdoby sztuki epistolarnej. Sklepy pekaja wrecz w szwach od tandetnych symboli majacych zapewnic o naszej milosci mniej lub bardziej odwzajemnionej.
Walentynki nie sa tradycja polska. Dzien zakochanych wszedl jednak na arene miedzynarodowa I tym samym my, majacy ambicje ekonomicznego zjednoczenie z Europa I mocarstwowe zapedy w zwiazkach ze Stanami Zjednoczonymi, przyjelismy walentynki do swoich domow. Obok wszelkiego rodzaju okazywania sympatii I milosci, dzien sw. Walentego stal sie oczywista okazja do urzadzania spotkan towarzyskich roznego kalibru. Tymczasowe Sily Pokojowe Organizacji Narodow Zjednoczonych w Libanie (UNIFIL) sa potezna mieszanka roznonarodowa. Nas tez zbratal sw. Walenty I wspolnie obchodzilismy dzien jego pamieci.
Na wyskosci zadania stanela oczywiscie messa szpitalna. Weterynarze z Druzyny Higienicznej zorganizowali poczestunek. Dzielnie w tym zadaniu pomagaly im nasze nieliczne kobiety - pielegniarki. Wlasciwie to one uratowaly honor polskiej kuchni. Za barem stanela dzielna I w pelni profesjonalna ekipa w skladzie:
Agnieszka - technik radiolog - jej zadanie to przeswietlic klienta czy ma kase I czy warto dawac mu na kreske, Danusia - pielegniarka anestezjologiczna - potrafi znieczulic drinkami nawet najwiekszego twardziela, Jarek - kierowca ambulansu - po upojnej nocy nie jeden nie bedzie w stanie trafic do domu o wlasnych silach I ja - piate kolo u wozu, ale pozmywac naczynia potrafie.
Poczatkowo impreza mimo oczekiwan nie kleila sie nazbyt. Personel szpitala dopisal, ale nikt wiecej nie pojawil sie na oficjalne rozpoczecie balu. Jedyny obcy to Salvatore, pilot wloskiego Korpusu Powietrznego, wspanialy muzyk I tenor w jednym. Do niego w pelni pasuje okreslenie "czlowiek orkiestra". Przyniosl swoj Keyboard I od tego momentu zaczela sie zabawa mimo braku publicznosci.
Salvatore jest profesjonalista. Nikt nie wie jak lata, bo w UNIFIL'u wykonuje glownie prace biurowe, ale z cala pewnoscia gra I spiewa najlepiej ze wszystkich w calej okolicy. Niech za najlepsza reklame posluza fakty. Salvatore ma we Wloszech wlasny zespol, z ktorym nagral kilka plyt. Spiewal ze slynnymi tenorami klasy Pavarottiego, lecz tamtych nazwisk nie powtorze. Jest maskotka naszego obozu I nie ma imprezy bez niego. Potrafi zagrac I zaspiewac wszystko co swiat wymyslil I robi to nieraz lepiej od pierwowzoru. Salvatore zaczal grac, my zaczelismy jesc, a goscie powoli, powoli zaczeli sie schodzic. Najpierw Hindusi cichutko, na paluszkach jak to w ich zwyczaju, ale szybko zostali porwani I wchlonieci przez roztanczony tlumek. Kolejni byli Wlosi. Zwartym szykiem, czesc w mundurach, bo na sluzbie, ale do Italair jest doslownie dwa kroki, to tuz za plotem, wiec moga sobie pozwolic na bycie z nami nawet na sluzbie. Pozniej zatracilem rachube: Polacy, Ukraincy, Fijijczycy, Francuzi, Irlandczycy. . Sala zapelniala sie szybko, drinki I pary w tancu krazyly coraz szybciej, a Salvatore gral I spiewal.
Zanim wybila polnoc wszystkie Kopciuszki oposcily juz parkiet I wymknely sie do swoich lozek. Atosfera nabierala coraz ostrzejszego aromatu whisky, vodki I ginu z tonikiem. Polak bratal sie z Fijijczykiem, Wloch z Irlandczykiem, a wszystkich razem poloczyla milosc do muzyki. A Salvatore wciaz gral, az przyszedl I na niego czas, bo I on byl na sluzbie. Oposcil nas, ale byla to juz pora taka ze niewielu zauwazylo zmiane nastroju. Messowy sprzet grajacy, dzielnie zatapil trubadura.
Gdy juz na parkiecie nie bylo pan, pojawil sie mlody Francuz z magicznymi sztuczkami. Wielu pewnie mialo watpliwosci, czy on na prawde czaruje, czy tylko alkohol zaburzyl ich percepcje, ale Francuz czarowal. W koncu I on sie zmeczyl, a moze nawet znudzil sie I wtedy z pomoca znowu przyszla muzyka. Dotychczas zapomniana plyt U2 przypadkiem trafila do odtwarzacza I . rozpoczal sie "bal samcow".
"With or without you" zaryczano zgodnym horem:
Irlandczycy na czele, tuz obok goralskie gardlo z Koscieliska I zwartym szykiem Wlosi. Uniosla nas muzyka I poniosly emocje, to byla dopiero zabawa jak za dawnych dobrych lat studenckich. Dobrze ze messa wytrzymala.
Trwalo by to pewnie do bialego rana, ale prezes messy zachowal resztke swiadomosci I zarzadzil odwrot. Nieoczekiwanie odwrot przerodzil sie w szturm I dosc symetrycznym zygzakiem zbratane towarzystwo przemiescilo sie do Irish House - messy irlandzkiej, aby tam dopelnic tak dobrze rozpoczetego dziela. Nie moge powiedziec o sobie jak bajkopisarz:"I ja tam bylem miod I wino pilem", po pierwsze dlatego, ze jak na irish pub przystalo raczono sie Guinnesem, a po wtore to ja byle prezesem o trzezwym umysle I ta trzezwosc nie pozwolila mi isc zygzakiem. Musialem wiec oposcic zacne towarzystwo, by nastepnego dnia powrocic za bar szpitalnej messy.

17 lutego 2003
O KURDE ZNOWU!
Problem Kurdow na granicy libansko - izraelskiej wciaz powraca. Nie dalej jak cztery dni temu bylem wzywany do dzieci. Az dziw bierze na niefrasobliwosc rodzicow I na ich oczekiwania. Dwojka dzieciakow z goroczka I objawami zapalenia gardla spowodowanegonfekcja wirusowa. Oczywiscie kazdy zgodzi sie, ze lepiej wezwac lekarza. To w koncu dzieci. Zwazywszy jednak na sytuacje nie jest to tak oczywiste. Dla Kurdow tak.
Zadzwonili po pomoc rankiem okolo godziny siodmej. Twierdzili ze sprawa niecierpiaca zwloki. Zolnierze ghanscy, ktorzy trzymaja posterunek w bezposrednim sasiedztwie uchodzcow nie potwierdzili, zeby byla koniecznosc popmocy natychmiastowej.Poniewaz dzialo sie wszystko w piatek, czyli dzien libanski I od rana mielismy pelna poczekalnie pacjentow, a ja bylem lekarzem dyzyrnym, wiec uczyni koledzy poprosili oficera lacznikowego o dwie godziny zwloki, abym mogl na spokojnie zalatwic sie z pacjentami. Zalatwilem sie I jade na granice. Mowiacy po angielsku tlumacz kurdyjski przyprowadza do mnie dwojke przeziebionych maluchow I rozmowe rozpoczyna od pretensji, ze zbyt dlugo oczekiwal na nadejscie pomocy. Na pytanie jakie objawy I od jak dawna wystepujace zmusily go do wezwania nas w trybie "emergency". No wiec katar I kaszel od wieczora dnia poprzedniego. .
Jest chlodny dzien. Pada deszcz szarpany podmuchami silnego wiatru. Przeziebione dzieci biegaja nieubrane I bez butow po mokrym asfalcie. Nawet nie pytam o ich rodzicow. Prozny wysilek uczenie ich troski o dzieci. Badam szczegolowo, zeby nie przeoczyc niepokojacych symptomow. Nie mozliwe abym przeoczyl. Banalne przeziebienie tak skapoobjawowe, ze zadna polska mama nie smialaby wzywac w tym celu lekarza, a wykazujac wieksza niz zwykle troskliwosc, przy zastosowaniu najprostszych domowych metod, w dwa dni sama dokonalaby cudu uzdrowienia. Kurdowie nie kiwna nawet palcem by cokolwiek uczynic. Lekarz to wlasciwa osoba I zeby przypadkiem nie kazal na siebie czekac. . Przy okazji tradycyjnie oprozniam przenosna apteczka zaopatrujac dziesiec innych osob, w tym moja znajoma z "comiesieczna ciaza I poronieniem", ktora juz kiedys wyslalem do szpitala z powodu krwawienia miesiecznego. Dzis na pytanie o ciaze odpowiada przeczaco. Na koniec dolegliwosci zglasza sam tlumacz. UNIFIL nie daje mu dobrych szamponow I z tego powodu wypadaja mu wlosy. Kazdego dnia rano znajduje na poduszce kilka! Ogladam jego bujna czupryne, ktorej pozazdrosilby mu niejeden filmowy "macho", skora czysta, dobrze wymyta. Nie wiem czy smaic sie czy plakac. Zachowuje pelna profesjonalizmu stoicka postawe I pozostawiam szampon przeciwupierzowy, choc czynie to wbrew sobie. Coraz czesciej dostrzegam przyczyny dla jakich zaden kraj nie chce ich przyjac do siebie. Oni na prawde potrafia "ulatwiac" sobie I innym zycie.
Po takim zaopatrzeniu w leki mam nadzieje na kilka dni spokoju. Tym razem jestem w duzym blodzie. Piekna niedzielna noc. Pelnia ksiezyca, miliardy gwiazd migoca na firnamencie. W powietrzu czuc wiosne. Chce sie zyc. Mimo zmeczenia sporo czasu spedzam w messie. Jest przyjemny kameralny nastroj. Kilku bliskich znajomych zagladnelo na posiady. Gadamy, gramy w karty, czasem zatanczymy. Czas plynie szybko I dopiero okolo polnocy trafiam do pokoju. Jest mi dobrze. Juz czuje przyjemnosc cieplego prysznica. Spuszczam zimna wode, ale zanim zanurze sie w rozkosz myje zeby. Czlowiek z nieumytymi zebami caly czuje sie nieswiezy. Obserwuje w lustrze wyszczerzona w krzywym usmiechu morde I zblizajaca sie do zebow szczoteczke z kropla pasty. I w tym momencie zostaje przerwana sielanka. Pager. Czuje rosnacy niepokoj. Ale chyba falszywy alarm. Pager tylko "zapikal" I milczy. Pewnie jakas pomylka. Nie ciesze sie zbyt dlugo zludzeniami. Pager uruchamia sie ponownie I tym razem oznajmia, ze konieczny jest moj pilny kontakt ze szpitalem. Lece z ustami pelnymi piany do telefonu, wykrecam numer I slysze zdawkowe:"Granica".
Nie zacytuje co jakie epitety wyrwaly sie w swiat w tym momencie. Zsapewne daloby sie zauwazyc na moich ustach piane ze wscieklosci, ale juz mialem pelno spienionej pasty.
Ubralem sie dosc lekko oczekujac krotkiego wyjadu.
Pewnie znowu jakis falszywy alarm. Francuski oficer lacznikowy juz na mnie czekal. Pytam czy zna przyczyne wezwania. Mlody mezczyzna, atak padaczki lub zaslabniecie. Nie wie dokladnie. Wzywajacy go zolnierz ghanski byl mocno zaniepokojony. Jedziemy szybko. Na granicy zaskoczenie, Libanczycy nie robia trudnosci.
Tlumacz prowadzi nas do ciasnego pokoiku, gdzie rozgrywa sie tragiczna scena. Czterech roslych mezczyzn wszelkimi sposobami probuje utrzymac wijacego sie pod nimi chlopaka. Na oko ma nieco ponad dwadziescia lat (w rzeczywistosci ma 27), jest dobrze zbudowany I silny. Szeroko otwarte powieki odslaniaja szerokie zrenice nieprzytomnie bladzace po twarzach. Sa dziwnie metne I bez wyrazu, a jednak jest w nich cos co przeraza. To oczy dziekiego zwierzecia zlapanego w potrzask, wijacego sie w smiertelnym wysilku. Juz nie czuje bolu, juz nie liczy na przezycie, ale przed smiercia chce zadac jak najwiecej bolu swoim przesladowcom. Podchodze do lezacego. Jestem w mundurze. To wyraznie dziala na niego pobudzajaco. Rzuca sie w moja strone, probuje zlapac mnie w szponiasto zakrzywione palce. Trzymaja go zbyt mocno. Gdy probuje zbadac puls I dostac sie do zyly, poczatkowo wiotczeje jakby tracil przytomnosc, a gdy uwaga trzymajacych slabnie rzuca sie ze zdwojona sila probujac chocby podrapac albo ugryzc. Z gardla wydostaje sie dziwnie zlowrozbny warkot. Nie jestem przygotowany na zaopatrywanie pacjentow psychiatrycznych. Mam tylko relanium. Podaje jedna ampulke dozylnie. Jest trudno. Pacjent wciaz walczy I stara sie zlapac zabami moja reke. Czterech trzymajacych nie daje sobie rady. Brak efektu po leku. Podaje druga ampulke domiesniowo. Czekam chwile, rowniez bez zmian. Nie mam wiecej leku, ani zadnych innych medykamentow, kotre dawalyby szanse powodzenia.
Naradzam sie wspolnie z oficerem lacznikowym i postanawiamy uzyskac zgode na transport chorego do najblizszego szpitala. To jakas godzina drogi stad. Zgode otrzymujemy, lecz niemozemy wezwac ambulansu. Musimy dac sobie rade terenowa Toyota. Do pomocy bierzemy dwoch roslych ghanskich zolnierzy. Przez cala droge staraja sie utrzymac pacjenta w pozycji lezacej. Pomagam im w tym jak moge caly czas unikajac zebow I paznokci pacjenta. Trzymam jedna jego reke. Palce trzymam na tetnicy promieniowej kontrolujac tetno. Jest bardzo zmienne, ale wciaz wyrazne. To dobrze, bo w innym przypadku mielibysmy trudnosci z prowadzenim akcji reanimacyjnej w tych warunkach. Mimo, ze kierowca jedzie znacznie za szybko jak na mozliwosci drogi. Podroz trwa niezmiernie dluga godzine. W chwilach miedzy atakami agresji, widze jak z mroku samochodu wpatruja sie we mnie zimne oczy drapieznika. Sam nie wiem czy nie spuszczajac wzroku bardziej czuje lek czy wyzwanie. Srebrne swiatlo ksiezyca nadaje calej sytuacji nierealnych ksztaltow. Kiedy wreszcie bedzie ten szpital., to chyba jednak lek.
Po raz pierwszy jestem w takij sytuacji I nie wiem gdzie szukac szpitala. Pytam po drodze jedynego napotkanego przechodnie. O trzeciej rano nie ma zbyt duzego ruchu. Wskazuje na dziwny niewysoki bydynek zupelnie nie przypominajacy miejsca, ktorego szukamy. Udaje nam sie obudzic spiacego stroza. Przywoluje lekarza. Wlasciwie trudno odroznic jednego od drugiego. Obydwoje chodza w starych I brudnych dresach.
Nasz pacjent juz nie walczy od kilku minut. Widac wyraznie, ze do pustych dotychczas oczu powraca pierwiastek ludzki, choc do swiadomosci wciaz mu daleko. Lekarz jest uprzejmy, choc w jego zachowaniu daje sie dostrzec sugestie, ze nas przyjazd tutaj jest zupelnie niepotrzebny, bo pacjent jest w stanie ogolnym dobrym. Mimo wszystko decyduje sie na pozostawienie go do dnia nastepnego. Ghanczycy zanosza go na oddzial I tam zostaje pod opieka pielegniarska. Tymczasem problem rozwiazany, ale tylko do jutra. Jutro wroci on na granice I znowu nie bedziemy znac dnia ani godziny, kiedy nastapi kolejny atak. Wracamy do obozu szybko. Droga powrotna zawsze mija szybciej. Wspinajac sie na "Schody Tyru" mozemy napawac sie mistycznym widokiem rozposcierajacym sie u naszych stop. Polyskujace srebrem w blasku ksiezyca, biale skaly Libanu szczerza swoje zeby w szyderczym usmiechu. Promienie miesiaca igraja po grzbietach fal zdobiaj je brylantyna. Symetryczny krag nad naszymi glowami rozlewa obficie swoje swiatlo sprawiajac, ze jest widno jak w dzien. Zal byloby przespac tak piekna noc. W ten sposob staram sie wyszukiwac dobre strony calej sytuacji. W gruncie rzeczy jest ich niezbyt wiele I nikna w ogromie problemu. Mam duze tudnosci aby zerwac sie z lozka w poniedzialkowy ranek. Mam dyzur ratunkowy, licze na chwile spokoju, aby zdrzemnac sie w ciagu dnia. Szybko dowiaduje sie, ze jednak sie przelicze. Lekarzem dyzurnym szpitala jest dowodca. Wlasnie dzis ma jakies zajecia dodatkowe, wiec musze go zastapic. Po zajeciach z niewiadomych przyczyn nie odpowiada na wezwania, a pacjenci czekaja. Przyjmuje po kolei I tak do lunchu.
Wybieram sie zaspokoich glod, bo od rana nie zdazylem nic wlozyc do ust. I tym razem bede musial cierpliwie poczekac na zaspokojenie potrzeb. Dzwoni dyzurny oficer lacznikowy - nagle wezwanie na granice!. Tego juz za wiele!
Na szczescie nie dochodzi do wyjazdu. Oficer osobiscie przywozi pacjentke. Jest to nasza stara znajoma z tendencja do przerysowywania swoich problemow. Zbiegiem okolicznosci to matka naszego nocnego rozrywkowicza, z ktorym jezdzilismy do szpitala. Gdy zobaczyla syna wracajacego, ostentacyjnie osunela sie z nog I uznana zostala za nieprzytomna. Gdy dotarla do nas na pierwszy rzut oka wiedzielismy w czym rzecz. Oczywiscie potwierdzilismy swoje przypuszczenia wykonujac wszyskie konieczne badania I nawet poczetowalismy naszego goscia kroplowka, co mialo glownie efekt psychologiczny, ale wielce spektakularny. Dokonujac "cudownego" uzdrowienia mam nadzieje, ze zamknelismy na najblizszy czas rozdzial kurdyjski. Obok wielu innych ciekwaych spostrzezen nasuwa sie jedno: niedaleko pada jablko od jabloni.

16 lutego 2003
OPARZENIA
Nasz maly szpital w Naqourze prowadzi od pewnego czasu bardzo ograniczona dzialalnosc medyczna. Zmiany etatu I zakresu obowiazkow w sferze teoretycznej mocno ograniczyly mozliwosci dzialania. Niestety ktos o niezwykle analitycznej umiejetnosci myslenia uznal, ze obowiazki, ktore kiedys pelnilo ponad 70 osob sa w stanie przejac 23 osoby. Poniewaz misja nasza w Libanie jest misja wojskowa, wiec nie mamy specjalnie mozliwosci dyskutowania problemu. Musimy sie dostosowac I wykonywac zlecone nam obowiazki. Wykonujemy najlepiej jak potrafimy. Stad biora sie nasze permanentne dyzury trwajace niemal po trzy tygodnie bez przerwy, stad wynika sytuacja, ze nie mozemy opuscic obozu nawet po zejsciu z dyzuru, bo przyjmujemy inne nieoczekiwane obowiazki, stad w dni powszednie przyjmujemy niejednokrotnie po kilkudziesieciu pacjentow I czesto caly obowiazek zaopatrzenia ich przypada na jedna osobe. Taka sytuacje mialem w ostani piatek. Dwudziestu dziewieciu pacjentow przed lunchem (po lunchu bylo znacznie mniej), z czego przynajmniej polowa to pacjenci chirurgiczni. Oznacza to duzy naklad pracy I czasu. Problem najwiekszy w tym, ze sa to glownie dzieci. Trudno jest zajmowac sie dzieckiem szybko. Maly pacjent wymaga niezwyklej troskliwosci I bardzo indywidualnego traktowania.
Piatek byl jednym z tych dni, ktore nazywam "dniami proby". Mamy w szpitalu zasadniczo trzy gabinety przyjec. Od kiedy rozpoczalem dodatkowo dzialalnosc rehabilitacyjna, funkcjonuje jeszcze gabinet wyposazony w lezanke I drobny sprzet rehabilitacyjny. W "dniach proby" czesto zdarza sie tak ze w kazdym pomieszczeniu znajduje sie pacjent. W gabinecie internistycznym pielegniarka dyzurna wykonuje EKG, w tym samym czasie w gabinecie chirurgicznym sanitariusz-kierowca "rozpakowuje" opatrunek, a lekarz dyzurny przyjmuje trzeciego pacjenta w gabinecie laryngologicznym. Wychodzac po leki, lekarz zaglada do chirurgicznego, sprawdzic na jakim etapie jest zdejmowanie opatrunku, odbiera od pielegniarki zapis EKG I zleca pobranie krwi do badan. Wracajac powtarza czynnosci I dowiaduje sie ze jest pacjent do natychmiatowej interwnecji chirurgicznej. Podaje leki pacjentowi, zlecajac tlumaczowi objasnienie jak I kiedy uzywac, instruuje sanitariusza jak przemyc rane I co nalozyc pod opatrunek, nakzuje wezwac ambulans Czerwonego Krzyza po pacjenta ze zmianami niedokrwiennymi w zapisie pracy sreca I przystepuje do szycia rozcietej reki czy glowy. Takie dni to prawdziwa proba cierpliwosci. Szczegolnie trudno jest utrzymac na wodzy napiete nerwy, gdy podczas najwiekszego oblezenia, gdy poczekalnia przepelniona jest pacjentami, przelatujac na wysokosci lamperii mimochodem dostrzega sie dyzurnego anestezjologa, starego I doswiadczonego lekarza, ktory z niejednego pieca chleb jadl, jak ze stoickim spokojem rozwiazuje krzyzowki, szeroko rozparty na wygodnej sofie w pokoju socjalnym. Az zazdrosc bierze. Chcialbym miec tyle stoickiego spokoju, by pozwalac sobie w godzinach szczytu na pelen relaks. Oczywiscie, ze on jest tylko anestezjologiem I w dniu dzisiejszym nie ma jeszcze pracy typowej dla jego specjalnosci, ale chyba nie o to chodzi, tez jest lekarzem, skonczyl te same studia, w tej samej renomowanej uczelni - Wojskowej Akademii Medycznej, ktora dala mu takie samo przygotwanie do zawodu jak mnie, tylko nieco wczesniej… . Na szczescie cala sytuacja wyjasnia sie gdy nie moga nadazyc z przyjmowaniem I prosze go o pomoc. To nie cierpliwosc, czy lenistwo, to po prostu poczucie obowiazku dydaktycznego zmusza mojego kolege do takiej postawy. Uwaza bowiem, ze sam juz jest wyeksploatowany I nie wart inwestowania w siebie, za to ja mlody, ambitny, moze nawet z perspektywami… . Po prostu daje mi szanse nabycia mozliwie najwiekszego doswiadczenia. Poczucie wdziecznosci za troske o moja przyszlosc pozwala mi spokojniej przyjmowac codzienny obowiazek I z radoscia kolejna zastepy pacjentow.
Niemal polowa pacjentow chirurgicznym to dzieci. Mowa oczywiscie o mieszkancach Libanu. Kontyngent jeszcze ne dopracowal sie wlasnych dzieci. Zadziwiajaca jest beztroska rodzicow. W kazdym tygodniu trafiaja do nas maluchy z rozleglymi oparzeniami ciala, drugiego I trzeciego stopnia. Maly Ali ma prwie trzy I pol roku. Jest dzieckiem chorym na padaczke I jego rozwoj psychofizyczny jest nieco spowolniony. Matka przyniosla go do szpitala trzy tygodnie temu z rozleglymi oparzeniami obu nog. Rany siegaly nemal od samych pachwin po stopy. Co bylo przyczyna, pewnie nigdy nie dojdziemy. Matka twierdzila, ze goraca woda. To jest najczestsze wytlumaczenie, jednak czasem trudno dac w to wiare. Wiekszosc powierzchni oparzonej pokryta byla masami martwiczymi I wloknikiem. Rany saczyly I mimo ze byly czyste, nie wygladaly dobrze. Cienka I delikatna skora dziecka z latwoscia ulega glebokim oparzeniom. Ludnosc tutejsza nie jest wyedukowana co robic na wypadek oparzen, dlatego ich jedyne postepowanie to posmarowanie oparzenia pasta do zebow. Jest to powszechnie uznawane za srodek skuteczny. Na pewno skutecznie podraznia skore I sprawia mi duzo trudnosci, aby usunac biala, zaschnieta mase z rany. Ali mial szczescie. Dosc szybko trafil do szpitala I zostal prawidlowo zaopatrzony. Do mnie przyszedl z mama tylko na zmiane opatrunku w czwartym dniu po wypadku. Pierwszy I podstawowy problem to zdjecie przyschnietego do rany opatrunku. Dlugo nasaczam go jalowym roztworem soli fizjologicznej, a I tak opatrunek odchodzi czesciowo ze zmacerowany naskorkiem I masami wloknika. To bardzo bolesny zabieg. Ali jest nad wyraz cierpliwy, ale I tak trudno mi utrzymac jego nozki nawet z pomoca pielegniarki. Oparzenia sa rozlegle I glebokie, ale w brzegach rany widac rozpoczynajacy sie proces naprawczy. Mlody naskorek zaczyna nachodzic na rane. Sladow ziarninowania w ranie jeszcze brak. Pokrywam rane gruba warstwa silvadermu, na to nakladam gaze nasaczona parafina, aby opatrunek nie przylgna do dnia nastepnego do rany, wszystko pokrywam gruba wrstwa jalowej gazy, ktora ma wchlaniac saczace sie z rany krew I chlonke. To wszytsko przybandazowuje. Ali zegna sie ze mna nieufnie. Chyba czuje ze "bukra" = jutro, czeka go powtorka "pieszczot". Ale zabiegi sa skuteczne I nastepnego dnia zdejmowanie opatrunku nie jest juz tak brutalne I tak bolesne. Ali usmiecha sie do swojego nowego wujka, ktory robi mu balony z rekawiczek chirurgicznych I ma caly zapas glupich min, a jedyne zdania, ktore potrafi wypowiedziec w zrozumialym dla Alego jezyku to " jak sie masz kochanie", " nie boli…" I "juz koncze". Na pozegnanie Ali posyla calusa wujkowi I od dzis to bedzie nasze stale pozegnanie.
Ali jest jednym z najwdzieczniejszych pacjentow. Jego rany goja sie szybko I bez komplikacji, a dosc niski prog bolowy, pozwala szybko zaopatrywac rany nienarazajac go na dlugie cierpienia. Niestety, wygojenie oparzen nie zamyka sprawy leczenia. Nadopiekunczosc matki (coz kiedy tak pozno bo dopiero w obliczu zaistnialego oparzenia), doprowadza do duzych przykurczow w stawach kolanowych I Ali nie jest w stanie sam utrzymac sie na nogach. Wyglada tak jakby zdjeto mu gips z obu nog po szesciu tygodniach noszenia.
Ucze matke rehabilitacji I postepowania. Z pomoca tlumacza perswaduje jej koniecznosc takiego postepowania, ale mam wrazenie, jakbym mimo wszystko mowil w zupelnie niezrozumialym jezyku.
Saini ma piec lat I jest piekna dziewczynka o kruczoczranych wlosach I kocich, blyszczacych oczach. Przyniosla ja do szpitala mama. Ma rozlegle oparzenia okolicy ledzwiowej I tylnych powierzni ud. Trzebaby nielada wirtuozerii aby samemu poparzyc sie w ten sposob. Mama upiera sie jednak, ze dziewczynka tego dokonala.
Usuwam cierpliwie rozsmarowana po powierzchni ran paste do zebow. Saini nie jest taka cierpliwa jak Ali. Placze.
Stara sprawdzona metoda nakladam gruba warstwe srebrzanu sulfasalazyny, na to gaze z parafina I gruby opatrunek. Na wierzch klade kompresy chlodzace, oparzenie jest dosc swieze, wiec warto sprobowac zminiamlizowac uszkodzenia tkanek glebokich. Saini odwiedza mnie regularnie przez juz prawie trzy tygodnie. Rany goja sie prawidlowo. Juz tak bardzo nie bola. Teraz zaczely swedziec I dziewczynka nie moze spac. Przez grube opatrunki nie moze sie podrapac, a zreszta rany wciaz czesciowo sa nie pokryte naskorkiem, a ziarnina jest bardzo dobrze ukrwiona I unerwiona, wiec nawet najmniejsze dotkniecie moze spowodowac krwawienie I bol. Staram sie przyspieszyc gojenie I zlagodzic swedzenie. W tym celu stosuje na rane Bepanthen w kremie. Nie wiem czy dziala, ale Saini gdy przychodzi do szpitala usmiecha sie do mnie od drzwi. Jest bardzo niesmiala, ale od kilku dni odpowida na moje powitanie: "Marhaba", a czasem nawet udaje mi sie wyciagnac od niej szeptane "Mnych", co oznacza ze wszystko jest w porzadku. Mysle ze w ciagu najblizszego tygodnia bede musial pozegnac sie z Saini. Rany sa bliskie wygojenia I nie bedzie potrzeby zmieniania opatrunkow w szpitalu. Mimo wszystko to duza radosc, gdy moglo sie pomoc. Kazdy usmiech pozostawiony w szpitalu przez nasze maluchy daje motywacje do pracy I nawet "dzien proby" nie jest taki straszny.

3 lutego 2003
DRUGA STRONA MEDALU
Nie da sie ukryc, ze kazdy medal ma dwie strony, kazdy kij dwa konce, a kazdy problem moze byc widziany z przynajmniej dwoch stron. W rzeczywistosci tych stron jest znacznie wiecej. Nasza rzeczywistosc, libanska i tym samym wojenna, ma rowniez rozne oblicza. Gdy spojrzec jej w twarz "Pani Wojence", wlos jezy sie na glowie i kazdy zadaje sobie pytanie, jak tu mozna zyc. A jednak cale zastepy pedza i ubiegaja sie o to by tu przyjechac i stanac na strazy pokoju. Czyzby pieniadze?
W pewnym stopniu tak. Ale to tylko wrazenie, ze satysfakcja finansowa jest duza. Wzgledny przychod nie jest az tak imponujacy by mogl sciagnac na wojne normalnych, spokojnych ludzi. Szczegolnie gdy porownamy zarobki innych nacji europejskich pracujacych w silach ONZ, okazuje sie jak wzgledne jest pojecie "duzych pieniedzy".
Gdy porownam moj przychod w Libanie do tego co zarabiam w kraju, okazuje sie kilkukrotna roznica na korzysc misji. Gdy rozmawiam chocby z Wlochami, czy Irlandczykami rowniez daje sie zauwazyc kilkakrotna roznice, tym razem na ich korzysc, a wszystko za podobna prace w tych samych warunkach. No wiec co ciagnie ludzi do wojny? Wielu jest juz po raz kolejny na misji, wielu bylo kilkakrotnie. No wiec co? UZALEZNIENIE!
Misje to uzaleznienie. Kto raz sprobuje, a nie ma w sobie odrobiny fantazji, przemeczy sie, wroci do domu i nigdy wiecej tu nie powroci. Nie znam jednak wielu Polakow, ktorzy nie mieliby w sobie czegos z dziada Ulana. Ta odrobina materialu genetycznego przekazana po mieczu, a czasem tez po kadzieli, tutaj przechodzi metamorfoze i niczym poczwarka po przeobrazeniu, wyglada na swiatlo dzienne. Gdy raz opusci wylinke, juz do niej nie powroci.
Zycie misjonarza zwanego przez anglosasow
"peacekeeperem" to powolny proces uzalezniania sie od adrenaliny i stresu. Extremalisci, maja co jakis czas potezne dawki tego hormonu, nadnercza misjonarza kazdego dnia powoli dozuja dawka po dawce, az organizm przyzwyczai sie i jest mu z tym calkiem dobrze. Powodow, zeby czuc sei tutaj dobrze jest znacznie wiecej i to jest ta drug astrona medalu calej sytuacji.
Chyba na calym swiecie nie ma drugiego tak bezpiecznego miejsca jak nasz Naqoura Camp. Mozna tutaj spac na prawde spokojnie. Wszyscy wiedza, ze czarne litery UN na bialym tle to symbol poteznej miedzynarododwej oragnizacji powolanej dla podtrzymania pokoju i mimo, ze zmilitaryzowanej, to jednak w pewien sposob neutralnej. Tylko fanatycy moga porwac sie na atak na Organizacje Narodow Zjednoczonych i jej przedstawicieli, a tych nie brakuje tak tutaj jak i na calym swiecie. Tutaj jednak zdajemy sobie z tego sprawe i przez okragle 24 godziny jestesmy czujnie chronieni przez regiment francuskiej piechoty, ktora wie jakie sa jej zadania i odpowiedzialnosc.
Cala okolica pokryta jest siecia posterunkow czuwajacych, aby nie wydarzylo sie nic nieoczekiwanego. Kazde opuszczenie obozu wiaze sie ze zglaszaniem tego faktu, permanentna lacznoscia radiowa z baza i meldowaniem przebycia kazdego znakowanego w terenie punktu. Inwigilacja jest permanentna, wiec ani o prywatnosci nie ma mowy, ale tez minimalizuje sie niebezpieczenstwo pozostania bez pomocy. Stale pogotowie smiglowcowe, regiment hinduskich sil szybkiego reagowania stacjonujacy w poblizu gotow w kazdej chwili wkroczyc do akcji, samochody pancerne, system ostrzegawczy, schrony, ubrania ochronne etc., to wszystko, czego zwykly smiertelnik nigdy nie bedzie posiadal dla wlasnego bezpieczenstwa, a dla nas to chleb powszedni. Jestesmy wiec chronieni lepiej jak statystyczny Polak.
Okoliczni ludzie, jak wiekszosc populacji libanskiej, mimo stalego podsycania nastrojow antychrzescijanskich oraz antyamerykanskich, zdaje sobie sprawe z rzeczywistego stanu rzeczy i szanuje w nas gwarant pokoju i spokojnego zycia w calym obszarze dzialan. Wyjscie poza obszar ogrodzony murem i drutem kolczastym, nawet w glebokich, bo nie rozswietlonych latarniami ciemnosciach nocy jest z pewnoscia zjawiskiem bezpieczniejszym niz na kazdej bez wyjatku ulicy w ojczyznie.
Nawet w pobliskim Zakopanem wychodzac noca na ulice zastanawiam sie czy nie trafie na pijanych "gosci" z szeroko pojetej Polski, chetnych do zaczepki z autochtonem. Moze tez sie zdarzyc, ze trafie na autochtonow w podobnym stanie upojenia skorych do starcia z wygladajacym na przyjezdnego i zanim zdaze wyjasnic, ze to zwykla pomylka, moge zebrac po przyslowiowym "ryju" omylkowo. Nie nalezy zapominac o zwyklej sytuacji towarzyskiego, przyjacielskiego mordobicia od starych kumpli, po starej znajomosci (w Koscielisku nie ma mowy o innym "mordobiciu" jak tylko po przyjacielsku).
Zapuszczajac sie w teren obcy, w odlegle lub bliskie strony, do miasta, czy na wies, zawsze nalezy oczekiwac zaczepki, a nie raz i czegos wiecej. Tutaj na goscinnej, libanskiej ziemi nic takiego nie ma miejsca. W Bejrucie mimo, ze to miasto wieksze od Warszawy, nie slyszano o rabunku, pobiciu, o gwalcie nie wspominajac przynajmniej od czasu wojny. Pod tym wzgledem swiat muzulmanski jest od naszego o stokroc lepszy.
Do calosci obrazu dochodzi jeszcze kilka zjawisk pociagajacych i sprawiajacych, ze zycie tutaj nie jest nazbyt uciazliwe. Sa to co prawda celowy zabiegi opracowane przy wspolpracy z psychologami,lecz z tego powodu nie zaluje sie na nie pieniadzy. Dlugodystansowo przynosza wielkie korzysci. Kazdy misjonarz niemal bez wyjatkow jest traktowany z duzym szacunkiem. Permanentny kontakt z innymi nacjami to kolejny powod do odczuwania dumy. Mozliwosc korzystania z samochodow, ktorych wlasciwie jest pod dostatkiem, z wyjatkiem szpitala, ktoremu odebrano z niewiadomych przyczyn prawie wszystkie samochody oprocz ambulansow, a te sluza wylacznie do transportu sanitarnego. Samochodow generalne UN nie oszczedza. Nie ma tez limitu na kilometry i paliwo. Mozna miec wiec poczucie swobodnego korzystania z Toyot "ful option" 4x4 w dowolnym czasie. To tylko wrazenie, bo ilosc obowiazkow pozwala na wyjazdy zaledwie od czasu do czasu, ale efekt psychologiczny jest niebagatelny.
Jedzenia jest pod dostatkiem, a nawet za duzo, co daje sie zauwazyc po coponiektorych brzuszkach. Rowniez jakosc nie budzi zadnych zastrzezen. Mozna korzystac z dwoch mess na terenie obozu, kazda serwuje odmienne potrawy. Poludniowa ma charakter polski, a polnocna zwana miedzynarodowa serwuje kuchnie mieszana: hinduska (palce lizac), arabska i ghanska. Kazdy moze zaopatrywac sie we wszelkie dobra spozywcze w dowolnej ilosci. Podstawowe jak mleko, dzemy, sery, jogurty, herbatniki, napoje, owoce sa stele wytawione na jadalniach i nie ma prawa ich braknac. Po wszystkie inne mozna zglaszac sie do kucharzy, magazynierow i zaopatrzeniowcow. Nie zdarzylo sie by odmowili. Lody, nutelle, miody, soki, mieso, konserwy... wszystko czego moze zapragnac zestresowany zoladek zolnierza Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Kazdy misjonarz ma swoj wlasny camp. Jest to z reguly oddzielnie stojacy domek ze sklejki lub pilsni, lub pomieszczenie w baraku murowanym. Nierzadko jest sie posiadaczem dwoch lub nawet trzech pokoi. Kazdy posiada na wyposazeniu telefon stacjonarny z mozliwoscia polaczenia z dowolnym miejscem obozu, rowniez z innymi kontyngentami. Niektorzy moga dzwonic rowniez do kraju, ale to juz na koszt wlasny. Telewizor, video, odbiornik telewizji satelitarnej, radio, to rowniez sprzet dla kazdego. Bliskosc morza i niezwykle przyjazny czlowiekowi klimat, moga sprawic, ze przy odrobinie dobrej woli w chwili wolnej od pracy mozemy poczuc sie jak na wspanialych wakacjach, a staly dodatek adrenaliny to niczym szczypta wanilii dla podkreslenia smaku. Wszyscy smakosze adrenaliny, nie bojcie sie Libanu, bo jest piekny i nie taki straszny jak go maluja! ( w tym miejscu mysle o autorze tekstu: "Przygotowania do wojny")

30 stycznia
PRZYGOTOWANIA DO WOJNY
Mimo, ze nasza misja ma miejsce w kraju, gdzie toczy sie stale wojna, przywyklismy juz do spokoju. Na codzien mamy doczynienia z bronia, schronami, zagrozeniem nalotami i atakiem. Rozpoczynajac prace w Libanie przeszlismy szkolenie i bylismy informowani o zagrozeniach z tym zwiazanymi. Dostajemy dodatek wojenny. Czlowiek to jednak istota latwo przystosowujaca sie do warunkow i po pierwszym wstrzasie nie robi juz na nas wrazenie zadne znane zjawisko o charakterze przemocy. Stan zagrozenia, bedacy zjawiskiem permanentnym jest czescia tutejszego zycia.
A jednak nie ma mocnych.
Wydarzenia na swiecie wplynely rowniez na nasz pobyt. Znalezlismy sie w koncu w tej czesci swiata, ktora niemal sasiaduje z panstwami najbardziej zaangazowanymi i jest narazona w bezposrednie uwiklanie sie w konflikt. Ostatnie dni niosa ze soba wiele znakow, ze cos w przyrodzie sie zmienia. Daje sie wyczuc w atmosferze napiecie. Oddychamy tym powietrzem i wchlaniamy w siebie te dziwna elektrycznosc. Po takiej codziennej dawce wszystcy chodza nerwowi, napieci i w kazdej chwili gotowi wybuchnac.
Nie ma dnia zeby nie dotarly do nas nowe oznaki, ze cos sie zmienia. Zmienia sie przyroda. Wiosna libanska juz za pasem. Rosliny puszczaja paki, pierwsze kwiaty rozkwitaja miedzy skalami, male gekony wychodza na slonce, ktore coraz mocniej zaczyna grzac. Nie to jednak budzi w nas niepokoj.
Z Polski dotarl do nas transport nowej broni. Szkolenia z poslugiwania sie nia, strzelania cwiczebne, to dla nas zjawisko niecodzienne i pierwszy powod do zastanowienia. Odziani w kamizelki kuloodporne i helmy w kolorach ONZ straszylismy okoliczna zwierzyne i rzolnierzy na posterunkach, ostrzeliwujac tarcze przy granicy izrelskiej. Zajecie samo w sobie, tylko pozniej strasznie dudni w glowie i trzeba ze soba rozmawiac podniesionym glosem przynajmniej przez nastepne kilkanascie minut. Po ponad pieciu miesiacach wzglednego spokoju na granicy, w ostatnich dniach odzyla wymiana ognia pomiedzy zwasnionymi stronami. Hezbollach ropoczal ostrzeliwanie posterunkow i patroli izraelskich przy uzyciu swojej prymitywnej broni. Riposta zawsze jest nieadekwatnie wieksza od ataku, lecz z reguly tak samo nieskuteczna. Tak wiec ostatnio palestynscy bojownicy wystrzelili jakas stara rakiete typu ziemia - ziemia, za co posypaly sie na nich podobne, ale znacznie nowsze pociski izraelskie, a mysliwce zrzucily kilka bomb w okolicy.
Generalnie mysliwce izraelskie raz po raz naruszaja strefe powietrzna Libanu. Uchodzi im to zupelnie bezkarnie. Hezbollach nie dysponuje skuteczna bronia przeciwlotnicza. Dotychczas byly to wylacznie loty, ale i tak wzmozono szkolenia z ochrony przeciwlotniczej.
Kilka dni temu ogloszono zakaz poruszania sie po terenie campu w pojedynke, a zolnierze hinduscy nawet zostali skierowani do schronow. Nie jest do konca jesne jaki byl powod tego wieczornego alarmu, ale to nie dobry znak, ze nawet na swoim terenie nie mozemy sie czuc w miare bezpiecznie.
Wiadomosc o rozbudowie umocnien na garnicy i kompletowniu schronow dla pilnujacych jej zolnierzy ghanskich wzbudzila rowniez spore zainteresowanie publicznosci. Snuto wiele domyslow na temat powodow takiego postepowania. Ktore z nch sa choc w czesci prawdziwe, nikt nie wie. Z pewnoscia decyzja ta ma zwiazek z ogolnym napieciem w regionie. Wczoraj wybralem sie na lot patrolowy nad strefa kontrolowana przez ONZ. Mimo, ze smiglowiec lecial okolo kilometra nad powierzchnia ziemi, zastanawialem sie czy nie sledza nas czyjes zle oczy ukryte za celownikiem broni. Mialem ku temu podstawy. Kilka dni wczesniej podczas podobnego lotu, smiglowiec patrolowy zostal ostrzelany z broni dlugiej. Obylo sie bez nieprzyjemnosci, jednak fakt pozostal. Spodziewany atak na Irak sporo napsuje nam krwi i doprowadzi do tego, ze nie jedna noc przyjdzie nam spedzic w schronie. Oby tylko tyle... . Dzis mam dyzur ewakuacyjny. Zjawisko nietypowe dla normalnego szpitala i dla normalnych czasow. Normalnosc jednak nie jest cecha tutaj popularna. Moje obowiazki polegaja na oczekiwaniu. W tym samym czasie przyjmuje pacjentow i pelnie inne normalne obowiazki typowe dla pracy szpitalnej, a jednak caly czas oczekuje. Mam przy sobie dwa pagery. Ten oznaczony numerem 06 to MEDEVACowski. Wlasciwie niczym nie rozni sie od innych, ale gdy zabrzmi jego dzwiek mam 5 minut na zapakowanie sprzetu, przetransportowanie sie z nim na ladowisko i ulokowanie sie w smiglowcu. Czas na pytania i zastanawianie sie bedzie pozniej. Pager 06 odzywa sie kazdego dnia okolo godziny 11.00. Jest to rutynowe sprawdzenie lacznosci. Dzis stalo sie cos niezwyklego. Pager odezwal sie okolo godziny 9.30 oglaszajac alarm ewakuacyjny. Zostawilem pacjenta drugiemu lekarzowi i juz po chwili bylem na ladowisku zabrawszy po drodze pelegniarke i caly potrzebny sprzet: torbe z lekami, torbe z opatrunkami, ssak, defibrylator, helmy lotnicze, pulsoksymetr, itp. Jakiez bylo nasze zdziwienie gdy koledzy Wlosi poinformowali nas, ze to tylko cwiczenia i akcja zostala wlasnie przerwana. Dalsze dzialania sa anulowane.
Powrocilismy do szpitala i do normalnej pracy. O godzinie 11.00 odezwaly sie pagery - sprawdzenie lacznosci.
Kilka minut pozniej, gdy przyjmowalem kolejnego pacjenta, zadzwonil niespodziewanie telefon alarmowy. Jest to nasze bezposrednie polaczenie z Wlochami (Italair - nasz transport smiglowcem sanitarnym), oficerem operacyjnym oraz straza pozarna. W sluchawce glos oficera odpowiedzialnego za ewakuacje: "MEDEVAC, MEDEVAC, MEDEVAC!"
Znowu? Czy to jakis zart? Na temat MEDEVACow nie zartuje sie tutaj. Jest to jedno z najpowazniejszych i najwazniejszych przedsiewziec podejmowanych. Ratowanie zdrowia i zycia to najwyzszy priorytet dla wszystkich. W trzy minuty bylismy na miejscu. Zapakowalismy sprzet do smiglowca, zajelismy swoje miejsca, zapielismy pasy. Silniki zagraly. Najwyzsze napiecie. Czekamy na decyzje.
Przez radio docieraja strzepki informacji - cos dzieje sie na polu minowym. Przygotowujemy sie do najgorszych scenariuszy. W gre wchodzi ewakuacja do szpitala w Izraelu, oczywiscie jesli nam na to pozwola. Potwierdzenia i zgody na start cigle nie ma. Gubimy sie w domyslach, co sie dzieje. Cwiczenia? Pomylka? Po kilkunastu minutach wyczekiwania w najwyzszym napieciu przychodzi wiadomosc: "Akcja anulowana". Przyczyn nie znamy, ale to niewazne. MEDEVAC odwolany, mozna odetchnac.
Po powrocie do szpitala dowiadujemy sie, ze na polu minowym oddalonym o kilka minut lotu smiglowcem mialo miejsce jakies niespodziewane zajscie, w zwiazku z czym zarzadzono najwyzszy stan gotowosci, gdyby zaistniala potrzeba ewakuacji. Nie zaistniala, wiec anulowano alarm.
Niby nic, a jednak wydaje sie, ze atmosfera jakby z dnia na dzien gestnieje od nieokreslonego napiecia. Moze to tylko naelektryzowanie drobinek powietrza z powodu burz wiosennych, ktore niemal co noc niepokoja okolice. Moze... .

21 stycznia 2003
DZIEN Z ZYCIA MISJONARZA
Obudzilem sie. Czuje ze zaspalem. Nigdy dotychczas w Libanie to mi sie nie zdarzylo. Otwieram szybko oczy, jest ciemno. Szukam zegarka - piata. Jednak nie zaspalem. Klade sie ponownie. Chwile czuwam, aby oddac sie w blogie ramiona Morfeusza, ktory nie zdolal jeszcze odejsc daleko.
Tak jak kazdej nocy nie mam snow. Wieczorem ogarnia mnie ciemnosc i rankiem wynurzam sie z niej po to by stwierdzic, ze obudzilem sie zanim budzik zadzwonil. Teraz tez krotka chwila snu jest wypelniona czernia. Do mojej swiadomosci ponownie dociera nagla mysl - zaspalem. Ponownie rzucam sie na milczacy budzik tylko po to by stwierdzic, ze jest kilka minut po szostej, a zatem wciaz prawie godzine moge oddawac sie rozkoszom sennego niebytu.
Gdy po raz trzeci zrywam sie na rowne nogi, z tym samym co poprzednio przekonaniem, dochodzi godzina siodma. Za kilka minut zadzwonilby budzik, lecz nie zadzwoni. Wylaczam go i wstaje. Do trzech razy sztuka. Nie mam zamiaru igrac z losem. Przystepuje do realizacji procedur porannych.
Klekam do porannej modlitwy - muezini z pobliskiego meczetu juz od dluzszego czasu nawoluja, ze czas Ramadanu wiec do Allacha zwrocic sie trzeba gdy tylko sie obudzi (i wolajacy i Allach).
Zaraz potem siegam po komorke i sprawdzam czy nie przyszla w nocy wiadomosc. Nie przyszla, a moze komorka sie popsula? Sprawdzam raz jeszcze, profilaktycznie wylaczam i wlaczam zasilanie. Jednak nie. Komorka sprawna, a wiadomosci po prostu nikt nie przyslal.
Wlaczam Trojke, nie dlatego ze jestem wielbicielem, czy nawet stalym sluchaczem, choc wlasciwie jestem stalym sluchaczem z przymusu. Trojka to jedyne polskie radio jakie mozna odbierac na miesjcu dzieki lokalnemu radiowezlowi.
Muzyka. Lubie gdy od rana graja z sensem. Gdy na dzien dobry serwuja mi porcje polityki, albo zlych wiadomosci, szczegolnie tych ze swiata arabskiego, nasyconych zamachami i wnetrznosciami porozrywanych ofiar, od razu dociera do mnie gdzie jestem. A tak zanim wymyje z oczu "spiochy", delikatne rytmy powoli wprowadzaja mnie do rzeczywistosci. Algorytm poranny przewiduje we wlasciwej kolejnosci, zascielenie lozka rozpoczynajac od koca spodniego, a konczac na wierzchnim, zdjecie koszulki sluzacej za pidzame, podlozenie jej pod poduszke, aby sie nieco przeprasowala do wieczora, ulozenie na poduszce pluszowego psiaka, ktory ma niezwekle sympatyczna morde i nalezy do najwytrwalszych towarzyszy i sluchaczy. Jest w stanie wysluchac wszystkiego i w swojej glebokiej kulturze nawet slowem nie zwroci uwagi ze jest znudzony. Ufnym wzrokiem wpatruje sie w mowiacego jakby chcial go zachecic:"No mow stary, ulzy ci, a jak skonczysz, zabieraj sie stad, bo nudzisz".
Kolejny etap poranka to przygotowanie do wyjscia:
spodnie chirurgiczne, sandaly, kitel, karta identyfikacyjna - tutaj obowiazkowa, aby latwo mozna bylo zidentyfikowac zwloki - szczoteczka do zebow z kropla pasty elmex (jeszcze troche elmexu mam w zapasie, ale nie wiem na ile starczy, a jak sie skonczy to co zrobie, tu nie kupie? Chyba nie przyznam sie mojemu dentyscie...) i jazda do lazienki, byle szybko bo pecherz juz od samego przebudzenia daje znac ze wypelnia go cieply, poranny mocz. Wypelnia go dosc szczelnie i jesli w najblizszym czasie nie znajdzie naturalnej drogi ujscia to stanie sie to w sposob nienaturalny. Pozornie spokojnym krokiem zmierzam do wspolnej lazienki i z duza rozkosza oddaje sie czynnosciom przy pisuarze. Zanim to jednak nastapi, na mojej sciezce pojawia sie gesty rzad duzych, czerwonych mrowek wedrujacych tam i spowrotem przez srodek chodnika. Wlasciwie nie sa zupelnie czerwone i sa ich przynajmniej dwa rodzaje. Mniejsze, to chyba robotnice, bo pedza jak male samochodziki po autostrdzie tam i spowrotem, dzwigajac na grzbietach rozne roznosci. To listek jakis, to martwego owada, to nasionko czterokrotnie wieksze od mroweczki. Wiekszych mrowek jest znacznie mniej i poruszaja sie znacznie bardziej dystyngowanie. To chyba zolnierze, albo ekonomowie. Poruszja sie wzdluz szeregow pracownic i czuwaja nad wykonaniem pracy. Duze czarne glowy i odwloki polaczone sa ze soba segmentami koloru czerwonego. Duzo ich dzisiaj, to znak ze zaspalem. Gdy wstane punktualnie, zaledwie pojedyncze osobniki kreca sie po szlaku przerzutowym, dopiero gdy wracam z lazienki mrowcza autostrada jest zupelnie zakorkowana.
Mrowki zyja podobnym rytmem jak ja. Wstaja okolo siodmej i do lunchu chodza tam i spowrotem jakby mialy cos niezwykle waznego do zrobienia. Dokad i po co tak pedza, pewnie same nie wiedza. Okolo lunchu znikaja. Czasem gdy ide do domu po lyk wody, dla zlagodzenia suchosci w ustach i wyplukania wszechobecnego kurzu spomiedzy zebow, spotykam pojedyncze osobniki podobnie jak ja wykonczone skwarem dnia i blednym krokiem zmierzajace w kierunku rzadkich plam cienia. Po posilku wracamy do pracy i tak trwamy az do zachodu slonca. W nocy podejrzewam ze podobnie jak ja spia twradym snem zmeczonego, bez marzen i zwidow. Zrelaksowany spogladam w lazience w lustro i jak kazdego dnia widze po drugiej stronie te sama usmiechnieta i nieogolona morde. Nad lewym okiem pojawila sie nowa zmarszczka. Wczoraj jej nie bylo, to pewnie przez ciagle usmiechanie sie do pielegniarek. Musze z tego zrezygnowac, nie stac mnie na wiecej zmarszczek. W gruncie rzeczy czuje sporo sympatii do tej twarzy z wyszczerzonymi zebami. Po tylu latach wymuszonego wspolzycia kazdy by sie przyzwyczail. Teraz jest nawet troche przyjemniejsza, lekko wygladzona sloncem, przyrumieniona jak szarlotka na swieta.
Szoruje zeby w prawo i lewo, w pionie i poziomie, dokladnie jak zalecil mi stomatolog. Wiem, ze to i tak nic nie da i za niedlugi czas czeka mnie kolejna wizyta. Nie zebym go nie lubil, ale zawsze gapi sie na moje zeby jak handlarz konmi, albo jakby dostrzegl pozostalosci sniadania w szczelinie miedzy siekaczami. Seanse u stomatologa zawsze kojarza mi sie ze spotkaniami z psychoanalitykiem, albo gastroenterologiem, kazdy z nich zaglada do wnetrza czlowieka, tylko ze kazdy od swojej strony. Obok przewijaja sie zaspane twarze kolegow, ktore katem oka dostrzegam w tafli lustra. Przychodza do wodopoju podobnie jak ja, aby dokonac cudownej przemiany. Jakich cudow potrafi dokonac w czlowieku poranny prysznic! - Z sennego kokonu wydobywa w pelni rozbudzonego, swiadomego czasu, miejsca i swoich obowiazkow czlowieka.
Ablucja poranna zakonczona. Schodze po stopniach lazienki, nagle cos hrupnelo pod butem. Jasny gwint zabilem go! Znowu zabilem slimaka. Stalo sie to tak szybko. Nagle, bez ostrzezenia wtargnal mi pod buta i po nim. Przepraszam. Musze byc bardziej czujny. Slimaki to tutejsza plaga. Wiem, ze nie jestem obiektywny w tym stwierdzeniu i koledzy z 11 Regimentu Artylerii Marynarki Wojennej Francji mogliby miec zdecydowanie odmienne zdanie. W takim razie oceniajac subiektywnie, tutejsze slimaki to moj codzienny wyrzut sumienia. Jest ich taka ilosc i poruszaja sie tak szybko, ze nie jestem w stanie nie zamienic ktoregos na salatke wykonujac wiecej jak trzydziesci krokow. Szczegolnie trudna sytuacja zdarza sie po deszczu. Skuszone ciepla wilgocia na deptakach, drozkach i asfaltowych powierzchniach, wypelzaja ze swoich ukrytych w trawie "pastwisk" i zastepuja mi droge. Czesto zanim dotre pod natrysk i dokonam procesu budzenia sie, do mojej podswiadomosci dociera kilka charkterystycznych chrupniec, swiadczacych o dokonanych morderstwach.
Wracam do swojego campu, zostawiam szczoteczke, zabieram pejdzer (pager) i kieruje kroki do szpitala. Tych krokow dzis jest dokladnie 143, nadlozylem siedem w stosunku do dnia poprzedniego. Bede musial zmienic trase. Po drodze z poczuciem wielkiej satysfakcji kopie kilka pomaranczy lezacych pod drzewkami wzdloz sciezki. A co! Stac mnie! Dlugi okres wegetacji na tyle mocno dezorientuje tutejsza flore, ze dwukrotnie w ciagu roku wydaje owoce i nasiona. Wlasnie zbliza sie okres dojrzewania mandarynek i pomaranczy. Tutejszy ogrodnik musi darzyc wielka sympatia te wdzieczne krzewy. Nasadzil ich cale aleje, ale zapomnial zaszczepic. Tysiace dojrzalych owocow zalegaja pod drzewami, szczegolnie po wietrznych dniach i nikt nie kwapi sie aby je zbierac. Naturalna gorycz dyskwalifikuje je z naszej diety, ale zawsze mozna wyobrazic sobie, ze taka pomaranczka jest po prostu mala pileczka i z poczuciem stysfakcji kopnac. Jaki zapach maja potem buty... .
Okolo siodmej trzydziesci jestem w recepcji szpitala. Sniadanie juz przywieziono i zaczyna sie codzienny rozgardiasz. Sprawdzam zawartosc garnkow - standard: jajka na twardo, jajka sadzone, nalesniki na jajkach, mleko, czasem trafi sie kilka plasterkow chudego boczku. Wtedy trzeba sie spieszyc aby moc choc skosztowac. Nalesniki maja najwieksze wziecie, mimo, ze znacznie roznia sie od naszych polskich. Gruboscia, smakiem i kosystencja przypominaja raczej hybryde nalesnika i omletu. Niezaleznie od tego nadaj sie do konsumpcji znacznie bardziej jak pozostalem specyjaly.
Nakladam sobie kilka na talez i juz siegam po widelec, gdy na horyzoncie pojawia sie pierwszy pacjent. No to pojadlem. Uprzedzajac wszystkich, ze moje nalesniki sa moje i znaczac miejsce ich skladowania, zajmuje sie jakas banalna sprawa typu otarcie naskorka, odcisk, paluszek i glowka... . Z rana najczesciej powstaje duzy rozgardiasz wlasciwie bez przyczyny. Najpierw podjezdza warta do badania, rownoczesnie zjawiaja sie petenci z kancelarii z jakimis nieokreslonymi drukami, pytaniami, watpliwosciami, przy okazji postanawiaja zaczerpnac fachowej porady w sprawie problemu medycznego, trawiacego ich od wiekow. Na zmiane opatrunku wpada w pospiechu, ktos za kim juz od rana urywaja sie telefony, bo praca czeka, dodatkowo pojawiaja sie lekarze ukrainscy ze swoimi pacjentami do konsultacji lub dodatkowej diagnostyki. Gdy jeszcze na dodatek wpadnie dowodca - Piotr Furmaniak, ze swoim niezwykle wojskowym podejsciem do zycia i masa problemow natury formalnej, w stylu: dlaczego oficer-lekarz, do ktorego sie zwraca, nie stoi na bacznosc, a twarz jego wyraza zadowolenie i symaptie, a brak na niej wyrazu wojskowego posluszenstwa; wowczas jestesmy ugotowani na dluzszy czas. Waski korytarzyk naszego szpitala zostaje maksymalnie zakorkowany, a multijezykowy gwar nie pozwala nie tylko porozumec sie ale i skupic mysli. Na goraca zalatwiam po trzy sprawy jednoczesnie. Z pomoca pielegniarki zmieniam opatrunek na rozleglym oparzeniu (praca kilku tygodni daje efekty nad wyraz pozytywne), rownoczesnie udzielam informacji na temat leczenia "bolu plecow" i wyznaczam termin wizyty, w tym samym czasie kontem oka ogladam dostarczone do konsultacji zdjecie stluczonego palca i wpisuje zlecenia dla pacjenta, ktory przed momentem opuscil gabinet. Gdy tylko udaje sie zapanowac nad chaosem i zalatwic wszystkich potrzebujacych wracam do pomieszczenia socjalnego. Z daleka widze ze moich nalesnikow jest mniej i oczywiscie winnych nie ma. Nawet nie probuje ich szukac. Szybko nastawiam wode na kawe i majac nadzieje ze nikt nie doslyszy, cichutko pytam, czy sa inni chetni na gorace napoje. Jak na zlosc zglaszaja sie wszyscy. Slowo sie rzeklo. Teraz juz nie moge odmowic, szykuje kawy i herbaty. Nalesniki juz dawno zimne i powoli zaczynaja wysychac i pokrywac sie warstewka szarego, libanskiego kurzu. W polowie zalewania wrzatkiem kaw pojawia sie kolejny pacjent. Przerywam czynnosci kulinarne i zalatwiam sprawe niecierpiaca zwloki. Zanim sie z tym uwine jest juz kolejny i kolejny etc.. Mijaja minuty zblizajace mnie do sniadania.
Gdy wracam do kuchni, wszystkie trunki znalazly juz wlascicieli, niestety wlacznie z moim. Szybko zaparzam Kokawe = lyzeczka kawy rozpuszczalnej, dwie lyzeczki kakao, jedna trzecia kubka wrzatku (czasem przyrzadzam kawokao = pol lyzeczki kawy i dwie kakao, pozostale substraty jak wyzej), a reszta to mleko. Odnajduje swoje nalesniki, ktorych znowu jest jakby mniej. Udaje mi sie zajac miejsce przy stole, bo akurat ktos z biesiadnikow zostal wyrwany do telefonu. Po powrocie musi zadowolic sie miejscem stojacym. Nie wstajac z krzesla siegam do lodowki po jogurt. Tylko jezynowy z dodatkiem miety. Trudno. Otwieram wieczko i z pewnym niepokojem spogladam na korzuszek plesni na powierzchni. Sprawdzam date przydatnosci, wciaz aktualna. Nie ryzykuje. Siegam po kolejny. Seria ta sama, ale oko nie dostrzega zmian na powierzchni. Tym razem ryzykuje, to juz ostatni jogurt. Wylewam z luboscia na nalesniki i katem oka dostrzegam poruszenie. Briefing. Dochodzi osma, trzeba isc do messy na odprawe. Odkladam talerz z nalesnikami na wzglednie malo rzucajace sie w oczy miejsce i ide na odprawe.
Jak zwykle cala masa nieistotnych spraw i kilka zaledwie waznych. Cierpliwie wysluchuje do konca, by po wypowiedzeniu ostatniego slowa przez dowodce, blyskawicznie skierowac swe kroki w strone kuchni. Jest za pozno. Dzisiaj dzien przyjec dla mieszkancow Libanu, tzw. pomoc humanitarna. Z daleka widze kolejke oczekujacych. Nie watpie, ze wielu sposrod nich czeka na pomoc chirurgiczna, ale do konca ludze sie nadzieja. Niestety, moge zapomniec o nalesnikach na dluzsza chwile. Jest stluczenie, zlamanie, gips do zdjecia, jakas rana, kolejne oparzenie do zmiany opatrunku etc.
Gdy juz zdaje sie dostrzegac swiatelko w tunelu, pojawia sie para mlodych ludzi z dwu-trzyletnia dziewczynka na rekach. Dziecko spi, ale cos jest nie tak. Nie dalej jak pol godziny temu poparzylo sie wrzatkiem, a moze zostalo poparzone (niebyloby to zjawisko wyjatkowe, podobno jest to powszechnie stosowana metoda dokuczenia zonie - oblewanie wrzatkiem malych dziewczynek). Na brzuchu i obu udach widac rozlegle oparzenia pierwszego i drugiego stopnia. Az dziw bierze, ze dziecko jest tak spokojne. Zastanawia nas biala substancja rozsmarowana po okolicy oparzen. Ojciec wladajacy nieco jezykiem angielskim przyznaje, ze to pasta do zebow Signal. Nie ma watpliwosci, zrozumielismy dobrze. Rodzice posmarowali dziecku oparzenia pasta do zebow. Na szczescie dosc szybko do nas dotarli, pasta nie zdazyla mocno podraznic skory. Oczyszczamy rany i pokrywamy gruba warstwa siarczanu sulfasalazyny. Na wierzch kladziemy jalowa gaze nasaczona silikonem, aby opatrunki nie przywarly zbyt mocno do ran i zabezpieczamy wszystko jalowa gaza. Na koniec przybandazowujemy delikatnie calosc. Poniewaz oparzenie bylo swieze, wykorzystalismy chemiczne kompresy chlodzace mocujac je na powierzchni opatrunku w okolicach najwiekszych zmian. Czopek z paracetamolu i kilka dodatkowych na zabezpieczenie nocy powinno uchronic malucha przed zbyt dotkliwym bolem. Jutro zmiana opatrunku i tak bedzie przez kilkanascie najblizszych dni.
Podobnych pacjentow, mimo, ze nasz szpital nie jest przewidziany na takie dzialania, mamy zwykle kilku. Niestety czasem stanowimy dla nich jedyna alternatywe na wyleczenie. Nie oznacza to, ze w okolicy brak jest lekarzy. Oczywiscie sa. Jednak koszty leczenia w Libanie przewyzszaja mozliwosci wiekszosci mieszkancow, a brak systemu ubezpieczen, sprawia ze nie kazdy moze pozwolic sobie na wizyte u lekarza, a przewlkle leczenie zarezerwowane jest dla najbogatszych.
Okolo dziesiatej przerzedza sie. Lapie glebszy oddech i wracam do tematu nalesnikow. Wciaz na mnie oczekuja, choc pokryte warstwa kurzu. O tej porze przy stole sporo miejsca, siadam i z luboscia delektuje sie spoznionym sniadaniem. Robie to jednak szybko, bo z daleka slychac zblizanie sie kolejnych zastepow potrzebujacych. Jakze mogloby byc inaczej - jest dzien libanski, jeden z trzech w tygodniu. Przyjmuje do lunchu, czyli do poludnia. Miedzy dwunasta a dwunasta trzydziesci jest czas prawie wolny. Teoretycznie powinnismy przeznaczyc go na posilek i odpoczynek, jednak szpital nie moze tego przestrzegac, bo nie przestrzegaja tego pacjenci, a raczej choroby. Zawsze najciekawsze zdarzenia dnia trafiaja sie okolo poludnia. Wczoraj w trakcie lunchu mielismy pacjenta, ktory spadl z wysokiego na 4-5 metrow muru po ktorym prowadzil taczki i nie dosc ze potlukl sie dotkliwie spadajac, to taczki polecialy za nim i pokiereszowaly mu glowe. Czaszka wytrzymala, ale nie obylo sie bez wstrzasu mozgu. Wezwalismy ambulans Czerwonego Krzyza, aby po uprzednim zaopatrzeniu przetransportowal poszkodowanego do szpitala w Tyrze. Konieczna byla obserwacja, a my nie posiadamy lozek szpitalnych dla osob cywilnych. Tak przemknal nam kolo nosa lunch wczorajszy.
Dzis jest spokojnie, mozna jesc. Jednak dopiero co skonczylem sniadaniowe nalesniki, wiec jestem syty. Gdy przyjdzie glod, zapewne juz nie pozostanie po lunchu nawet zapach. Trudno, nie najem sie na zapas. Pozwalam sobie na niewielki relaks w pelnym sloncu przed budynkiem szpitala. Poludniowe slonce grzeje i rozleniwia. Odelgly szum morza dociara jakby przez mgielke i sprowadza mila mysl o sjescie. Moj organizm podpowiada, ze powinienem byl urodzic sie w kraju, gdzie sjesta jest swietoscia.
Nieelegancko rozrzucony na palstikowym, ogrodowym fotelu wystawiam twarz do slonca i powoli zapadam w blogi niebyt. Pozostaje ciagle czujny, jestem przeciez na dyzurze. Gdy jest mi juz zupelnie dobrze do mojej podswiadomosci zaczynaja docierac obce i niezrozumiale dzwieki. Powoli przebijaja sie przez czarna zaslone i slysze wyraznie, ze ktos w poblizu chrapie. Unosze dyskretnie glowe. Rozgladam sie. Nikogo nie ma. Chrapanie tymczasem ustalo. Pewnie mi sie zdawalo. Ponownie zaglebiam sie w malo wygodny fotel i szybko powracam do poprzedniego stanu. Slonko tak milo przygrzewa. Glosy nie daja za wygrana, juz po chwili znowu slysze tajemnicze pomrukiwania, zrywam sie gwaltownie, aby zaskoczyc zartownisia i jestem bardzo zaskoczony swiadomoscia, ze slyszalem wlasne chrapanie. Tego juz za wiele. Poddaje sie. Rezygnuje ze snu na rzecz szklanki wody i treningu na belce podtrzymujacej wejscie do szpitala. Nie jest najwygodniejsza do tego celu, ale jest zawsze pod reka i chetnie korzystam z niej, aby w dowolnej chwili troche sie popodciagac. Kiedys wroce do Koscieliska, trzeba trzymac forme na skalki, zeby wstydu nie bylo przed chlopakami.
Rozbudzony wyruszam na przechadzke w strone swojego campu. Mam w lodowce butelke pysznego nektaru z brzoskwin. Dobrze schlodzony bedzie doskonaly na dzisiejszy upal. Zabieram ze soba nieodlacznego towarzysza - pager. Tym sposobem w kazdym miesjcu jestem uchwytny i moge stawic sie na recepcji w krotkim czasie. Nierzadko zdarza sie, ze zanim dojde do celu, musze zawrocic, bo tak trzeba. Kazdy lekarz posiada tzw. pagera osobistego. Mamy obowiazek w kazdej chwili miec go ze soba. Nawet zastanawialem sie nad wszyciem go sobie w jakas czesc ciala, zeby nigdy nie zapomniec, ale uznalem, ze wczesniej czy pozniej sam mi przyrosnie, wiec szkoda marnowac nici chirurgicznych.
Majac nadzieje, ze tym razem uda mi sie napic nektaru zmierzam w strone morza. Tak sie szczesliwie zlozylo, ze moj dom znajduje sie dokladnie w tym samym kierunku co brzeg morza. Jest to niezwykle udogodnienie dla mnie. Gdy wieczorna pora zmeczony wracam do domu, nie musze wysilac intelektu na poszukiwanie wlasciwej drogi. Zmierzam w kierunku szumiacych fal i jeszcze nie zdarzylo sie bym nie trafil do swojego campu. Obawiam sie dnia kiedy morze zamilknie. Musze opracowac jakas awaryjna metode odnajdywania wlasciwej drogi.
Dzis szum morza jest donosny w ciszy poludnia. Po drodze mijam dziesiatki, a moze nawet tysiace kotow wylegujacych sie w promieniach slonca. Koty to chyba najliczniejsi mieszkancy okolicy. Psow jest rowniez sporo, ale te sa od czasu do czasu tepione ze wzgledow higienicznych i epidemiologicznych. Zajmuja sie tym Francuzi urzadzajac wielkie polowania. Koty nie musza sie tego obawiac. Sa pod ochrona z tych samych powodow dla jakich psy sa tepione. Duza liczba kotow, najlepiej glodnych kotow, zapobiega nadmiernemu rozwojowi populacji gryzoni. Kotom zyje sie tak dobrze, ze jest ich olbrzymia ilosc. Nawet gdyby myszy mnozyly sie w geometrycznym tempie, brakloby jedzenia dla naszych milusinskich. Tu jednak pojawia sie czlowiek ze swoim czlowieczenstwem i co krok widac miseczke, w ktorej regularnie pojawiaja sie kocie przysmaki. Nie tylko rzyzwyczilismy sie do tego licznego towarzystwa, ale polubilismy je. Znamy je prawie wszystkie. Mamy swoich ulubiencow, znamy ich charaktery, wiemy przed ktorymi trzeba zamykac drzwi, bo sa bezczelne i odwazne, i jekby tylko mogly otworzylyby lodowke i obsluzyly sie same. Przechodzac obok wielkiego krzewu calego pokrytego jaskrawo czerwonymi kwiatami w ksztalcie duzych dzwonkow, moja uwage przyciaga ruchliwy punkcik poruszajacy sie od kwiatka do kwiatka. Czarny koliberek mieniacy sie w sloncu tecza barw, bada wnetrza czerwonych kielichow poszukujac w nich swojego lunchu. Dopiero teraz dostrzegam, ze jest ich wiecej. Najedzone rozsiadly sie na sznurze od bielizny i zadowolone plotkuja glosno na siebie pokrzykujac. Te ktore jeszcze nie napelnily malych brzuszkow, wciaz migaja skrzydelkami w pelnym gracji tancu z kwiatami. Powoli zblizam sie do domu. Spogladam na morze. Fale wciaz szturmuja skalisty brzeg. Giewont niedawno wymalowany na scianie pobliskiego schronu zdazyl juz obeschnac, ale na swiezo malowanej powierzchni dostrzegam jakas skaze. W okolicach szczytu, tuz pod krzyzem, ulokowal sie dziwny, wieloksztaltny kleks. Jeszcze wczoraj go nie bylo. Podchodze blizej zaniepokojony, ze bede musial powtornie malowac, lecz gdy jestem dosc blisko nagle plama zaczyna sie sprawnie poruszac po pionowej scianie. Dostrzegam lapki wyposazone w szerokie, chwytne palce, dlugi zgrabny ogon i ksztaltna glowke wyposazona w pare wylupiastych oczu. No tak - Gekon. Sa ich tutaj setki, ale tak duzego okazu jeszcze nie spotkalem. Usmiecham sie pod nosem do nowego sasiada i powoli wycofuje sie, zeby nie przszkadzac mu w kopieli slonecznej na Giewoncie. Niech sobie chlopak pochodzi troche po pieknych gorach.
Zimny nektar saczony powoli w fotelu na patio zwroconym twarza do morza, studzi rozgrzane cialo i relaksuje. Chwile jeszcze wdycham cieple, wilgotne powietrze przesycone drobinkami morskiej wody i rozpoczynam powrot do szpitala. Zbliza sie koniec lunchu, wiec niewatpliwie znowu odzyje ruch w interesie. Pozostawiam sasiada-gekona sam na sam z Giewontem, przechodze obok rozkrzyczanych kolibrow. Koty sa tak rozleniwione, ze na moj widok nawet nie unosza lebkow, tylko sennie otwieraja prawe lub lewe oko, by po chwili, gdy moj cien przesunie sie dalej, ponownie zapasc w ciepla drzemke. Jest upalnie. Slonce w zenicie. Wspominam najgoretsze lata spedzane u Babci w Rzepiennku Marciszewskim. Poludniowe stoki wzniesien porosniete gesta pszenica, nieruchome, geste powietrze drzy z goraca... . A to przeciez zima, Boze Narodzenie za pasem. Gdyby nie codzienne prognozy pogody z kraju odczytywane za pomoca internetu mialbym sporo trudnosci w uswiadamianiu sobie tego faktu.
Sa jeszcze tutejsze gory. Kilka kilometrow dalej, wspinajac sie na pasmo najblizszych wzgorz odkrywa sie zupelnie inny swiat. Gdzies na polnocy i wschodzie przyczaily sie skalne szczyty. Ich garbate, masywne cielska leniwie obsiadly doliny, niczym prehistoryczne stwory o oblych ksztaltach. Grzbiety ich rozblysly biela swierzego sniegu podkreslana jaskrawym sloncem. Potwory obsiadly horyzont i przyzywaja sila swojego spokoju, budza w zakontkach duszy nute nostalgii i pragnienie gorskiej, lodowej przygody. Przerwa lunchowa dobiega konca. Okolica zaczyna ponownie ozywac. Wracaja do pracy robotnicy, ogrodnik po raz setny obchodzi zarosla wokol szpitala i po raz setny zdaje sie nie dostrzegac niczego godnego uwagi. Wlasciwie trudno cokowiek dostrzec w gaszczu zarosli i chwastow, ktore dawno zagluszyly zdziczale roze. Zza plotu slychac plynoce z glosnikow ostrzezenia, to ITALAIR przygotowuje do startu smiglowiec. Za chwile z donosnym szumem wirnikow przemknie on tuz nad dachem szpitala wprawiajac w drzenie szyby i szklanki na stole. To taki przyjacielski gest ze strony najblizszych sasiadow i wspolpracownikow w zakresie duzurow MEDEVAC, czyli ratunkowych. Ledwo co rozbudzone koty zaczynaj pojawiac sie w okolicach pobliskich smietnikow. Zbliza sie czas ich lunchu. Znaja doskonale rozklad naszego dnia i nasze zwyczaje. Za kilka chwil pojawia sie w smietniku niezjedzone resztki i uczta na calego. Moze trafi sie kawalek miesa, to nic ze to lama, albo kozina. Mieso to mieso, a tutejsze koty nie naleza do wybrednych. Powrot arabskiego tlumacza pacujacego w szpitalu zwiastuje zblizanie sie kolejnych pacjentow. Zaskakujace jak doskonala jest komunikacja miedzy mieszkancami najblizszej okolicy. Pomijam fakt ze doskonale znaja godziny przyjec dla nich wyznaczone, gdy pojawia sie nieprzewidziana okolicznosc, ktora zmusza nas do zaprzestania przyjmowania pacjentow tzw. z zewnatrz i skupieniu sie na wydarzeniach nam najblizszych, Milad - jeden z naszych tlumaczy, wykonuje szybki telefon i dopoki jestesmy zajeci, nikt sie nie pojawia. Zaledwie jednak uporamy sie z zajeciami, juz przy bramie wejsciowej slychac krzykliwa arabska mowe.
Milad wlasnie zasiadl za swoim biurkiem zadowolony z posilku i powoli poczekalnia zaczyna sie wypelniac. Wiele twarzy rozpoznaje. To stali bywalcy. Wlasciwie nie powinnismy zapewniac im przewleklej opieki lekarskiej, nie nalezy to do naszych obowiazkow.Wiemy o tym doskonale my i wiedza o tym oni, jednak i jedni i drudzy zdaja sobie sprawe, ze w momencie gdy zjawi sie w szpitalu pacjent zaden z lekarzy, ani nikt z personelu, nie dopusci do tego aby wyszedl bez udzielenia mu pomocy. W ten sposob rekrutuje sie grupa stalych naszych gosci. Kazdego dnia przybywa rowniez duza grupa nowych twarzy. Dzis ruch jest umiarkowany. Do konca dnia przyjmiemy okolo czterdziestu pacjentow.
To sredni wynik. Ruszam do pracy. Wiekszosc Arabow trafiajaca do szpitala nie jest w stanie prozumiec sie z lekarzami. Ich jedyny jezyk to arabski. Powoli uczymy sie podstawowych zwrotow, ale ciagle komunikacja nasza jest ograniczona. Dlatego UNIFIL zatrudnia tlumaczy. Milad dobrze posluguje sie jezykiem angielskim i przez lata pracy z Polakami nabyl podstawowych umiejetnosci jezykowych z polskiego, wiec na upartego mozna z nim pogadac po naszemu i trzeba sie pilnowac, zeby nieopatrznie nie powiedziec czegos niewlasciwego. Nazywamy go docent Milad. Gdy prosimy by przetlumaczyl proste zalecenie, nieraz trwa to znacznie dluzej niz powinno i czesto okazuje sie ze nasz docent, przez przebywanie przez lata w szpitalu nabyl tak szerokiej wiedzy medycznej, ze wprowadza wlasne metody lecznicze. Zdarza sie, ze przyprowadzajac nam do gabinetu pacjenta, stawia diagnoze, ordynuje leki i poucza o postepowaniu, a od lekarza oczekuje jedynie aprobaty. Najczesciej jego diagnozy sa sluszne, w koncu zna kazdego z przychodzacych, to jego krewni, sasiedzi i znajomi. Czasem mnie to bawi, czasem deprymuje, najczesciej jednak brak mi czasu na roztrzasanie problemu i po prostu zajmuje sie swoja praca, niezwazajac na to czy potwierdze, czy zaprzecze diagnozie naszego docenta. Milad zdaje sie znac wszytkich. Zna kazdego mieszkanca okolicy z Naqoury az do Bejrutu. W obozie pozdrawia kazdego, a do ludzi zajmujacych wazniejsze stanowiska z daleka pierwszy wyciaga reke. Jedno jest pewne, jesli chcesz cos zalatwic i nijak nie mozesz sie za to zabrac, spytaj Milada, jego jeden telefon jest w stanie zalatwic bardzo wiele.
Praca tlumaczy jest nam bardzo pomocna, jednak mozemy na nich liczyc tylko do godziny pietnastej. Pozniej pozostajemy sami zdani na siebie. Ktos z naszych poprzednikow wpadl na dobry pomysl i zrobil liste podstawowych zwrotow arabskich i przetlumaczyl je na polski. W kazdym gabinecie mamy taka liste. Gdy po poludniu przychodza pacjenci nasza komunikacja z nimi opiera sie na tych kilku zwrotach. Reszta to ciezka praca rak - body language.
Na szczescie zgodnie ze wspomniana wczesniej zasada, gdy tylko szpital opuszczaja tlumacze, rzednie tlum potrzebujacych. Poznym popoludniem mozna nawet pozwolic sobie na to, aby pozostawic szpital pod opieka pilegniarki i sanitariusza,a samemu popracowac przy komputerze w gabinecie lekarskim, lub udac sie na herbatke do campu z wciaz czujnie wlaczonym pagerem. Dzisiaj taki mam wlasnie plan. Opuszczam poklad i kieruje sie w strone szumu morza. Przechodzac pod belka stropowa frontowego zadaszenia wykonuje kilka podciagniec, aby rozruszac rece.
Slonce chyli sie ku zachodowi wydluzajac cienie. Na pogodnym niebie zapalaja sie kolejno konstelacje gwiazd. Nadgryziony ksiezyc powoli wznosi sie znad horyzontu, jeszcze nie rozsiewa srebrnej poswiaty i moze z tego powodu widac na jego bladej twarzy sine plamy jakby z zawstydzenia.
Koty dopiero co najedzone resztkami lunchu, gdy tylko slonce przestalo je piescic, poczuly sie znowu strasznie glodne i z przejmujacym mialczeniem, jakby umieraly z glodu snuja sie pod drzwiami campow liczac, ze wyblagaja co nieco.
Mrowki podobnie jak ja poczuly sie chyba zmeczone i powoli wycofuja sie w strone mrowiska. Juz tylko nieliczne pracownice poganiane przez ostatnich wartownikow zastepuja mi droge.
Zaraz po wejsciu do pokoju sprawdzam telefon, moze dotarl jakis sms. Nie dotarl. Zanim zdaze przygotowac herbate i zasiasc w fotelu kojac zmeczone nerwy szumem morza i upajajac sie zapachem wieczornego Libanu, jeszcze kilkakrotnie sprawdze wyswietlacz majac nadzieje, ze moze w ten sposob sprowokuje kogos do napisania do mnie.
Woda zaczyna wrzec. Do filizanki wkladam torebke herbaty expresowej w wersji "UNIFIL standard". Daleko jej do dobrych herbat, ale zwazywszy na warunki w jakich bede ja pil, wlasciwie moge zapomniec o smaku. Zapadam miekko w ratanowym fotelu, nogi wyciagam na stole i jest mi dobrze.
Czuje jak wraz z goracym plynem w moje czlonki wstepuje lenistwo. Moglbym tak siedziec zasluchany w szum morskich fal bijacych o skalisty brzeg i nie mialbym zadnych innych potrzeb. Nawet stad widze warkocze piany obejmujace bialymi dlonmi pogryzione sola kamienie jakby chcialy wydrapac na nich swoje inicjaly. Bezimienne fale domagajace sie aby ktos je nazwal, niczym reka tonacego wyciagnieta w strone nieosiagalnego brzegu w ostatnim, niemym krzyku konajacego. Trwajaca pod moimi stopami agonia jest wieczna i mozna wiecznosc spedzic wpatrujac sie w jej bezmiar i nieustannosc.
Powoli do mojej swiadomosci przebijaja sie odmienne bodzce. To rattanowy fotel, mocno nadwyrezony czasem daje o sobie znac posladkom, ze czas zaczerpnac ruchum. Dla brzuszka tez nie byloby to zle. Inny glos podpowiada, ze przeciez dzis mam dyzur, wiec nie musze biegac, a nawet nie powinienem. Moze zrobie sobie "dzien dziecka"?
Zwycieza wola fotela. Pobiegne czujnym biegiem lekarza dyzurnego, ale tylko na niewielka odleglosc, tak by w ciagu maksimum pieciu minut byc w szpitalu. Porzucam profesjonalne - lekarskie ubranie i wkladam biegowe, tez profesjonalne. Jestem niezwykle dumny z niego. Nie dosc ze z supernowoczesnych, oddychajacych materialow, to jeszcze rzuca sie w oczy jaskrawym napisem "Marathon Club", a to bardzo mobilizuje do biegania z wypieta dumnie piersia. Na szczescie nikt nie wie, ze koszulke i spodenki otrzymalem od znajomej zawodniczki Asi Klockowskiej, a sam w zyciu nie przebieglem dystansu nawet w polowie tak dlugiego jak maraton. Wazne, ze gdy biegne, robie to z zacieciem starajac sie nie przynosic wstydu nie mojemu klubowi. Wizje calosci psuja nieco rozpadajace sie sandaly, ale niestety nie zmobilizowalem sie jeszcze do kupna lepszego obuwia. Przeciez Alicja nazwala mnie kiedys Mr. Sandal i mimo, ze bylo to po drugiej stronie lustra, a dokladnie w Colorado podczas jakichs "ekstremalnych" wyczynow, to nazwa sie przyjela i z tego samego powodu biegam w sandalach mimo, ze to i nie profesjonalnie i nienajwygodniej. Ubrany, a raczej rozebrany do biegu, zabieram identyfikator, aby ewentualnie przekroczyc brame obozu jesli zanadto sie rozbiegam oraz niesmiertelnik jak zwykle po to aby nie bylo problemow z identyfikacja zwlok. Nieodloczny przyjaciel "pager" tkwi na gumce spodenek. To jedyne bezpieczne miejsce i na pewno uslysze jesli bedzie mnie wzywal.
Biegne. Poczatki zawsze sa trudne. Pierwsze dwa, trzy kilometry to rozgrzewka. Potem dopiero zaczynam odczuwac swobode i przyjemnosc biegu. Dobrze ze zabralem okulary przeciwsloneczne, wzdluz brzegu morza mozna biec tylko w dwoch kierunkach: ze wschodu na zachod lub odwrotnie. Poniewaz szpital znajduje sie na najbardziej wysunietym na wschod obszarze obozu, nie pozostaje mi nic innego jak gonic zachodzace slonce. Po wspanialym slonecznym dniu zbliza sie piekny wieczor. Biegne po zlotym moscie utkanym z blasku slonca. Jego promienie zloca mi twarz, a ped suszy spocona skore. Prawie nie widze drogi po ktorej biegne. Jestem oslepiony i zauroczony. Caly swiat przestal sie liczyc. Jest tylko ta chwila i rowny, monotonny bieg w strone swiatla. Po drodze mijam budynki, magazyny, biale samochody przejezdzaja mimo, usmiechaja sie bezimienni ludzie, nieswiadomi, ze ich nie zauwazam, a moja cala uwage pochlona wspanialy obraz - zachod slonca.
Nie wiem nawet kiedy mijam brame obozu i staje sie rowny wolnym ludziom. Nie ma juz drutow kolczastych, betonowych murow i wartownikow na kazdym kroku. Przede mna otwarty swiat, bezmiar wody i powietrza, a pod stopami twarda, libanska skala.
Biegnac wzdluz zniszczonej obecnie, ale ciagle noszacej znaki dawnej swietnosci lini Orient Expresu, mijam kilka zniszczonych podczas wojny zabudowan. Opuszczajac teren naznaczony reka czlowieka przeslizguje sie wzrokiem po odrecznie napisanej tablicy: "Today the south, tomorrow all the Palestine... ". Zaraz obok ustawil sie posterunek zolnierzy zbrojnego ramienia Hezbollachu. Znaja mnie i toleruja bieganie tedy. Macham do nich z daleka, tak na wszelki wypadek i skrecam z ubitej drogi w dziewiczy teren. Tutaj nalezy szczegolnie zwracac uwage gdzie stawia sie nogi. Nie tylko dlatego, ze teren skalisty i zarosniety sukulentami. Nie sa problemem rowniez jadowite stworzenia wygrzewajace sie w sloncu. Najgrozniejsze co czai sie na nieostroznego to miny pozostawione tutaj przez armie izraelska. Teren podobno zostal rozminowany, ale kazdego niemal dnia slyszymy o nowych znaleziskach na tzw. rozminowanych terenach.
Trzymam sie sprawdzonych i dobrze wydeptanych sciezek. Prowadza mnie wprost na nasyp kolejowy, a nastepnie w wyciety w bialej skale wawoz tuz nad brzegiem morza. W ziemi pozostaly jeszcze fragmenty szyn kolejowych pogryzione silnie przez rdze. To byl prawdziwy cud techniki i wspaniala atrakcja turystyczna. Stojac miedzy scianami wawazu niemal slysze swist lokomotywy i rytmiczny stukot kol. Kolej transsyberyjska zdaje sie przy Orient Ekspresie niczym kolejka podmiejska. Wielka to strata dla swiata wspolczesnego, ze nikt nigdy nie pojedzie juz starym Orient Expresem. Szyny zostaly osadzone gleboko w skalistym zboczu Roszeniki. Jej bialy grzbiet bystro opada do lazurowej wody. Zdyszany staje na krawedzi, pochylam sie, przywieram do skaly i powoli, stopien za stopniem, chwyt za chwytem, spuszczam sie po nagrzanej sloncem dolomitowej scianie. Liczne ostre kawalki krzemienia osadzone w wapiennych oslonkach stanowia dobra podpore dla dloni i stop, jednak ich ostre krawedzie pozostawiaja slady na naskorku.
Opuszczam sie na male plateau zwisajace okapem nad spieniona woda. Biala skala zlewa sie z biela morskiej piany. Prawie nie czuje sie wiatru, a jednak w dole odbywa sie pelen namietnosci taniec dwojki kochankow. Lubiezne palce fal pieszcza obfite i wypukle ksztalty formacji skalnych. Rytmiczne ruchy splecionych w milosnym uniesieniu zywiolow raz po raz cichna, by za chwile poderwac sie i z nowym zapamietaniem rzucic sie ku sobie. Smagana biczami fosforyzujacej piany naga piers Roszeniki, nie cofa sie przed namietna pieszczota. Spragniona porzadania pelna radosci i milosnego uniesienia oddaje sie w ramiona swego odwiecznego kochanka. Ta milosc spala ja i niszczy, jednak nie jest w stanie zrezygnowac z tych gwaltownych pieszczot, nigdy nie porzuci swego kochanka.
Zachodzace slonce, codzienny swiadek i kaplan ich milosci, zaplata zlota stule promieni na zlaczonych w uscisku dloniach. Na dzis i na wiecznosc, tak jak bylo od poczatku gdy powstala ziemia i morze. Ostatni usmiech slonca, ktore jakby zawstydzone gwaltowna miloscia kochankow, nagle poczerwienialo i postanowilo szybko skryc sie za horyzont, dosiega skaly na ktorej usiadlem samotny, zmeczony radosnym zmeczeniem. Zloty promien ostatnim cieplem dnia gladzi po policzku zyczac pieknego spotkania z Morfeuszem. Czas na mnie i na slonce juz czas, wiec chowa sie w glebiny morskie. A morze jakby tylko na to czekalo, aby skryl sie niewygodny swiadek intymnych zmagan ze skala. Gdy tylko mrok zaczal wypelzac z glebokich zmarszczek bialego ciala Roszeniki, fale milosci przybraly na sile i gwaltownosci. Trwac beda przez cala noc, lecz mnie tam juz nie bedzie. Wspinam sie po stygnacej skale, czujac na stopach rozbryzgi morskiej piany jakby macki wyciagane by przyciagnac mnie ku sobie. Odchodze.
Bieg spowrotem odbywam w gestniejacym mroku. Chlod wieczora przyjemnie odbiera cieplo z rozgrzanego ciala. Znowu mijam domy, magazyny, samochody i ludzi. Teraz gdy juz nic mnie nie rozprasza, z radoscia witam usmiechniete twarze znajomych i obcych przechodniow. Spocony wpadam pod natrysk i kazdym kawalkiem slonej skory chlone ozywcze strugi wody. Niech zyje prysznic - Nobla dla tego, kto wymysli to wspaniale urzadzenie.
Po kapieli czuje sie wypoczety i zrelaksowany, gotow do dalszej pracy. Podswiadomie czuje, ze ten dzien nie zakonczy sie spokojnie. Dawno nie bylo przepraw z Kurdami. Cos mi podpowiada, ze ich czas sie zbliza. W campie jest zimno. Panuja tutaj wieczne przeciagi. Nieszczelne drzwi, niedomykajace sie okna, sklejkowe sciany, drewniana, nadpruchniala podloga, zawieszona na metalowych wspornikach, wszystko to nie pozwala na przegrzanie sie noca. Nigdy tez nie zdarza sie by bylo u mnie duszno. Za to gdy przychodza silne wiatry, a wieja prawie przez caly rok, moge czuc sie jak na pelnym morzu. Podmuchy przelatujac pod campem wprawiaja go w wibracje i kolysanie. Gdy dolazyc do tego nieustanny huk fal morskich za oknem - doslownie dziesiec w skali Bouforta - nieprzespana noc zapewniona. Dzis na szczescie jest spokojnie, choc chlodno. Pod kocem, ktory ma zastapic pierzyne, nie za cieplo. Ratuja mnie welniane, goralskie skarpety otrzymane przed wyjazem od mamy. Jak to jest, ze mamy zawsze sa takie przewidujace..., a cieple stopy to podstawa dobrego snu.
Za oknem znow rozbrzmiewa glos wzywajacy na modlitwe. Na mnie tez czas. Paciorek, zeby, ksiazka na sen i pod kocyk. Zwykle nie dochodze dalej jak do kolejnej strony gdy ksiazka opada mi na twarz i jest to znak do zgaszenia swiatla. Ostatnio mecze "Akwarium" Suworowa, jako lekture pogladowa o stosunkach w armii. Gdy gasnie swiatlo, pod kocem zaczyna robic sie coraz cieplej, skarpety grzeja stopy, do drzwi zaczyna pukac Morfeusz. Dobry kumpel i zawsze wie kiedy jest potrzebny. Po dzisiejszym obfitym dniu zjawia sie szybciej niz zwykle i nie czeka za progiem. Witam go z radoscia i pozwalam prowadzic sie za reke w nieznane. Ciekawe co przyniesie dzisiejsza noc. Dokad tym razem mnie zabierze, kogo spotkamy na tej drodze i co nas spotka?
Tej nocy przezyje niespodziewanie wiele spotkan, a najblizsze zaczyna sie zaledwie zapadam w pierwszy sen.
Gdzies w ciszy, w mroku pokoju moskity ostrza swoje sztylety, aby bezlitosnie zadawac bol w najmniej oczekiwanym momencie. Jeszcze nie odkrylem skutecznego srodka aby je zniechecic. Nie pojawiaja sie kazdej nocy, ale gdy sie pojawia, moge miec pewnosc ze nastepnego dnia bede nie wyspany, a liczne zaczerwienienia na twarzy beda znaczyc miejsca ukaszen.
Gdzie sa nasze rodzime, krajowe komarki? Kochane zwierzaki. I jakie uczciwe w porownaniu z tymi tutaj podstepnymi zdrajcami. Taki moskit nie zna litosci, nie ma sumienia i brak mu zasad. Nadlatuje bezglosnie, zupelnie niewidoczny w ciemnosci i atakuje bezwzglednie - tnie gdzie popadnie, a najchetniej w czolo i pod oczy. Po fakcie spokojnie odlatuje w ciemnosc, a ja o swojej biedzie dowiaduje sie dopiero po jakims czasie, gdy niemilosierny swiad wyrywa z pieknego snu.
Jakze blogo brzmi ostrzegawcze brzeczenie naszego widliszka. Taki jak sie kulturalnie napoi, siada na bialej scianie lub suficie i drzemie w najlepsze zgodnie ze staropolska tradycja. Nocnym laczkiem mozna go z latwoscia i satysfakcja uwiecznic na scianie w postaci brunatnej plamy ze skrzydelkami - na zdrowie bracie moj slowianski (przeciez slowianska krew ma w sobie), komarze znad Wisly.
Cichociemny morderca libanski - moskit, swoja zdobycza cieszy sie w samotnosci, w niedostepnym miejscu, nie dajac szansy na dokonanie zemsty. Hanba "moskit" Panowie!
Wyrwany raz ze snu, mam trudnosci aby powrocic w objecia Morfeusza. Na szczescie nie odszedl daleko, czeka na patio, wiec z czasem powracamy na wspolne drogi marzen sennych. Szum morza, szelest lisci trzciny za oknem, srebrne swiatlo ksiezyca, ktory niczym klucznik ciemnosci otwiera wrota nocy kluczem Oriona, oddalamy sie w strone gor. Znajome szczyty tatrzanskich grani witaja mnie osniezonymi czapami. Zapraszaja w rodzinne strony. Wiatr kolysze, snieg drobnymi platkami wygladza nierownosci terenu, mroz rozpala na twarzy rumieniec zdrowia, przenika do kosci, lapie za stopy kleszczami chlodu. To jednak nie sen. Koc zlosliwie osunal sie na podloge pozostawiaja mnie na pastwe wdzierajacego sie do campu chlodnego powietrza. Stopy mam zupelnie zimne mimo welnianych skarpet i to przerywa mi sen po raz kolejny. Poprawiam koc i rozgrzewam stopy pocierajac jedna o druga. To dziala na caly organizm. Praca i tarcie pobudzaja krazenie. Robi sie cieplej. Wracam w Tatry. Zowu jest pieknie. Unosze sie na skrzydlach wiatru gdzies miedzy Kasprowym, a Posrednim Goryczkowym. Przeskakuje w czasoprzestrzeni nad Giewont i znajome Regle. Jak ten wiatr pieknie niesie, a jak gwizdze na skalistych turniach. Czemu tak strasznie wyje. Niech wreszcie przestanie, bo mnie obudzi. Jasny gwint! No i obudzil mnie.
Otwieram oczy w ciemnosci swojego pokoju, ale wiatr nie przestaje gwizdac. Zrywam sie na rowne nogi i lece do stolika nocnego. To pager. Znaczy, ze wydarzylo sie cos nadzwyczajenego, ze w srodku nocy wzywaja mnie do szpitala. Lapie za telefon, aby wiedziec w czym rzecz. Po drugiej stronie natychmiast odzywa sie glos pielegniarki. Jedno slowo wystarcza, aby wszystko stalo sie jasne: "Granica".
Ubieranie sie i dotarcie do szpitala to zaledwie kilka chwil. Ten element mam dobrze opanowany. I cale szczescie. Zanim zdazylem zebrac wiecej informacji, w recepcji dzwoni telefon. Odbieram. Dzwoni Oficer Operacyjny - Ghanczyk - jego angielski mimo, ze plynny jest zupelnie niezrozumialy. Nawet w bezposredniej rozmowie trudno jest wylapac slowa i sens, a co dopiero w srodku nocy przez telefon. Kilkakrotnie zadaje proste pytania, aby uzyskac krotkie, zrozumiale odpowiedzi. Wynika z nich, ze jest pilne wezwanie do Kurdow koczujacych na granicy. To nasz staly problem i ciagle nierozwiazany, a bytuja oni tam juz blisko dwa lata.
Oficer podaje, ze dziecko ma wysoka goraczke, kaszle i jest w stanie, ktory okresla jako ciezki. Nie zaskakuje to zbytnio. Przy stylu zycia jaki prowadza, dbalosci o higiene i troskliwosci w stosunku do dzieci, niejednokrotnie zdarzalo nam sie udzielac pomocy w stanie ciezkim. Przygotowujemy sie na wszystkie mozliwosci jakie podpowiada nam wyobraznia. Jestesmy zapakowani i gotowi. Czekamy jeszcze kilka chwil na przybycie Oficera Lacznikowego. Tylko w jego towarzystwie mozliwe jest przekroczenie granicy i dotarcie na ziemie niczyja, gdzie koczuja Kurdowie. W koncu jest. Major z Ghany. Na szczescie w przeciwienstwie do swoich wspolziomkow wlada angielskim w sposob zrozumialy dla Europejczyka. Niestety nie jest w stanie przyblizyc nam problemu.
Wie tyle co my.
W mroku nocy przekraczamy kolejne posterunki arabskie i sil pokojowych. Przed barakami w ktorych koczuja Kurdowie czeka na nas grupka ludzi. Wsrod nich jest tlumacz, czyli jeden z uchodzcow wladajacy w sposob podstawowy jezykiem angielskim. Prowadzi nas ciemnym korytarzykiem do waskich stopni, po ktorych dostajemy sie do ciasnego pomieszczenia. Jest tam zaledwie tyle miejsca, zeby moglo spoczac na lezaco dwoje doroslych ludzi. Jedna polowa pokoiku zajeta jest przez lezacego pod kocem nieogolonego mezczyzne w wieku okolo czterdziestu lat. Rozgladam sie za dzieckiem, ale niestety nikogo poza nami tutaj nie ma. Mezczyzna unosi sie ze swojego barlogu. Jest kompletnie ubrany, lacznie z kurtka i wyglada jakby dopiero co wrocil z dalekiej podrozy. Ma zaspane oczy i odcisk poduszki na twarzy. Szukam wzrokiem tlumacza i pytam o osobe potrzebujaca pomocy lekarskiej. Ku memu zaskoczeniu wskazuje zaspanego mezczyzna. Na pytanie o dziecko tym razem on okazuje zdziwienie, twierdzac ze wszystkie dzieci sa u nich zdrowe. W rozmowie o dolegliwosciach pacjenta probuje doszukac sie wskazan naglych, ale i z tym mam trudnosci. Bol karku, zle samopoczucie, rozbicie, stan podgoraczkowy. Wszystko wskazuje na przeziebienie z zespolem bolowym w odcinku szyjnym kregoslupa. Nawet przy duzym zangazowaniu woli nie widze podstaw do uznania tego za stan wymagajacy naglej pomocy lekarskiej w srodku nocy. Zaopatrzywszy w leki zbieramy sie do wyjscia. Przede mna staje czteroletnia dziewczynka i spoglada proszacym wzrokiem. Podobne spojrzenie posylam ku tlumaczowi a ten w lot lapie o co mi chodzi. Czarnowlosa Kurdyjeczka ma problemy z zebami. Ogladam uszkodzenia i niestety nie jestem w stanie pomoc. Nie mam umiejetnosci stomatologa. Pozostawiam srodki przeciwbolowe i zobowiazuje tlumacza do zorganizowania wizyty u stomatologa. Moze mu sie uda. Pomagajac dziewczynce otwieram puszke Pandory. Ustawia sie kolejka z roznymi problemami, dolegliwosciami i prosbami. Zamieniam sie w przewozne stoisko apteczne i kazdego potrzebujacego wspomagam w miare mozliwosci. Tym razem bylo dziewiec osob. Wyposazenie mojej apteczki gwaltownie zmalalo. Tak jest prawie za kazdym razem, gdy tylko zostaniemy wezwani na granice. Trzeba bedzie uzupelnic po powrocie, a czas juz wracac, bo noc wnet zacznie ustepowac miejsca dniowi i nici ze spania.

20 stycznia 2003
MINGI STREET
Mingi Street - glowna ulica Naqoury, przynajmniej czesci tzw. unifilowskiej. Miesci sie tutaj cale zaplecze handlowe okolicy, restauracyjki, i wszelkiego rodzaju zaklady uslugowe czerpiace zyski z bezposredniej bliskosci stacjonujacego wojska. Z Naqoura Camp - bazy Miedzynarodowych Sil Pokojowych w Libanie na "wolnosc" mozna wydostac sie trzema bramami gdy poruszamy sie pieszo. Dla pojazdow otwarte sa tylko dwie bramy. Poza mury i z powrotem mozna dostac sie tylko do godziny 23.00. Pozniej jesli wyjscie nie bylo zgloszone wczesniej i nie otrzymalo sie zgody od dowodcy warty, moze sie okazac, ze do rana trzeba bedzie posiedziec pod brama. Zolnierze francuscy pelniacy sluzbe sa bezwzgledni. Wzdluz ulicy, ktora ciagnie sie pod samym murem obozu rozlozyly sie liche i tymczasowe budki, bo budynkami trudno je nazwac, z wszystkim co mozliwe, a co nudzacy sie zolnierz moze potrzebowac. Poza tym odcinkiem konczy sie cywilizacja i nie ma juz nic interesujacego. Kilka zrujnowanych i zdemolowanych sklepikow to pozostalosc po nieprzychylnych Hezbollachowi. Inni wlasciciele malych intersow, byli lub sa zwiazani z muzulmanskimi organizacjami militarnymi. Kazde slowo wypowiedziane w ich obecnosci, jesli tylko wyda sie w jakis spsob wartosciowe, z duzym prawdopodobienstwem dotrze do "wlasciwych" uszu.
Najwieksza popularnoscia ciesza sie male arabskie restauracje. Przesiaduja w nich wieczorami przede wszystkim Francuzi. Mozna smacznie zjesc, zapalic Nargile, posluchac muzyki arabskiej i na chwile oderwac sie od szarej rzeczywistosci. Ceny nie sa oszalamiajace. Raczej zblizone do polskich jesli nie wyzsze. Waluta to przede wszystkim dolary amerykanskie. Liwresy Libanskie sa rowniez w obrocie, ale jest ich znacznie mniej.
Vis a vis portu, w nieco oddalonym punkcie i w pewnym odosobnieniu ulokowala sie niewielka restauracyjka, ktorej wlasciciel serwuje nieskonczenie dobra rybe. Co do swierzosci podawanych owocow morza nie moze byc najmniejszej watpliwosci. Pierwszy powod to bliskosc portu rybackiego, druga to fakt, ze wlasciciel i restaurator zarazem jest rowniez rybakiem i sam dostarcza towaru i wie, ze klientela szpitalna jest na punkcie higieny i swierzosci nieco przewrazliwiona. Za piecdziesiat dolarow, popelniamy tam zbrodnie obzarstwa dla szesciu osob. Duza waza rosolu z kury z kalmarami, porcja swierzutkiej ryby godna wielkiego chlopa (ot na przyklad mnie ), do tego przystawki arabskie, chleb arabski, kawa arabska i trzy butelki oczywiscie arabskiego wina ze slynnych winiarni Kafrai. To wszystko wliczone w piecdziesiat dolarow. Moze nie najmniej, ale zwazywszy na okolicznosci warto od czasu do czasu zaszalec w tak przyjemny sposob. Podstawowa czesc "dzielnicy handlowej" Naqoury to sklepy z produktami alkoholowymi. Sprzedaje sie tutaj wlasciwie tylko produkty lokalne czyli ajrak i wino libanskie oraz najwyzszej jakosci alkohole z calego swiata. Zachodzi podejrzenie, ze mimo swego swiatowego rodowodu, powstaja w poblizu, jednak nawet najznamienitsi smakosze trunkow nie sa pewni czy to oryginaly. Ceny alkoholu sa tu tak niskie, ze mozna je niemal porownywac z cena Coca-coli. Poslugujac sie przykladem: za duza butelke Coca-coli trzeba zaplacic okolo trzech dolarow, a duza butelka "czerwonego" Jonny Walkera (1l), po dobrym targowaniu moze uzyskac cene nawet pieciu, szesciu dolarow. Przy zamowieniach wiekszej ilosci istnieje mozliwosc negocjacji ceny. Kwestia uzgadniania ceny jest zjawiskiem powszechnym i wrecz konieczny. Kupujac produkt bez targowania sie, mozna urazic wlasciciela, a przeciez tego chcielibysmy uniknac.
Ciekawym zjawiskiem sa warsztaty samochodowe. Juz z daleka mozna zorientowac sie, ze u mechanika mozna naprawic wszystko i w kazdym modelu BMW i Mercedesa. Kompletne polowki samochodow roznego wieku i stanu, poukladane pietrowo jedne na drugich zapraszaja do wybierania. Stlukles sobie tyl Mercedesa 320? Szkoda, bo w tej chwili nie mamy tego modelu. Mozesz poczekac, ale szybciej bedzie jak dospawamy prawie zupelnie nowy tyl z mercedesa 500. To zaden problem, a jak dobrze bezie sie prezentowal na ulicy. . Dobry mechanik jest w stanie zlozyc caly samochod z roznych elementow. Przod z rocznika 94, tyl z modelu znaczenie nowszego. Wazne ze wszystko pasuje i bedzie jezdzilo. Rozpadnie sie to tez nie problem. Wybor uzywanych karoserii jest potezny, dospawa sie nowy kawalek. W Libanie rejestruje sie wszystkie samochody, ktore sa w stanie same poruszac sie po drodze, taki wniosek mozna wyciagnac patrzac na wehikuly, ktore poruszaja sie po drogach. Kolejna ciekawostka jest zwyczaj mocowania na zderzakach samochodow dziecinnych butow. Zastanawiamy sie czy liczba tych bucikow wskazuje liczbe ofiar jak ma na koncie kierowca, czy moze ma to byz talizman chroniacy przed niwszczesciami. Nie udalo mi sie uzyskac jeszcze rozwiazania tego problemu. Centralnym i chyba najbardziej znanym miejscem na calej ulicy jest sklep Tygrysa. Napis na szyldzie glosi wszem i wobec: "TYGRS KLEP". Najprawdopodobniej ma to byc zacheta dla Polakow, do ktorych wlasciciel z nie do konca jasnych powodow zywi wielka symaptie. Z tych samych zapewne rownie tajemniczych powodow wlada biegle jezykiem polskim i posiada duzy zasob wiedzy o naszym kraju.
Plotka glosi, ze Tygrys wspolpracuje ze wszystkimi sluzbami specjalnymi majacymi wplywy na tym terenie. W czasie wojny podobno dzialal na dwa fronty, co zaprowadzilo go do wiezienia. Glowe wyniosl z tej opresji calo wylacznie dzieki tym samym znajomosciom po obu stronach konfliktu i dzieki pomocy siostry, ktora przejela po nim interes i zarobila potrzebna do utrzymania go ,a nastepnie wykupienia sume pieniedzy. Problem dla tych, ktorzy znajda sie w libanskim wiezieniu polega na tym, ze za pobyt i utrzymanie musza placic sami lub znalezc sobie sponsora. Gdy nie zdobeda srodkow na utrzymanie nikt im nie zapewni wiktu i moze czekac ich smierc z glodu. Tygrys mial wsparcie siostry, w zamian za co obiecal jej znalezc dopowiedniego meza. Podobno za odpowiednia osobe uwaza lekarza z Polski. Ewentualnie moze to byc inny oficer, ale wylacznie naszej narodowosci. W przyplywie szczerosci zdradzil mi, ze pragnie przeprowadzic sie do Polski z cala rodzina. Uwaza, ze nasz kraj to "kraina wiecznej szczesliwosci". Na pewno bedzie im sie zylo tam doskonale, szczegolnie teraz po wejsciu do Unii Europejskiej, co uwaza za fakt dokonany. Miod i mleko poplyna teraz naszymi rzekami, a Tygrys wraz z rodzina bedzie spijal ten nektar. Skad w nim to przekonanie, nie udalo mi sie jeszcze dojsc. Obawiam sie jednak, ze buduje je na falszywych przeslankach. Dwa sklepy rybne to nie wiele jak na wioske portowa. Z pewnoscia wystarczy jednak gdy chodzi o doznania estetyczne i wechowe. Cala okolica wie kiedy jest dostawa siwerzej ryby, a kiedy nie nalezy kupowac towaru, bo sam zapach odrzuca. Przechodzac obok mozna dokladnie obejrzec towar. Sklep to po prostu garaz z wykafelkowana podloga, na ktorej rzucaja sie dopiero co wyciagniete z sieci ryby, lub leza martwe patrzac metnym okiem na przechodniow. W "dzien kraba" po podlodze pelzaja olbrzymie, roznokolorowe kraby. Ich korpusy sa wielkosci dloni doroslego mezczyzny, a odnoza maja dlugosc do trzydziestu cantymetrow. Szczypce z latwoscia zmiazdzylyby palec nieostroznego. Kupujac kilogram krabow za cztery dolary otrzymuje sie okolo pieciu sztuk. Po ugotowaniu w wodzie ich pancerz nabiera jaskrawo czerwonego koloru, a biale mieso ma delikatny posmak morza.
Port niewielki, ale bardzo funkcjonalny, niestety nie jest dostepny dla obcokrajowcow. Nalezy do miejsc szczegolnie chronionych i posterunek libanskiej sluzby bezpieczenstwa nie dopuszcza do zbytniego zblizania sie.
Zloto nalezy do najpopularniejszych towarow w calym Libanie i sasiedniej Syrii. Tradycje zlotnicze siegaja najodleglejszych epok naszej cywilizacji, o czym mozna sie przekonac spacerujac po soukach. Nasza Mingi Street tez ma swoich zlotnikow i to kilku. Mozna zaopatrzyc sie w bizuterie i obwiesic zlotem od stop do glow, jednak ze wzgledu na niewielka konkurencje ceny sa nieco zawyzane w stosunku do innych miejsc. Zawsze jednak mozna sie targowac i osiagniecie zadowalajacego pulapu jest bardzo prawdopodobne. Wiekszosc sklepow z odzieza oraz sprzetem RTV oferuje towary najbardziej znanych swiatowych producentow. Poszukujac oznaczen producenta swiadczacych o oryginalnosci produktu, znajduje sie wszystko na potwierdzenie. A jednak pozostaje jakis smaczek niepewnosci. Po okolicy krazy opowiesc o zakupionym na Mingach "orginalnym" zlotym Rolexie. Zloto bylo jak najbardziej wysokiej jakosci, reszta pozostawiala wiele do zyczenia, albowiem "oryginalna" wskazowka odpadla od tarczy zegarka po kilku dniach i zdecydowanie kpila sobie z nowego wlasciciela. Dwa duze "salony muzyczne" oferuja bardzo bogaty wybor muzyki arabskiej i swiatowej na plytach CD. Rowniez filmy DVD sa w wielkim wyborze. Wszystko w cenie dosc przystepnej, choc jak na warunki libanskie wracz bandyckiej. Piec dolarow jedna plyta CD, niezaleznie od tego co sie na niej znajduje. Biorac wieksza ilosc uzyskuje sie oczywiscie spory rabat. Plyt jest pod dostatkiem, ale gdyby trafil sie jakis bardziej wybredny klient i zazyczylby sobie, cos czego "salon" nie posiada, wlasciciel salonu jest w stanie nagrac doslownie wszystko w przeciagu kilkudziesieciu minut. W takiej sytuacji klient zapraszany jest na zaplecze, ustala dokladnie czego potrzebuje I ma sie zglosic za dwie godziny. Na zapleczu kazdego "salonu" miesci sie tlocznia plyt - komputer z dostepem do internetu i nagrywarka CD pracuje bez przerwy przez 24 godziny na dobe. Kolorowa drukarka do kopiowania okladek dopelnia wyposazenia.
Popularne sa tutaj odtwarzacze plyt czytajace zapis w formacie CD, MP3 oraz VCD. Dwa pierwsze znane sa rowniez dobrze w Polsce. Trzeci to pewne zaskoczenie dla nas. Zapis w tym formacie pozwala na odtwarzanie muzyki w zwyklym czytniku CD. Odczytujac zapis w czytniku VCD otrzymuje sie rowniez obraz, ktory przez eurolacze lub "czincze" moze byc przeniesiony na ekran telewizora. Najtansze odtwarzacze tego rodzaju mozna kupic na naszej ulicy za okolo 50 USD. Naqoura jest miejscowoscia muzulamanska. Poza czescia handlowa jest jeszcze czesc mieszkalna i kulturalna - to wlasciwa czesc miejscowosci, zamieszkala przez ortodoksyjnych muzulmanow. Silne wplywy zbrojengo ramienia Hezbollachu widac na kazdym kroku. Flagi, napisy, tablice z wizerunkami bohaterow i bojownikow, ktorzy polegli w walce z niewiernymi. Na kazdym kroku nalezy pamietac, ze sciany maja tutaj uszy i wielu tylko poszukuje pretekstu, by zaczac glosno krzyczec o niesprawiedliwosci i krzywdzie jaka wyrzadzaja obcy panoszacy sie w wolnym kraju. Zagrozenie napadem lub rabunkiem czy gwaltem jest tu jednak znikome i to jest wielka zaleta religii lokalnej. Kilka meczetow dodaje uroku krajobrazowi, a z minaretow trzy razy dziennie rozlega sie glos wzywajacego na modlitwe muezzina. Wspinajac sie na pobliskie wzgorze wzdloz glownej drogi otoczonej przez bujne sady pomaranczowe i bananowe, po kilku kilometrach dociera sie do chrzescijanskiej Aalmy, gdzie po sasiedzku i w duzym ladzie mieszkaja maronici, prawoslawni, ewangelicy i katolicy. Panuje tam zupelnie inny klimat. Zamiast symboli Hezbollachu, na przydroznych slupach widzi sie wizerunki sw. Teresy, ktorej relikwie niedawno odwiedzaly Liban. Rowniez ludzie zdaja sie zyc spokojniej i zupelnie inaczej traktuja obcych. A jednak Mingi Street i Naqoura maja dla nas szczegolne znaczenie i tak samo my dla Naqoury i jej mieszkancow. Gleboka symbioza, ktora wytworzyla sie przez ponad dwadziescia lat wspolzycia ma swoje zasady i kazdy, kto ich sie trzyma potrafi odnalezc tu miejsce dla siebie chocby na czas pobytu w misji.

12 stycznia 2003
NAJBLIZSZA OKOLICA
Wybieglem dosc nietypowo bo wczesnym popoludniem. Zwykle mam w tym czasie inne zajecia, tym razem jednak dzien wolny zbiegl mi sie z publicznym przyzwoleniem do odpoczynku w zamain za nieprzespana noc. Zbieralem po lotnisku w Bejrucie wracajacych z urlopow swiatecznych, a ze w samolocie panowala atmosfera noworoczna ciezko bylo wszytskich pozbierac po niezwykle obszernym i nowoczesnym budynku lotniska w Bejrucie. Stad cala noc przeleciala bez zmruzenia oka. Jest piekny, upalny dzien. Troche nietypowy jak na poczatek stycznia, nawet jak na Liban. Wczorajsza wycieczka rowerowa po najblizszych wzgorzach pokrytych licznymi posterunkami Hezbollachu i lokalnych sil zbrojnych, nota bene bardzo malowniczo polozonymi, przysporzyla nieco opalenizny. Podtzrymujac dobra passe wlszylem najkrotsze spodenki sposrod posiadanych. Moze nie obraze tym zadnego ortodoksyjnego muzulamnina.
Zwykle zaraz po opuszczeniu granic obozu skrecam w prawo i biegne w strone granicy izraelskiej. Dzisiaj zmiana. Kieruje sie do portu i dalej droga do Tyru, czyli historycznego Sur.
Nie dalej niz piecset metrow za brama wjazdowa do portu i tyle samo za niezwykle przyjemna restauracja rybna, od glownej drogi odchodzi niewielka droga gruntowa przy ktorej od niedawna stoi nierzucajacy sie w oczy drogowskaz: Dome le Amad - Cite Archeologique.Postanowilem sprawdzic co to za miejsce. Mialem nadzieje, ze skoro zostalo oznakowane przez Ministerstwo Turystyki, nie natkne sie tam na miny i inne tego rodzaju niespodzianki.
Droga wije sie miedzy sadami pomaranczy, mandarynek, cytryn i bananowcow. Zbliza sie tutejsza wiosna i owoce zaczynaja po raz pierwszy w tym roku dojrzewac. Kolejny okres wegetacyjny znajdzie swoj punkt kulmunacyjny w okolicach wrzesnia i pazdziernika. Tysiace owocow ukryte w bujnej zielenie krzewow dodaje malowniczosci i uroku okolicy. Az chcialoby sie rwac wprost z drzewa i sycic swierzoscia soku. Nie czynie tego, poniewaz nie jestem pewien jak zachwa sie gospodarz widzac moje postepowanie, a nie watpie, ze w tej okolicy kazdy posiada bron.
Spomiedzy sadow wydostaje sie nad brzeg obecnie wyschlego strumienia. Jego koryto wypelnia sie woda tylko podczas obfitych opadow. Strumien wije sie pomiedzy malowniczymi zboczami niewysokich wzniesien usianych tarasami wapiennych skalek. Zaglebiajac sie w cien doliny wchodze w naturalny jakbytunel utworzony przez przewieszone bloki skalne. Po prawej ztronie dostrzegam wysoko ponad glowa niewielka grotw wykuta w skale. Wejscie do niej musi byc ukryte gdzies u gory, bo z mojego miejsca nie mozna go dostrzec. Grota przypomina nieco te widywane w tureckiej Kapadocji, czy Syryjskiej Maluli. Jest jednak znacznie mniejsza i umieszcona w bardzo nietypowym miejscu. Wlasciwie wyglada jak wartownia broniaca dostepu do doliny. W rzeczy samej zdaje sie ze podczas ostatniej wojny sluzyla podobnym celom. Cala fasada przednia skaly , a szczegolnie okolice otworu groty upstrzone sa wglebieniami po kulach z broni lekkiej. Ten bastiom musial dlugo stawiac opor, bo skala zostala gleboko poraniona. Gdy uswiadamiam sobie pochodzenia wglebien, od razu dokladniej wybieram droge i bystrzej spogladam pod nogi. Pordzewiale luski do teraz wskazuja miejsca stania strzelcow.
Na rozgrzanych sloncem jasnych skalach poludniowego zbocza dolinki wygrzewaja sie setki malych i duzych gekonow. Ploszone chrzestem kamieni gniecionych podeszwami blyskawicznie znikaja w rozlicznych szczelinach i ziemnych kryjowkach, by za chwilke z bezpiecznego miejsca sledzic mnie swoim bystrym, rozbieganym wzrokiem. Gdzieniegdzie smignie miedzy kamieniami zielony ogon jaszczurki. Przypuszczam, ze jest to jaszczurka zielona, dokladnie taka jak wystepujaca w Polsce, ale pewnosci nie mam. W glebi dolinki droga zaczyna sie nieco wznosic. Po lewej stronie tuz przy drodze wyrasta niewielki sad bananowy. Tuz przy drodze, pod murem okalajacym drzewa slysze silny szelest wysuszonych lisci palmowych. Staje w miejscy aby nie sploszyc zwierzecie. Podejrzewam, ze musi to byc wyjatkow duzy okaz gekona, skoro robi tyle chalasu. Gdy dostrzegam obly ksztalt, nie ma juz watpliwosci, okaz jest wyjatkowy, lecz nie jest to gekon ale waz. Nie mam pojecia jaki to gatunek, ale na wszelki wypadek trzymam sie na dystans, choc gad wyraznie rozleniwiony sloncem , addala sie w cien palm bananowych. Na oko ma jakies poltora metra dlugosci, a cialo grubosci mojego przedramienia ( obwod okolo 30 cm ). To kolejny powod dla ktorego szczegolowo przygladam sie drodze przede mna.
Niestety po kilkunastu minutach biegu przez doline droge zastepuje mi metalowa brama. Jest co prawda otwarta, lecz nie mam odwagi isc dalej szczegolnie, ze nie potrafie rozszyfrowac arabskiego zapisy na tablicy umieszczonej na jednym ze slupkow. Zawracam. Jest tyle ciekawych miejsc, ktorych jeszcze nie widzialem. Na glownej drodze decyduje sie jeszcze nie wracac do obozu. Biegne asfaltowka w strone malowniczych skalek zwanych "Schodami Tyru". Droga prowadzi tuz nad brzegiem morza Srodziemnego. Brzeg w tym miejscu jest skalisty lecz zupelnie plaski. Prawie zupelny brak wiatru. Morze spokojnym lazurem suci oczy i zacheca do odpoczynku. Nie ulegam.
Tuz obok drogi biegna pozostalosci nasypu kolejowego. Resztki szyn i mostki kolejowe przypominaja o czasch chwaly Orient Expresu. Coz to byl za wspanialy pomysl. Wowczas moze wymog chwili, gdyby przetrwal do teraz stanowilby z pewnoscia wyjatkowa i nezapomniana atrakcje turystyczna. Przy Schodach Tyru schodze ostroznie w strone brzegu. Teren choc od dawna odwiedzany przez wedkarzy, dopiero w ostatnich dniach zostal rozminowany, a i to nie jest gwarantem pelnego bezpieczenstwa. Szczesliwie nie znajduje w ziemi niczego poza lekko wysuszonymi pieczarkami. Nadbrzezne skalki sa niezwykle ostre. Weglan wapnia i magnezu sukcesywnie drazony przez slona morska fale ulegl ciekawemu przeobrazeniu. Cienkie grzebienie skalne tworza dziwne i za razem straszne biale szkeilety. Wygladaja jak prehistoryczne potwory wyrzucone na brzeg, ale wciaz szczerzace ostre zeby. Zeby skaly sa rzeczywiscie ostre. Rania dotkliwie nowe podeszwy moich butow. Chwytane dlonia, rania naskorek. Poswiecenie jest jednak nagrodzone. Zawieszony niczym w bocianim gniezdzie nad tafla lazurowego morza, w promieniach popoludniowego slonca oddaje sie kontemplacji przyrody i przyjemnym wspomnieniom. Lekka bryza pieszczotliwie porusza powierzchnie wody dobywajac z niej pomruk zadowolenia. W tym dzwieku odnajduje piekne wspomnienia i spiew goralskiej koledy i jeszcze jeden bliski mi spiew... .

9 stycznia 2003
DROGI LIBANU
Przecietny Europejczyk, szczesliwy i doswiadczony posiadacz prawa jazdy, trafiajac do Libanu z przerazeniem przeciera oczy i zastanawia sie czy aby na pewno umie jezdzic samochodem. Na tutejszych drogach jak i w calym swiecie arabskim podstawowa zasada jest brak zasad. Wlaczajac sie do ruchu trafia sie do prawdziwej dzungli. Tu liczy sie ten kto szybszy, silniejszy, wiekszy i bardziej zdeterminowany.
Zanim uzyskalismy pozwolenie prowadzenia pojazdow po drogach Libanu, obowiazkowo przechodzilismy szkolenie i test praktyczny. Prawdziwa szkola zaczyna sie jednak w boju. Naszym szczesciem jest fakt ze w wiekszosci poruszamy sie samochodami duzymi i bardzo dobrymi. Podstawowe wyposazenie transportowe to Toyota 4-Runner z trzylitrowym silnikiem Diesla, z wtryskiem paliwa. Znacznie ponad sto koni mechanicznych czuwa pod maska nad bezpieczenstwem jazdy. Te konie jesli umiejetnie prowadzone potrafia utrzymac pojazd na jezdni. Latwo jednak ponosza w rekach nieumiejetnego kierowcy, czego przyklady spotykamy dosc czesto. Szczegolne nasilenie wypadkow i kolizji obserwowalismy w okresie swiatecznym i noworocznym. Tu przyczyna tkwila w nadmiernej fantazji, a czesto na polaczeniu jej z odrobina alkoholu.
UNIFILowskie charakterysycznie biale pojazdy z wyraznymi oznaczeniami UN sa popularne w okolicy przygranicznej lecz mozna je spotkac na terenie calego kraju. Poznaje sie je nawet w nocy, po poszanowaniu dla przepisow ruchu drogowego. Lokalne pojazdy prezentuja nadzwyczaj bogata mieszanke. Liban zwany jest krajem Mercedesow i BMW i jest to jedno z tych najtrafniejszych okreslen. Podejrzewa sie ze jezdzi tutaj znacznie wiecej tych pojazdow niz w Niemczech. Najpopularniejszy jest Mercedes zwany "beczka". Stary model z lat osiemdziesiatych, tutaj jest ciagle zywy. Arab-wlasciciel nie troszczy sie zbytnio o swoj pojazd. Jezdzi nim dopoki ten nie odmowi posluszenstwa, a gdy to nastapi po prostu porzuca go i kupuje inny. Stad na kazdym kroku spotyka sie komisy samochodowe i obok porzucone wraki. Libanczycy jezdza swoimi samochodami do ich doslownej smierci technicznej. Nierzadki jest widok jadacego Mercedesa, w ktorym pozostal jedynie silnik, kola i resztki przerdzewialej karoserii. Puste oczodoly reflektorow strasza za dnia, a noca stwarzaja duze zagrozenie. Lokalni nie zwracaja na to uwagi. Rowniez policja nie reaguje, poniewaz jest to zjawisko publiczne i naturalne. Zreszta policja z zalozenia nie reaguje na wykroczenia drogowe - raczej na to co uchodzi u nas za wykroczenia. Pierwszy powod jest taki, ze nawet gdyby reagowala nie znajduje posluchu wsrod uzytkownikow drog. Policjant w mundurze nie robi na nikim wrazenia i mozna go zignorowac, a gdy zwraca nam uwage nalezy na niego nakrzyczec. Czesto widuje sie sceny klotni miedzy kierowca i policjantem niejednokrotnie konczace sie pozostawieniem tego ostatniego na ulicy samego ze swoim krzykiem i gniewem.
Zdaje sie, ze lepiej aby policjanci pozostali jak sa, bowiem gdy tylko pojawia sie nadgorliwiec chcacy pokierowac ruchem na jakims zatloczonym i bez sygnalizacji skrzyzowaniu, wtedy z pewnoscia skrzyzowanie to ulegnie zakorkowaniu przynajmniej do czasu, az nie zaniecha swojej dzialalnosci. Widuje sie takie obrazki: korek, kakafonia klaksonow, krzyki kierowcow i w srodku skrzyzowania bezradny policjant gwizdzacy i wymachujacy rekami. Gdy napiecie siega zenitu, policjan dyskretnie opuszcza skrzyzowanie i korek z wolna sie rozladowuje.
Wracajac do zasad poruszania sie po drogach. Znaki drogowe widuje sie dosc czasto. Poludnie kraju jest jednak pod tym wzgledem mocno zaniedbane, ale generalnie jest to najubozsza i najbardziej zniszczona czesc kraju. Wystepuja rowniez ograniczenia predkosci. Kodeks drogowy przewiduje predkosc 50km/h w terenie zabudowanym, 80 km/h poza nim oraz 110 km/h na drogach szybkiego ruchu, ale to zupelnie nie ma odniesienia w rzeczywistosci.
Asfalt jest tu dobrej jakosci, a drogi z pewnoscia lepsze od polskich. Problem z dziurami rowniez wystepuje jednak nie klimat jest przyczyna, a dziwna bezmyslnosc inzynierow. Infrastruktura drogowa wciaz i gwaltownie sie rozwija. Kazdego dnia widzimy nowe kilometry swiezego asfaltu, kazdego tez dnia spotykamy liczne wykopy wlasnie w tym nowym asfalcie. To zapomnieli o kablach, to o rurach, w innym miejscu przypomnieli sobie ze trzeba wstawic studzienki kanalizacyjne, ale juz po fakcie... .Jest to zjawisko nagminne i wszechobecne. Zapewne Allach czuwa nad ludem arabskim, aby nie zabraklo mu pracy. Oznaczenia drogowe i kodeks, to wlasciwie przedmioty bezurzyteczne i dobre dla nowoprzybylych turystow. Po libanskich drogach jezdzi sie z dowolna predkoscia i w dowolnym kierunku. Pojecie drogi jednokierunkowej oczywiscie funkcjonuje jednak jedynie w teorii, dlatego w kazdej chwili nalezy miec oczy wokol glowy i nigdy nie byc niczego pewnym. Kierowca arabski jest w stanie zaskoczyc nie tylko najbardziej czujnego uczestnika ruchu, ale nawet samego siebie, tak nieoczekiwane sa jego manewry.
Ruch na autrostradach odbywa sie w olbrzymim tempie.
Kazdy wyciska ze swojej maszyny maksymalna predkosc. Trzy pasma dobrego asfaltu w jedna strone pozwalaja na swobode dzialania. Wlasciwie pozwalalyby gdyby nie zamilowanie Arabow do jazdy "okrakiem" nad biala linia rozdzielajaca pasy ruchu. Dwa samochody jadace rownolegle w ten sposob blokuja cala jezdnie i jedyna mozliwosc, aby uzyskac przejazd to czeste uzywanie klaksonu i miganie swiatlami drogowymi. Niezaprzeczalnie glosny klakson jest najwazniejszym wyposazeniem pojazdu. Bez niego nie da sie poruszac po tutejszych drogach. Klaksonu uzywa sie stale, niezaleznie od sytuacji na drodze. Nawet gdy jest sie tylko jednym uzytkownikiem jezdni od czasu do czasu nalezy uzyc klaksonu ot tak zeby nie wyjsc z wprawy, a z drugiej strony, aby ostrzec potencjalnych wlaczajacych sie do ruchu. Czesto nastepuje to w ten sposob, ze najpierw sie wlaczaja, a nastepnie sprawdzaja, czy droga wolna.
Noc na autostradzie szczegolnie i kazdej innej drodze nalezy do niezwyklych wyzwan. Nieoswietlone samochody i motocykle, bez sygnalizatorow skretu, bez swiatel stopu... . Nierzadko zdarza sie, ze nawet noca mozna spotkac jadacy pod prad droga szybkiego ruchu nieoswietlony samochod. Takie niespodzianki moga byc nieprzyjemne, wiec lepiej i o tym pamietac. Swiatla drogowe ("dlugie) sa uzywane permanentnie po zapadnieciu zmroku. Wlasciwie nie uznaje sie swiatel mijania. Rowniez do zupelnie zbednego wyposazenia naleza migacze. Kulturalny Arab skrecajac za dnia wystawi reke przez otwarta szybe okna i to znak ze nalezy oczekiwac jakiegos manewru, byc moze skretu. Ci ktorzy posiadaja migacze, a szyby maja wlasnie zamkniete, byc moze uzyja sygnalizacji, ale jest to zjawisko rzadsze niz czestsze. Pojawienie sie wlaczonego migacza w arabskim samochodzie to ewidenty znak planowania jakiegos manewru, najczesciej skretu. W ktora strone tego nikt nie moze wiedziec. Czasem wydaje sie, ze i kierowca nie jest do konca zdecydowany dokad chce skrecac. W takich sytuacjach zdarza sie mu uzywac sygnalizacji awaryjnej przez caly czas jazdy. To sygnal ze trzeba sie miec stale na bacznosci, bo kierowca jeszcze nie wie co zrobi. Zatrzymywanie sie na srodku drogi w celu pogawedki z wlasnie napotkanym znajomym, pozostawianie samochodow w dowolnych miejscach, parkowanie na zakazach, to chleb powszedni.
Gdy wiezdza sie na skrzyzowanie lub rondo nigdy nie widomo kto tak na prawde ma pierwszenstwo. Najlepiej wjezdzac z duzym impetem, zdecydowanie, z wlaczonym klaksonem i nnie spogladac zbyt dlugo, a najlepiej w ogole w oczy innych kierowcow. Dla tekiego zachowania wszyscy maja respekt i chetnie przepuszczaja zdecydowanego kierowce. Patrzenie sie w oczy innego uczestnika ruchu i malo zdecydowany wjazd na skrzyzowanie jest zawsze uznawany za ustepowanie pierwszenstwa i wtedy lepiej wyhamowac za wczasu. Zastanawiajac sie nad mozliwoscia uzyskania libanskiego prawa jazdy dowiedzielismy sie , ze dla cudzoziemca jest to proces niezwykle skomplikowany i dlugotrwaly. Tubylcy zalatwiaja to bezproblemowo. Kazdy chetny, gdy dojdzie wieku i wzrostu pozwalajacego dosiegac pedalow gazu i hamulca, udaje sie wraz z dwoma swiadkami swoich umiejetnosci do lokalnego przedstawiciela wladzy i na tej podstawie uzykuje dokument uprawniajacy go do prowadzenia samochodu.
Wbrew temu co nalezaloby sadzic o nastepstwach tak niesamowitego braku zasad poruszania sie po drogach, okazuje sie , ze jest tu znacznie mniej duzych wypadkow jak w krajach europejskich. Stluczki i zarysowania karoserii zdarzaja sie za to znacznie czesciej, ale nikt nie przyklada do tego wagi. Moze jedynie wlasciciele luksusowych limuzyn, ktore rowniez bardzo czesto spotyka sie na tym niewielkim kawalku libanskiej ziemi. Lexusy, najnowsze Mercedesy, BMW, amerykanskie limuzyny: Linkolny, Cadillaki, GMC, jak spod igly, calymi stadami kraza po bogatszych okolicach kraju czesto konkurujac o miejsce na waskich drozkach z rozsypujacymi sie wrakami. Liban to kraj niezwyklych kontrastow, rowniez na drodze. W tej metodzie opartej na pozornym braku zasad panuje jednak pewien lad i nadaje koloryt miejscu. Kto przetrwa calo i bezpiecznie na drogach Libanu, z pewnoscia nigdy juz nie bedzie zaskoczony na kazdej innej drodze.
Pozdrawiam i zycze wszelkiej pomyslnosci w Nowym Roku - zdaje sie ze wczesniej nikomu glosno tego nie powiedzialem, wiec czynie to nieniejszym.

31 grudnia 2002
ODZYSKAC WZROK W DAMASZKU
Pobyt w Libanie obfituje w zajecia. Kazdy dzien, mimo ze w pewien sposob monotonny, niesie ze soba nadzieje nieoczekiwanych wydarzen. Nawet gdy nic sie nie dzieje, to juz sam pobyt w obozie jest na tyle waznym wydarzeniem, ze nie pozwala sie nudzic. A jednak potrzeba odmiany i wyrwania sei z jednego miejsca dopadla mnie i tutaj. Okazja nadarzyla sie w goracym okresie swiatecznym. Syria.
Nie wiele moglbym powiedziec na temat tego muzulmanskiego kraju. orientuje sie, w ktorej czesci swiata jest polozony i to wlasciwie wszystko. Chocby dla zaspokojenia zwyklej ludziekj ciekawosci postanowilem skorzystac z nadarzajacej sie okazji. Wyjazd to transakcja wiazana. Do Tyru musimy dostac sie wlasnym srodkiem transportu, poniewaz w sterfie dzialan wojennych, w ktorej mieszkamy nie kazdy moze poruszac sie swobodnie. Autobus syryjskiego organizatora nie ma prawa wjazdu na ten teren. Czeka na nas w Tyrze. Kilkunastoosobowy bus, klimatyzowany i dosc komfortowy. Jedyny problem mamy z nogami. Nie bardzo mieszcza nam sie miedzy siedzeniami, i tak na prawde nie ma wygodnej pozycji, a przyjdzie nam podrozowac wiele godzin. Przezylismy lot Tupolewem, przezyjemy i to.
Do granicy z Syria jest kilkadziesiat kilometrow. Przemierzamy te odleglosc stosunkowo szybko przekraczajac pasma Gor Liban i Antyliban. Nie tylko okoliczne szczyty sa osniezone. Na drodze pozostalosci niedawnych opadow, a jestesmy zaledwie na wysokosci tysiaca pieciuset metrow i za nami widac brzeg morski. Granica miedzy Libanem i Syria w miejscu gdzie mamy ja przekroczyc lezy wysoko w gorach, ale ruch jest tu potezny. Setki samochodow i tysiace ludzi. Zwyczajem arabskim wszytsko glosne i niepoukladane, ale w calym rozgardiaszu i kakafoni dzwiekow (glownie klaksonow) jest jakas metoda, dla nas niezrozumiala, ale doskonale pojmowana przez tubylcow. Zaskakuje duza liczba starych amerykanskich krazownikow szos pomalowanych na zolto. Sa to podobno taksowki, ktorymi z Bejrutu do Damaszku mozna przejechac ze kilkanascie dolarow. Odleglosc znacznie ponad dwiescie kilometrow. Samo przejscie nie wyroznia sie od innych przejsc spotykanych w calej Azji. Wielki bazar roznych nacji i dialektow, a posrod nich wykrzykujacy we wszystkich jezykach swiata handlarze waluta. Rzeka ludzi i towarow, rozkrzyczany barwny tlum i stawiajacy im opor zolnierze i sluzby celne. Odprawa przebiega sprawnie. Oczekujemy na przejazd nie dluzej jak czterdziesci minut. Pas ziemi niczyjej szerokosci kilku kilometrow przekraczamy bez klopotu. Syryjscy zolnierze rowniez nie maja do nas zastrzezen. Klopoty pojawiaja sie dopiero na drodze do Damaszku. Opada na nas nieprzenikniona mgla. Kierowca znajacy dobrze trase nie jest pewien czy jeszcze znajduje sie na drodze, czy juz poza nia. Czujemy sie troche jak Szawel, ktory zostal oslepiony w drodze do Damaszku i wzrok odzyskal dopiero na miejscu po spotkaniu z Ananiaszem. Mimo panujacych warunkow co jakis czas jestesmy wyprzedzani zarowno lewa jak i prawa strona przez rozpedzone i roztrabione samochody. Jak Allach pozwoli to dojada do celu.
Damaszek wita nas chlodno i wilgotno. Zanim zagrzebiemy sie w posciel hotelu La Patra serwujemy sobie spacer po starym miescie. Jestesmy prawie w samym centrum. zaledwie kilka krokow do gluwnego "Souku", czyli targowiska. Ksztautem przypomina to nasze krakowskie Sukiennice, ale w skali kilkakrotnie wiekszej w kazdym wymiarze. Ciag sklepikow doslownie ze wszytkimi towarami swiata ciagnie sie na dlugosci kilkuset metrow,a to zaledwie jeden z tutejszych Soukow. Jak miasto dlugie i szeroki jest ich kilkanascie. Kazdy ma swoj wlasny charakter i specyfike towarow. Nam najblizszy jest typowym komercyjnym nastawionym na turyste z zagranicy. Jestesmy zatem we wlasciwym miejscu. Nasz przewodnik wie doskonale gdzie powinien zaprowadzic wycieczke, w wielu sklepikach witaja go, i nas tez, z wycignietymi ramionami. Chyba bywa tu za kazdym razem i za kazdym razem udaje sie cos komus sprzedac. Na nas tez robia dobre interesy.
Na kolacje udajemy sie w odlegly punkt miasta. Na czternastym pietrze ponuro wygladajcego bloku miesci sie rastauracja. Widok z tamtad na cala stolice. Nie jest to Paryz, ani nawet Warszawa, ale jaskrawo oswietlone wieze meczetow przeszywaja mrok nocy i nadaja swoisty smaczek panorami. Arabska muzyka, arabskie jedzenie, arabskie tpwarzystwo. Czujemy sie jak na weselu czy spotkaniu rodzinnym. Kazdy przychodzacy tutaj siada przy duzym stole na kilkanascie osob wylacznie w towarzystwie znajomych i rodziny i nie nawiazuje nawet rozmowy z pozostalymi. Nasza przewodniczka - Pani Hania, Polka mieszkajaca w Damaszku od dwudziestu lat - ostrzega nawet przed zbyt natarczywym patrzeniem sie glownie na kobity. Moze to grozic powaznymi konsekwencjami. Czujemy sie tym bardzo skrepowani i wyalienowani. Tym bardziej, ze za chwile ma sie odbyc pokazowy taniec brzucha, czy aby bedzie nam wolno chcby tylko popatrzec? Zanim jednak skonsumujemy nadzwyczaj skromna kolacje udaje mi sie nawiazac znajomosc z mlodym mezczyzna z sasiedniego stolika. Manar biegle wlada angielskim i tlumaczy mi jak powinienem sie zachowywac. Wedlug niego mozemy pozwolic sobie na znaczna swobode. Po pierwsze jako obcokrajowcy, a po wtore jako goscie. Wykorzystuje nowa znajomosc aby uczyc sie tanca arabskiego. W moje slady idzie czesc naszej grupy. Mimo, ze krok niejest najtrudniejszy i zblizony do goralskiej "lozwodnej" nie moge zlapac wlasciwego rytmu. Mysle ze kilka wieczorow praktyki i dam sobie rade. Wszystko przede mna, ale dopiero nastepnym razem.
Na scenie pokazuje sie tancerka. Trudno okreslic wiek Arabki, ale tancerka zdaje sie byc conajmniej dojrzala kobieta. Rozpoczyna sie taniec brzucha. Zjawisko ciekawe, momentami fascynujace, z cala pewnoscia przykuwajace wzrok. Zaskakuje nas wchodzac na nasz stolik i potrzasajac obfitymi ksztautami tuz nad glowa kapelana. Biedak nie wie gdzie sie schowac. Pozniej wyciaga na srodek jednego z nas i zmusza w ten sposob do tanca. Gdy wybor pada na kapelana, tez broni sie rekami i nogami. Ostatecznie udaje mu sie pozostac na miejscu duzym wysilkiem woli.
Za namowa Manara zwracam na siebie uwage tancerki i probuje goralskich krokow do rytmow arabskich. Idzie calkiem skladnie, choc i tak nikt tego nie zauwaza, bo wszyscy sa wpatrzeni w podrygujacy brzuch i biust mojej partnerki. Ja zreszta tez. Wieczor i kolacja koncza sie pozno. Do hotelu docieramy okolo drugiej w nocy. Przejazd przez mroczne miasto nie budzi wiekszych emocji. Ciemne, bezludne ulice, nieoswietlone chodniki, szare, proste kamienice. Cos tak prozaicznego jak nocne zycie istnieje w bardzo ograniczonej formie i nigdy na wolnym powietrzu. Wszystkie spotkania towarzyskie odbywaja sie w zamknietych lokalach. Pokazac sie na ulicy w stanie upojenia lub nawet tylko po spozyciu alkoholu to nie tylko wstyd, ale moze byc uznzne za przestepstwo. Nie jest to wylacznie teoria. Przez caly czas pobytu nie spotykamy nawet jednego pijanego. Prawdopodobnie jest to jedna z przyczyn, dla ktorych po Damaszku mozna chodzic nawet noca nie obawiajac sie nieprzyjemnych spotkan. Inna sprawa sa zamachy bombowe i strzelaniny, ale obecnie rowniez nie ma ich zbyt wiele. Poranek kolejnego dnia pobytu w Syrii nie jest nazbyt zachecajacy. Deszcz nie pada i mgla nieco zrzedla, ciagle jest zimno i nieprzyjemnie. W planach jest zwiedzanie mecztow: Krysztalowego Malego i Duzego i Omejadow, Kosciol Sw. Pawla, Dom Ananiasza i souk srebra. Udaje nam sie w pelni zrealizowac plan. Kazdorazowe zdejmowanie butow przed wejsciem do meczetu i zimne, kamienne podlogi przyprawiaja nas o katary. Przezycie jednak jest niepowtarzalne i warto troche sie posmarkac w zamian zwiedzajac tak obce naszej kulturze miejsca. Dziewczyny i panie zwiedzajace z nami, przed wejsciem do meczetu musza zalozyc plaszcz z kapturem zakrywajacy glowe i czesciowo twarz. Dla kobiet jest wydzielone oddzielne wejscie do swiatyni i nie maja wstepu do czesci meskiej. Mezczyzni rowniez modla sie wylacznie we wlasnym towarzystwie. Rownouprawnienie jest zjawiskiem zupelnie obcym dla kultury muzulmanskiej. Objezdzajac mury starego Damaszku, odwiedzamy kosciol pod wezwaniem Sw. Pawla. Ksiad Jurek rozpoczyna opowiesc biblijna o nawroceniu Szawla. Przechodzmy przez brame Wschodnia, czyli Brame Slonca, ktoredy wszedl oslepiony Szawel. Zaraz za murem skrecamy w waska uliczke biegnaca miedzy kamieniczkami pamietajacymi czasy Chrystusa. Na jej koncu znajduje sie dom Ananiasza. Tutaj dokonalo sie pelne nawrocenie Szawla i przywrocenie mu wzroku. Zaglebiamy sie w wilgoc kaplicy ukrytej przed przesladowcami w piwnicy budynku. Ponad dwa tysiace lat historii kryja w sobie chlodne piaskowce. Mala kapliczka jest obecnie mijscem, gdzie polonia Syryjska urzadza dla swoich dzieci pierwsze komunie. Tuz obok niewielkie pomieszczenie bylo cela, w ktorej Ananiasz ukrywal sie zanim zostal zabity przez przesladowcow pierwszych chrzescijan. Miejsce na murach ktoredy spuszczono w koszu Szawla, co pozwolilo mu uniknac smierci, przynajmniej na jakis czas, to rowniez znane miejsce turystyczne.
Popoludniem przewodnik zostawia nas samych sobie i nareszcie mozemy powloczyc sie swobodnie po zakamarkach stolicy Syrii. Nie obywa sie bez nieplanowanych i zupelnie zbednych zakupow. Trudno nam odmowic tutejszym handlarzom. Zreszta prowadzenie handlu i targowanie sie ma swoj niezapomniany urok i jest wciagajace jak swego rodzaju hazard. Ile tym razem uda mi sie utargowac? Oczywiscie najczesciej przeplacamy, ale ile przy tym radosci... . W miedzyczasie znajdujemy chwile, aby uczestniczyc we mszy swietej, ktora ksiadz Jurek odprawia w pokoju hotelowym. Dwoje parafian to nie za wiele, ale podobno wieksza radosc z dwoch nawracajacych sie owieczek niz z dziewiecdziesieciu osmiu nie potrzebujacych nawrocenia.
Na kolacje tradycyjnie udajemy sie cala grupa. Tym razem lokal jest w nieodleglym miejscu od souku. Jedzenie tradycyjne, wiec sprzatamy z talezy wszytskie przystawki podejrzewajac, ze na tym zakonczy sie konsumpcja. Jakie zaskoczenie gdy kelnerzy donosza kilkakrotnie potraw i zmieniaja talerze. Zjadamy znacznie wiecej niz nakazuje rozsadek i niz moze pomiescic nasz zoladek. W jadlospisie zwraca uwage obfitosc przetworow z baraniny. Pierogi faszerowane tym miesem i pieczone w oleju do zludzenia przypominaja pod kazdym wzgledem mongolskie "huszury". To nie jedyne podobienstwo. Dlugie, proste, ozdobnie haftowane kaftany zarowno dla kobiet jak i mezczyzn oraz krajobraz, szczegolnie w glebi kraju. Kto byl w Mongolii latwo wyobrazi sobie Syrie, a kto nie byl powinien pojechac do obydwu krajow zeby miec wlasciwe wyobrazenie.
Ciekawostka wieczora jest taniec Derwisza. Rzecz zdaje sie nieskomplikowana, albowiem Derwisz po prostu kreci sie wokol wlasnej osi w rytm muzyki. Problem w tym ze kreci aie tak z zawrotna predkoscia do kilku obrotow na sekunde i nie traci zupelnie rownowagi. Podobno w czasach gdy taniec ten byl forma medytacji i srodkiem odurzajacym, pomagajacym nawiazac kontakt z Allachem, Derwisze potrafili krecic sie tak godzinami zapominajac o bozym swiecie i wszelkich przyziemnych potrzebach. Nasz Derwisz demonstruje zaledwie forme komercyjna ale i tak robi wrazenie. Od tego krecenia mam zawroty glowy i nie moge dokonczyc szaszlyka z baraniego miesa. Zreszta nie wiem czy dlatego, czy z tego powodu, ze juz brak mi miejsca w zoladku. Wracamy pozna noca po opustoszalym souku. Jest nam wesolo nad wyraz. Jednym dlatego ze sobie nareszcie dobrze podjedli, inni maja dodatkowy powod do zadowolenia. Argila, czyli fajka wodna, wypelniona tytoniem o zapachu jablkowym dostarcza sporo radosci i energii do zycia, a przy tym nie podraznia tak mocno gardla jak papierosy i ma znacznie mniej substancji smolistych.
Po drodze kupujemy w schludnie wygladajacej cukierence syryjskie slodkosci. Cukierenka milutka, ale obslugujaca nas dziewczyna nie dosc, ze w niemilosiernie brudnym fartuszku, zachowuje sie jakbysmy zabili jej ojca. Slodycze okazuja sie niezjadliwe. Mimo tego niefortunnego zakonczenia dnia jestesmy zadowoleni i pelni zapalu do dalszego zwiedzania.
A jest co zwiedzac. Nastepnego dnia rzegnamy sie z Damaszkiem i jedziemy do Palmiry. Jest to oaza w srodku pustynnej krainy, gdzie od wiekow osiedlaly sie wielkie cywilizacje i z rozmachem godnym tworcow uwczesnej kultury, stawialy sobie pomniki architektoniczne.
Fenicjanie, Grecy, Rzymianie i ich spadkobiercy. Kilometry kwadratowe skalistej ziemi pokryte monumentalnymi ruinami swiatyn, grobowcow, amfiteatrow i budynkow uzytecznosci publicznej. Tuz obok przycupnelo niewieli arabskie miasteczko szczycace sie najlepszymi daktylami w calej okolicy. Nazwa Palmiry wywodzi sie od palm daktylowych porastajacych gesto caly teren oazy.
Zmeczeni, ale i usatysfakcjonowani wracamy do Libanu. Po drodze mijamy setki kilometrow kraju, ktory kryje w sobie jeszcze wiele tajemnic do odkrycia... .

17 grudnia 2002
MARRY CHRISTMAS MR. PRESIDENT!
Dzien zacza sie zwyczajnie z drobnym wyjatkiem, bardziej pracowicie niz zwykle. Trudno sie dziwic - poniedzialek, dzien libanski. W powietrzu wisialo jednak cos znacznie ciezszego i wszyscy wiedzielismy doskonale o co chodzi. Program Drugi Telewizji Polskiej zafundowal nam glebokie przezycia kulturalne I emocjonalne. Po raz trzeci wraz z grupa polskich artystow odwiedzili zolnierzy polskiego Kontyngentu Wojskowego. Tym razem wybor padl na Liban. Przygotowania trwaly dlugo. Prezydent Kwasniewski mial zaszczycic wydarzenie swoja obecnoscia, mozna sobie zatem wyobrazic jakie poruszenie wywolywala wizyta Zwierzchnika Polskich Sil Zbrojnych. . Od rana pod szpitalem ustawil sie dlugi ogonek potrzebujacych. Praca szla powoli. Wiekszosc obrazen wymagala dluzszego zaopatrywania. Jak zwykle rozlegle oparzenia, w tym ciekawe oparzenie energia elektryczna, z glebokimi owrzodzeniami. W calym zamieszaniu dotarla wiadomosc, ze wybiera sie w odwiedziny do nas telewizja. Podejrzewajac, ze nie omieszkaja nakrecic z pobytu materialu, bylismy zadowoleni, ze tylu pacjentow I, ze tacy "medialni". Zanim jednak reporterzy dotarli udalo nam sie zaopatrzyc wszystkich I szpiatal zaswiecil pustka. Zdjecia z opustoszalych gabinetow, nawet przy najbarwniejszych opowiesciach, nie sa dobrym materialem dla telewizji. Opuszczajac nasze progi obiecali, ze jeszcze zagladna po lunchu, moze bedzie cos sie dzialo. Oczywiscie nie zagladneli, a dzialo sie sporo.
Gdy juz bylismy prawie gotowi do wyjscia na koncert, pod szpital podjechal ghanski transporter opancerzony. Z daleka mozna bylo zauwazyc zolnierza siedzacego na transporterze z zawinieta reka, skrecajacego sie z bolu I slady krwi na prowizorycznym opatrunku dloni. Nie czekajac na rozwoj wydarzen, przygotowalem sale zabiegowa do przyjecia pacjenta.
Sierzant z Ghany ucierpial dosc bolesnie podczas wykonywania zadan bojowych. Zmiazdzony palec piaty, peknieta kosc palca czwartego, krwiak okolostawowy palca drugiego I stluczenie calej dloni. Bardzo bolesny uraz, wiec po pierwsze zlagodzilismy te dolegliwosci. Szycie zmiazdzonych tkanek I gipsowanie zabralo nieco czasu I na koncert trafilismy w ostatniej chwili.
Koncert przypominal gigantyczny show powstaly ze zmieszania: festiwalu w Opolu, pokazu swiatel I laserow w Olsztynie pod Czestochowa, Big Brothera I programu "Wybacz mi". Maryla Rodowicz, Brathanki I Magda Famme byly gwiazdami sceny. Agata Mlynarska prowadzila konferansjere, a zastepy technikow czuwaly nad tysiacem reflektorow, telebimow, kamer, mikrofonow I innych cudow techniki.
Prawdziwa smietanka zgromadzila sie jednak na widowni:
Prezydent Kwasniewski, Minister Szmajdzinski, Minister Siwiec, Ambasador RP w Libanie, Force Commander UNIFIL, Polonia Libanska oraz przedstawiciele wszystkich formacji wojsk ONZ stacjonujacych w Libanie. Nie sposob wymienic wszystkich wielkich zgromadzonych tego wieczoru.
Samo w sobie wydarzenie bylo niezwykle barwne I ciekawe. Nawet wzruszajace. Z cala pewnoscia wlalo sporo kolorytu w codzienne zycie UNIFILowskie przesycone wspomnieniami za domem, bliskimi I rodzinnymi swietami. Dla nas Swieta juz sie rozpoczely, dlatego z calego serca zycze wszystkim, aby Jezus Malusienki - Swiatlosc Swiata, Droga I Prawda I Zycie - narodzil sie w kazdym sercu I przyniosl Wam wielka radosc I pokoj na caly Nowy Rok. Haj!

5 grudnia 2002
NOC KURDOW!
Od ponad dwoch lat, na granicy libansko - izraelskiej, koczuje grupa kilkunastu Kurdow, uciekinierow z Iraku. Status ich jest niezwykle trudny i niezmienny. Nikt nie chce przyjac ich do siebie, tak przynajmniej twierdza sami zainteresowani. Wladze libanskie jednak maja nieco inny poglad. Wlasciwie nie widza przeszkod ze znalezieniem miejsca dla tak malej grupy uchodzcow w swoimkraju, jednak ci ostatni nie godza sie na to i rzadaja przetransportowania do Niemiec lub USA oraz zapewnienia dobrych warunkow zycia, na co oczywiscie ani jedno, ani drugie panstwo zgodzic sie nie chce. Spor trwa, a problem z Kurdami spada na barki Misji Pokojowej ONZ i polskich lekarzy. Stan bytowania Kurdow jest dla mnie osobiscie przerazajacy. Prymitywne baraki, jeden kran z biezaca woda, zakaz opuszczania strefy, brak dochodow, brud, zaniechanie jakiejkolwiek higieny itd. Przerazajace jest jednak to, ze jest to ich dobrowolny wybor. Srodki czystosci, odziez, leki, jedzenie, a nawet pomoc lekarska otzrymuja na kazde wezwanie i w ilosci dostatecznej. Wszystko to jest trwonione i czesto marnowane. Zdaje nam sie, ze Kurdowie posiadaja wrodzona niechec do zachowywania podstawowej nawet higieny.
Dzieci chodza brudne, mimo, ze mieszkaja nad brzegiem morza, maja dostep do bierzacej wody, a klimat jest tak lagodny, ze w ciagu roku zaledwie kilka dni jest na tyle chlodnych, aby nie moc sie wymyc na swierzym powietrzu. Kobiety nie tylko same nie dbaja o swoja higiene, nie ucza jej dzieci, ale co gorsze nawet nie potrafia zatroszczyc sie o swoje noworodki. Nasze panie pielgniarki ilekroc jestesmy wzywani w celu udzielenia pomocy medycznej, ucza, pokazuja, zachecaja, do troski o malenstwa, ciagle bezskutecznie. Z tego powodu bardzo czesto goscimy wsrod Kurdow, aby ratowac dzieci przed smiercia z powodu zakazen, ktore nigdy by sie nie pojawily, gdyby matki wykazaly choc troche troski o swoje dzieci. Ostatniej nocy, mialem dosc niespokojny dyzur. Najpierw pojawil sie mlody zolnierz, ktory w srodku nocy uznal, ze potzrebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej z powodu przeziebienia, ktore choduja od kilku dni. Niedlugo po nim do tarl nastepny potrzebujacy. Ten z kolei uwazaj ze jego strupek na glowie, ktory powstal trzy dni temu pod wplywem uderzenia w strop zwiedzanej jaskini, wlasnie teraz, w srodku nocy potrzebuje natychmiastowego zaopatrzenia woda utleniona. Szczerze mowiac mialem ochote zatrzymac go na noc w izolatce i dodatkowo zastosowac lewatywe, aby tym wyprobowanym przez wieki sposobem domagac sie szacunku dla lekarza pelniacego dyzur szpitalny. Poprzestalem na slownej reprymendzie i ciekaw jestem, czy udalo mi sie osiagnac chocby minimalny efekt, aby przez chwile zastanowil sie, o co wlasciwie mi chodzi.
Gdy juz witalem sie z Morfeuszem czujnie polegujac przy telefonie okolo godziny drugiej w nocy, z blogostanu niespodziewanie wyrwal mnie dzwiek "pagera". Wcale nie mily, bo zaspany glos telegrafisty poinformowal mnie o koniecznosci udania sie na dyzurke. Wskoczylem w mundur, co zajelo mi niespelna dwie minuty (sporo trenowalem aby osiagnac taki wynik) i po kolejnej minucie juz zbieralem informacje o sytuacji. Telefonowano z biura dyzurnego lacznika -pilny wyjazd na granice, Kurdyjka, stan ciezki. Gotowi, z pelnym wyposazeniem czekamy na lacznika. Tylko on ma prawo przekraczac granice libansko - izraelska. Sluzby medyczne w pewien sposob wyroznione, wraz z nim, w sytuacji zagrozenia zycia, rowniez maja takie prawo.
Podjezdza dobrze mi znany lacznik francuski. Pytam o szczegoly. Nie wie nic ponad to co uslyszelismy przez telefon. Jedziemy przez uspiony oboz. Przy bramie straznik dokladnie sprawdza nasze karty identyfikacyjne i upewnie sie co do celu naszej misji. W nocy rzadko jezdzi sie na granice, mimo wszystko to wcale nie najbezpieczniejsza okolica. Droga pusta, wyboista, wiedzie nas prosto do pierwszego posterunku granicznego. Pilnuja go zolnierze Hezbollachu. Mlodzi chlopcy w wieku 18-19 lat w cywilnych ubraniach z bronia przewieszona przez ramie i grozna mina, nie pozostawiaj watpliwosci, ze w przypadku jakiejkolwiek podejrzanej sytuacji zareaguja tak jak ich wyuczono.
Brama zamknieta. Naciskamy na klakson. Cisza. Lacznik wysiada i cicho nawolujac zbliza sie do budynku wartowni. Pochwili z wnetrza budynku ukazuje sie zaspana sylwetka dobrze mi znanego Josefa, dziewietnastoletniego wartownika, z niedbale trzymana za lufe bronia. Obudzilismy go, jednak bez wahania otwiera brame. Jedziemy do kolejnego posterunku. Wojska rzadowe wspolnie z Military Police UNIFILu trzymaja piecze nad tym miejscem. Znowy budzimy wartownika. Na nasze szczescie jest to jeden z najsympatyczniejszych zolnierzy, absolwent Uniwersytetu w Bejrucie. Biegle porozumiewajacy sie po angielsku zolnierz nalezy tutaj do rzadkosci. Rozmowa jest krotka i za chwile jestesmy za brama. Przejazd przez kolejny posterunek to czysta formalnosc. Warte trzymaja tam zolnierze Ghanscy z Pokojowych Sil ONZ. To oni jako pierwsi dowaiduja sie zawsze o problemie i informuja lacznika. Ostatecznie docieramy do Kurdow. Czekaja. Prowadza nas ciasnymi zakamarkami slamsowiska i wprowadzaja do ciasnej i dusznej komorki. Na podlodze w grubej welnianej sukience, ktorej koloru mozna zaledwie sie domyslac z powodu nagromadzenia brudu, przykryta rownie nieswierzym spiworem, lezy mloda dziewczyna, dosc raznie usmiechajaca sie do nas. Lamana angielszczyzna informuje, ze kilkakrotnie byla w ciazy i za kazdym razem poronila. Tym razem jest rowniez w ciazy i od trzech dni odczuwa podobne dolegliwosci jak poprzednio przed poronieniami (przypominam, ze jest druga w nocy i wezwano nas do kobity w stanie ciezkim, ale takie postepowanie juz nie dziwi). Sprawdzam temperature ciala - jest podwyzszona, cisnienie w normie, brzuch nieco bolesny, ale bez przesady. Wszytskie czynnosci wykonuje przez ubrania, bo pacjentka odmawia zdjecia ubran. Bardziej szczegolowe pytania pozostaja bez odpowiedzi, nie rozumie. Sugeruje lacznikowi, ze nie widze innej mozliwosci jak konsultacja ginekologiczna, a nawet hospitalizacja. Stan pacjentki jest na tyle dobry, ze nie obawiam sie pozostawic jej do rana. Prosze tylko aby sie umyla. Skwapliwie przytakuje, ale widze w jej oczach, ze wcale nie ma zamiaru.
Wracamy. Lacznik planuje na jutro transport do szpitala, a ja wspolczuje dziewczynie i zastanawiam sie jak mozna jej pomoc.
Do rana nie dzieje sie nic nazwyczajnego. Gdy na odprawie referuje kolegom wydarzenia z nocy, usmieczaja sie pod nosami i opisuja dosc dokladnie moja pacjentke, wlacznie ze wszystkimi objawami. Widzac moje zdziwienei sugeruja mi podanie pyralginy i neospazminy, jako skutecznych lekow. Gdy pytam o wplyw takiego leczenia na plod, dowiaduje sie, ze moja sympatyczna kolezanka najprawdopodobniej powinna zasiegnac konsultacji psychiatrycznej, bowiem niemal co miesiac wzywa w podobny sposob pogotowie, przy czym zblizajace sie poronienie to zaledwie bolesna miesiaczka, a to co uwaza za plod, to zluszczajaca sie fizjologicznie wysciolka macicy.
Tym sposobem zosatelem prawdopodobnie pierwszym lekarzem w historii Libanu, ktory wyslal do szpitala pacjentke z powodu miesiaczki.

5 grudnia 2002
PINKI DRINKI I INNE MNIEJ LUB BARDZIEJ OFICJALNE POWITANIA W LIBANIE.
Tyle razy w ciagu zycia wyjezdzamy za granice. Nawet zaraz popowrocie z wakacji czujemy potrzebe kolejnej wyprawy. Odlegle kraje, egzotyka, tajemnicze miejsca, wszystko to ma w sobie jakis magnetyzm. Chodzimy do szkoly, do pracy, w wolne dni jedziemy na przejazdzke i caly czas przesladuja nas natretne mysli o wielkiej wyprawie w nieznane. Kazda przeczytana ksiazka o watkach podrozniczych wyzwala w naszej wyobrazni roznorodne obrazy. Czesto zadajemy sobie i nnym pytanie, czy jest na swiecie taki kraj o ktorym marza aby w nim zamieszkac. Zazdroscimy posiadaczom podwojnego obywatelstwa i z lekkim zdziwieniem przysluchujemy sie sprawozdaniom z uroczystosci polonijnych. Nienaturalna zdaje sie tak mocno wyrazana tesknota za krajem rodzinnym.
Przed wyjazdem do Libanu z niedowierzaniem sluchalem opowiesci, o malych marzeniach pracujacych tutaj osob. Polska kielbasa, sledz w oleju, chleb razowy - to co dla nas jest szara codiennoscia, mialoby byc obiektem porzadania? Nieomzliwe. Raczej z rozpedu niz w wyniku przemyslen kupilem nieco dobrej, aromatycznej, suszonej kielbasy. Dzwigajac ja w walizce, zalowalem tego zakupu. Gdy dotarlem na miejsce i wieczorem podczas spotkania powitalnego poczestowalem kazdego zaledwie malym kawaleczkiem, na tyle tylko starczylo dla piecdziesieciu osob, z niedowierzaniem sluchalem odglosow rozkoszy jakich dostarczyl ten maly poczestunek. Sam nawet nie mialem ochoty skosztowac. Minelo nie wiecej jak dwa tygodnie i zatesknilem. Jedzac kazdego dnia te same potrawy przyzadzane przez tych samych arabskich i hinduskich kucharzy z tych samych produktow, z rozzewnieniem wspominalem oscypka, moskola, kabanosika i nawet taki drobiazg jak kawalem suszonej kielbasy stanowil dla mnie nie lada kasek. Zrozumialem. Gdy Andrzej Pokorski, kolega internista, powrocil z Polski z urlopu i przywiozl kawalem polskiego, razowego chleba i nieco salcesonu, zgroamdzilismy sie w zaciszu jego pokoju i powoli delketowlismy si zdawaloby sie skromnym poczestunkiem. Skromnym dla tych, dla ktorych to codziennosc, dla nas byla to uczyta. Staralismy sie nie poruszac zbyt gwaltownie, aby ulotny zapach swierzego salcesonu nie umkna abyt szybko.
Polski Kontyngent Wojskowy w Libanie funkcjonuje od kilkunastu lat. Przez ten czas wytworzyly sie tu liczne tradycje, ktore nie tylko urozmaicaja szarosc dnia, ale pozwalaja w pewien sposob utzrymac lacznosc z krajem i rodzina. Kazde swieto, uroczystosc, wazne wydarzenie, ktore uznawane jest w kraju, staramy sie kultywowac tutaj. Dodatkowo wytworzyly sie pewne zwyczaje swoiste dla misji. Wsrod nich prym wioda powitania i porzegnania.
Gdy zjawia sie nowa zmiana, co nastepuje co pol roku, czesc dotychczas pracujacych musi opuscic Liban. Impreza pozegnalna obfituje w chwile glebokich wzruszen i czesto znajduje sie miejsce na lzy. Gdy te wyschna zaczyna sie myslec o wlasciwym potraktowaniu nowych. Nalezy pokazac im wlasciwe miejsce w szyku i dokonac awego rodzaju inicjacji "peacekeeperskiej" ("piskiperskiej"). Zwyczajowo powyzsza uroczystosc zwie sie "PINKI-DRINKI". Nazwa wywodzi sie od okreslenia zoltodziobow - "pinki" oraz zapewne od niezwykle istotnego elementu inicjacji jakim jest pojenie tych ostatnich ozywczym napojem suto zakrapianym tobasco i innymi ogniorodnymi preparatami. Tegoroczne pinki - drinki, przybraly dosc lagodny wyglad chrztu. Postarano sie wiec o niepozbawiona humoru, aczkolewiek nieco zlosliwa charkterystyke kazdej osoby. Nastepnie kolejno nalezalo wykonac jekies niewykonalne zadanie, za co niezaleznie od efektu wymierzana byla kara. Diabel wcielony w Janusza Stolarskiego bylwirtuozem w swojej branzy i z luboscia przyjmowal wszystkie pocalunki i uklony dla jego skromnej osoby. Nie obylo sie bez zakowania w dyby, obijania posladkow i obnoszenia pan po sali. Probowano obnosic Piotra Grabowskiego (znacznie ponad metr wagi), ale nikt nie wytrzymal nawet samego podejscia do tej proby.
Jako obowiazkowy element nalezalo oproznic znacznych rozmiarow kubelek magicznej mikstury autorstwa Andrzeja Krekory, naszego anestezjologa. Musial jednak popelnic jakis blad w dozowaniu skladnikow, albowiem efekt znieczulajacy wcale nie nastapil, za to mozna bylo przezyc wiele innych efektow, ktorych suma dawala uczucie zaru w gardle, przelyku i calych wnetrznosciach, a ostatecznie po kilku chwilach zaczynalo sie przyjemne wirowanie w glowie. Mimo nalegan nie zdradzil receptury.
Gdy wszyscy przeszli pomyslnie wyszukane proby psychologiczne i fizyczne, we wspolnym slubowaniu przyznali sie do swego braku obycia misyjnego i zobowiazali do bezwzglednego posluszenstwa wobec swoich oprawcow. W tym miejscu nastapil punkt zwrotny uroczystosci i wszyscy pospolu zasiedli do jednego stolu. Przysmakom nie bylo konca. Wiktualy przyrzadzane rekoma Slawka, slynnego ze swej sikawki starszego strazaka, smakowaly jak domowe. Trunkow wszelkiego sortu nie zabraklo do rana. A hulanki i swawole trwaly az do wschodu slonca. I ja tam bylem i ze wstydu nie wspomne ile zjadlem, ile wypilem. W tutejszej tradycji istniej rownie piekny, choc znacznie bardziej oficjalny rytual witania nowo przybylych oficerow przez tych, ktorzy czuja sie tutejszymi gospodarzami. Od niepamietnych czasow prowadzenie tej imprezy spoczywa w rekach polskiego kontyngentu.
Takie momenty jak ten potwierdzaja opinie o polskich oficerach jako grupie powszechnie lubianej i szanowanej przez pozostale nacje. Przy kazdym wyczytywanym nazwisku Polaka rozbrzmiewaly oklaski i glosne owacje. Podczas wymieniania lekarzy, zanim jeszcze zostalo odczytane moje nazwisko, dalo sie slyszec liczne okrzyki na czesc gorali i szalonych lekarzy (crazy doctor). W ten sposb wyrazano uznanie nie tyle dla osoby ile dla kultury podhalanskiej, ktora zostala wszystkim przyblizona w sposob bardzo bezposredni.
Musze przyznac, ze ubraniue goralskie, gwara, a przede wszystkim "jaka taka" umiejetnosc tanca, przyniosly mi duza popularnosc w UNIFILowskiej spolecznosci.

2 grudnia 2002
Kilka krotkich obserwacji z zycia w Libanie po kilku zaledwie dniach... .
O Libanie naszych czasow mozna powiedziec wiele, nie mozna sie jednak zgodzic z tym, ze jest to kraj bardziej niebezpieczny od innych, w tym rowniez europejskich. Poczucie zagrozenia wyplywa z bliskosci Swiata Arabskiego i wynikajacej z tego dzialalnosci fanatycznych organizacji islamskich. W zyciu codziennym, nawet w ciemnych zakamarkach miast i zapadlych miejscowosciach, nie odnosi sie wrazenia stalego zagrozenia, ktore czesto towarzyszy nam poruszajac sie po ubogich dzielnicach wielu duzych miast nam bliskich. Mentalnosc arabska jest bardzo przyjazna czlowiekowi w stosunkach indywidualnych. Goscinnosc jest wrecz przyslowiowa, a w potrzebie zawsze mozna liczyc na bezinteresowna pomoc. Nie ma znaczenia przynaleznosc rasowa, panstwowa, czy religijna. Szczegolnie w okresie Ramadanu, gdy kazdy muzulmanin ma obowiazek dokonywac dobrych uczynkow i trzeba mu sie wystrzegac wszystkiego co zle i grzeszne, nawet zbyt glosnego mowienia. Wowczas uprzejmosc i goscinnosc przybieraja na sile. Nawet targowac sie wtedy latwiej, bo chetniej ustepuja z pierwotnej ceny w imie spelniania dobrych uczynkow. Ogolna atmosfera panujaca w Libanie jest bardzo przyjazna. Obcokrajowcy przyjmowani sa z szacunkiem i otwartoscia. Polacy naleza do nacji o wzgledach szczegolnych. Wynika to z dwoch przynajmniej zjawisk: tworcze pietno jakie emigracja polska czasow drugiej wojny swiatowej odcisnela na tym kraju oraz uznanie istnienia panstwa libanskiego - Legalny Rzad Polski w Londynie, jako pierwszy w swiecie zaakceptowal sytuacje, jak rowniez dzialalnosc polskich zolnierzy w Organizacji Narodow Zjednoczonych na terenie Libanu. Liban pozostajac na styku wielkich kultur od zawsze byl miejscem na ktore patrzono zachlannie. Wielka historia odciskala swoje pietno na kazdej skale w znaczeniu rowniez doslownym. Na lewym brzegu Psiej Rzeki (Dog River) tuz przy jej ujsciu w okolicy Bejrutu znajduje sie miejsce, gdzie na bialych, wapiennych, skalnych scianach wszyscy dotychczasowi najezdzcy ziemi libanskiej pozostawiali znak swojej obecnosci. Plaskorzezby, tablice pamiatkowe, symbole krolewskie. . Od czasow Ramzesa II przez cale dzieje historii, zahaczajac o Napoleona III, pragninie posiadania tego strategicznego kawalka skalistej, nadmorskiej ziemi pociagalo wielkich wladcow. Fenicjanie, Grecy, Egipcjanie, Rzymianie, Francuzi, Brytyjczycy, Zydzi i inne potegi pozostawialy za soba znaki swoich czasow. Teraz Liban nosi w sobie te mieszanke wielokulturowa i zachwyca bogactwem. Obok szyitow zyja maronici, obok katolikow protestanci, druzowie sasiaduja z prawoslawnymi. Wszystko w glebokiej symbiozie, przynajmniej pozornie. Rozmawiajac ze znajoma Libanka, maronitka, matka trojki doroslych dzieci, ktora z bliska obserwowala najnowsze dzieje historii swojej ojczyzny odnosi sie wrazenie, ze pojecie trwalej rownowagi nie istnieje. Liban jest jedynym panstwem arabskim ktorego prezydentem zgodnie z zapisem konstytucji moze byc wylacznie maronita. Na stanowisku premiera stoi szyita, podzial pozostalych najwazniejszych stanowisk administracji panstwowej jest rowniez uwarunkowany religijnie. Stad wiele problemow, antagonizmow i naciskow zewnetrznych.
Obecnie populacja muzulmanow znacznie zwiekszyla swoja liczebnosc w stosunku do liczebnosci maronitow. Wynika to z liczebnosci rodzin. Maronici zwykle posiadaja dwoje lub troje dzieci, a muzulmanskie rodziny naleza do zdecydowanie wielodzietnych (7-10). Taki stan rzeczy zaburza dotychczasowa rownowage religijna kraju i rosnace w sile partie muzulmanskie domagaja sie zniesienia zapisu konstytucyjnego uniemozliwiajacego im pelnienie godnosci prezydenta. Na tym tle tworza sie antagonizmy wewnetrzne. To jednak nie jest najwiekszy problem Libanu. Tym problemem sa Palestynczycy, ktorych liczne obozy rozsiane sa po terenach poludniowego Libanu. Zrzeszajace ich ugrupowania polityczno-militarne takie jak dobrze nam znany Hezbollah, wprowadzaja niepokoj w calym regionie.
Zdaniem rodowitych Libanczykow, z ktorymi udalo mi sie poruszyc temat, zarowno chrzescijanami jak i muzulmanami, pod tym wzgledem panuje jednomyslnosc - wina za szerzenie niepokoju spolecznego i przemocy obarcza sie Palestynczykow.
Przygraniczne utarczki i demonstracje zbrojne, jesli chodzi o strone arabska, sa efektem dzialania zbrojnego ramienia Hezbollahu, lub pokrewnych mu organizacji.
Obok tego w kraju toczy sie normalne zycie. Ludzie pracuja, ucza sie, kochaja i nienawidza jak w kazdym innym miejscu swiata. Turysta jest tu zjawiskiem niezwykle naturalnym i przyjaznie postrzeganym. Goscinnosc libanska, rowna jest goscinnosci goralskiej, a moze nawet ja przerasta. Uroki jakie oferuje spieczona srodziemnomorskim sloncem ziemia, naleza do najciekawszych na swiecie, a kumulacja pamjatek po minionych kulturach stawia Liban w szeregu najznamienitszych.
Przyroda tutejsza i klimat pozwalaja, w sposob przynajmniej teoretyczny, jednego dnia jezdzic na nartach w doskonalych warunkach sniegowych, a za kilka godzin plawic sie w cieplym morzu. Zaplecze narciarskie nieustepuje alpejskim kurortom Francji i Austrii, a sniegu jest zdecydowanie pod dostatkiem od stycznia do kwietnia.

20 listopada 2002
Pozdrowienia z upalnej Naqoury!
Polaniorski Wieczor rozpoczal sie wczesnie. W tutejszych warunkach klimatycznych o tej porze roku ciemnosc zapada bardzo szybko. Okolo godziny 16.30 slonce zaczyna chylic sie ku zachodowi. Intensywnie czerwona tarcza powoli dotyka powierzchni wody, a potem nagle na firnamint wyplywaja roje gwiazd i niebo pokrywa calun ciemnosci.
Mimo ze zebralismy sie dosc wczesnie ciemnosci opanowaly juz okolice. Goscie powoli schodzili sie do Polan i zasiadali u stop Giewontu. Niestety nie tego prawdziwego, a jedynie skromnej proby odwzorowania ksztaltu gory na scianie posterunku wojskowego gorujacego nad moim campem.
Na grilu smazyla sie ryba. Niestety mimo najszczerszych checi nie udalo mi sie zapamietac jej nazwy w lokalnym dialekcie. Kucharz przyprawil ja i serwowal na sposob mongolski tzn. dokladnie tak samo jak smazylismy ryby na ognisku podrozujac po tym odleglym kraju. Dla nienasyconych serwowano dodatkowo "berety libanskie z serem i cebula" - nazwa powyzsza zostala spreparowana specjalnie na okazje wiezcory dla okreslenia swego rodzaju eksperymentalnych zapiekanek z chleba libanskiego z dodatkiem sera i cebuli. Pomysl okazal sie smakowity, koniecznie trzeba jednak dopracowac sposob podgrzewania, grill zbyt mocno popieka.
Jako przystawke podano kraby z wody. Amatorow nie mialy zbyt wielu na czym skorzystala lokalna populacja kotow (nota bene bardzo liczna), ktora zdaje sie lubuje sie w przysmakach morza.
Do kolacji serwowano napitki rozne. Wsrod domowej produkcji specjalow znalazly sie nalewki miodowo-cytrynowe oparte na whisky, bittnerze i innych wysokoprocentowych alkoholach. Nie zbraklo rowniez mleka.
Do kolacji przygrywala nam Muzyka Koscielisk Staszka Masnioka i Rodzina Karpieli, a na zakonczenie wysluchalismy plyte wspominajaca Marka Maje Labunowicza.
Syci i upojeni przyjacielska atmosfera, goralski wieczor kontynuowalismy w "Ghanahousie". Gospodarze - Ghanczycy zorganizowali potancowke w rytmie regge. Zwazywszy na fakt, ze proby laczenia muzyki goralskiej z regge przez Trebuniow Tutkow odniosly duzy sukces rynkowy, uznalismy kolektywnie, ze muzyka serwowana przez zespol z Ghany jest muzyka goralska. Lozwodym, krzesanym, skakanym, kreconym i zielonym konca nie bylo. Ciemnoskorzy z bialymi, biali z zoltymi, Hindusi z Irlandczykami, dziewczyny z chlopakami, chlopaki tez z chlopakami (panuje tutaj duzy deficyt plci zenskiej, wiec sila rzeczy zdarza sie ze rodzaj meski musi bawic sie we wlasnym towarzystwie, co wychodzi zupelnie niezle - przy tej okazji powstal alokalna odmiana tanca zbojnickiego przy muzyce regge z elmentami tancow murzynskich).
Zabawa jak przystalo na wieczor goralski, skonczyla sie o poranku. Nikomu to nie przeszkodzilo, aby w wyznaczonym czasie podjac swoje obowiazki, choc nioejednemu wyrwalo sie ukradkiem ziewniecie. W ten sposob swietowano w Naqourze w Libanie 25 lat istnienia Zespolu Goralskiego Polaniorze i Zwiazku Podhalan w Koscielisku. Pamiec tych wydarzen przetrwa tutaj jeszcze na dlugo.

13 listopada 2002
Witam i pozdrawiam z Libanu!
W związku z historycznymi wydarzeniami przesyłam krotki opis tego co miało miejsce.
Święto Niepodległości minęło w Naqourze dość spokojnie. Tradycyjnie 11 lisopada obchodzony jest tzw. Dzien. Polski = Polish Day. Każda nacja ma taki swój dzien. kiedy prezentuje się przed innymi i ma możliwość zareklamować ojczyznę. Dzien. Polski stal się w tym roku właściwie Dniem Góralskim, a to za sprawa ubrania góralskiego, które przywiozłem ze sobą do Libanu.
Pogoda od rana była nienajlepsza. W nocy padał deszcz, który wraz ze wschodem słońca odpłynął w nieznane nad Morzem Śródziemnym. Pozostał jednak silny wiatr, który pędząc od morza naganiał na nasz brzeg cale zastępy spienionych bałwanów morskich. Wiatr ten, taki tutejszy halny, ciepły i wilgotny, okazał się zbawienny dla mnie. Poproszono mnie bowiem, abym podczas oficjalnych uroczystości Dnia Polskiego wystąpił w ubraniu góralski. Przy temperaturach jakie występują tutaj nawet teraz jesienią, byłoby to duże wyzwanie i z pewnością zanim zdążył bym wciągnąć bukowe portki, nie mówiąc już o serdaku, strugi potu zalałyby mi oczy.
Wiatr uratował mnie przed ugotowaniem sie. W pełnej gali stawiłem sie w Międzynarodowej Mesie Oficerskiej przy Kwaterze Głównej UNIFILU w Naqourze. Zabrałem ze sobą płytę Staszka Maśniaka z muzyka Kościelisk. Początkowo moje zadanie miało polegać na witaniu gości i wprowadzaniu ich na sale. Z czasem ulęgało ono modyfikacji. Musiałem zaprezentować cale ubranie, nazywając wszystkie jego elementy, następnie bawiłem gości muzyka Kościelisk, aż do momentu gdy nota bene, dobry mój znajomy - Włoch - dowódca eskadry śmigłowców, nie zaproponował półżartem - półserio, abym zatańczył. W takich warunkach prośba gościa jest imperatywem i tym sposobem po raz pierwszy w historii Naqoury można tu było oglądać łozwodną, krzesanego i zielona, choć w pojedynkę (tutejsi Górole maja trochę inne kroki).
Dzień Niepodległości obchodziliśmy hucznie na tyle na ile było to możliwe w warunkach wojennych w jakich przyszło nam tu pracować.
Na warunki nie można narzekać pod żadnym względem. Wziąwszy pod uwagę moje oczekiwanie i wyobrażenia jestem bardzo zaskoczony w pozytywnym znaczeniu słowa. Z cala pewnością moje oczekiwania turystyczne nie zostaną spełnione z powodu dużego nagromadzenia obowiązków, jednak okazuje się to nie tak istotne wobec wyzwań jakie niesie ze sobą każdy dzień spędzany na libańskiej ziemi.
Klimat jak na razie tez jest niezwykle przyjazny.
Można go porównać do naszego tatrzańskiego lata. Jedyna nadzieja na przetrwanie tutejszego lata jest klimatyzacja w szpitalu i stała bryza od morza. Zima już za pasem i ci którzy dłużej tu przebywają opisują ja jako porę wzmożonych opadów deszczu i nieco niższych temperatur tzn. Do około 12 stopni Celciusza powyżej zera. Odlegle o około dwie godziny jazdy góry dochodzące do 3083 m npm, oferują doskonale przygotowane centrum narciarskie, gdzie obfite opady śniegu zapewniają dobre warunki narciarskie od stycznia nawet do kwietnia. Równocześnie nad morzem panują warunki umożliwiające kąpiel i przyznać trzeba, ze woda zima jest tu cieplejsza jak w Bałtyku w najbardziej upalne lato.
Dziś po raz pierwszy od przyjazdu miałem w pełni wolny dzień - pomijam tych kilku pacjentów których przyjąłem przypadkiem zaglądając do szpitala. Pozwoliło mi to na dokonanie pewnych zmian w otoczeniu mojego "campu" tzn. mojego mieszkania. Na ścianie bunkra przesłaniającego mi nieco widok na morze namalowałem widok który utrwali sie w mojej pamięci, bowiem jest to widok z okien domu moich rodziców w Kościelisku - namalowałem Giewont. Zdaje sie, ze nie jest to dzieło sztuki, jednak dla mnie, gdy rankiem wychodzę zaczerpnąć świeżego morskiego powietrza obraz ten daje poczucie więzi z bliskimi i napawa optymizmem.
W piątkowy wieczór nastąpi na moim patio inauguracja działalności Karczmy Góralskiej POLANY. Polaniorski Wieczór uświetni muzyka Rodziny Karpieli. Zamiast oscypków będzie lokalny ser żółty wędzony na grilu - tutejsi Górale nie znają oscypków i nie trzymają owiec a tylko kozy.
Kończąc pozdrawiam serdecznie.
Sapiesze do sąsiadów, bo jeden z kolegów lekarzy wrócił z Polski, gdzie musiał lecieć w ważnej sprawie rodzinnej i przywiózł nieco razowego chleba. Niby nic ale tutaj to wielki rarytas. Tak samo polska kiełbasa, nie wspomnę o oscypku czy moskalach.

 

I Strona główna I Wiadomości I Kultura I Sport I Pogoda I Turystyka I Narty I Kościół I

I Radio Alex I Głos Ameryki I Z peryskopu... I DH Zakopane I Telefony I Apteki I

I Reklama I Ogłoszenia I Muzyka I Video I Galeria I Archiwum I O Watrze I