(16.05.2004)
Zakończenie sezonu. Gdy śnieg, przelewany
przez opady deszczu i topiony porywami ciepłego halniaka szybko ginie na
zboczach to nerwowość udziela się ludziom. Chciałoby się przecież jeździć
w Tatrach przez cały rok, ale naszym górom brakuje do tego 1000 metrów i
czegoś tam jeszcze, więc i na sezon zimowy przychodzi kres.
Czas go zakończyć jakimś nie byle jakim akcentem. W niedzielę po 15
ruszamy z Adamem w góry. Pada śnieg. W kotle Zielonego Stawu Gąsienicowego
panuje niezmącona niczym cisza. Niestety, zbyt wysoko podejść dzisiaj nie
można, gdyż z okolicznych żlebów poschodziły lawiny, a w górze jest
jeszcze całkiem sporo świeżo spadłego śniegu. Po co kusić licho?
Podchodzimy więc tylko do kotła pod Świnicą, przypinamy: ja narty, a Adam
snowboardową deskę i ruszamy w dół. Ostatnie w tym sezonie skręty,
ostatnie okrzyki... Przy wielkiej wancie skalnej, obok stawu, czas na
pamiątkowe zdjęcia i toasty za udany przecież sezon i ruszamy, już bez
nart, w dół. Na Karczmisku, na odchodne, jeszcze raz Tatry rozbłyskują w
ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Tak więc narciarski sezon
2003/04 dobiegł końca. Pamięć przywołuje huczne zakończenia sezonu sprzed
lat, świetnie opisane przez Wandę Gentil-Tippenhauer w „W stronę Pysznej”.
Podobne, w tym roku odbyło się po zawodach Malinowskiego w schronisku na
Hali Gąsienicowej.
Te sprzed lat odbywały się one w latach trzydziestych, czasach
Bednarskiego, Oppenheima, Zdyba i Ziętkiewicza, przeważnie w schronisku w
Dolinie Pięciu Stawów Polskich. - Przez Zawrat ciągnęła grupa młodych
zawodników z „Bednarzem” na czele. Przez Zawory, z południowej strony,
wracała kompania Oppenheima. Od Morskiego Oka przez Szpiglasową zjeżdżała
sznurem narciarska młodzież. Od Roztoki, windując się przez próg Siklawy,
prowadził swoich senior narciarzy – Zdyb. W takim dniu zwykły turysta za
żadne skarby nie znajdzie miejsca w schronisku. Bractwo śpi po trzech w
jednym łóżku, zajęte wszystkie stoły i miejsca pod stołami. Kolacja
wspólna. Tradycyjny bigos i tradycyjne toasty... Rozwiązują się języki,
płyną wspomnienia. Odżywają zjazdy, upadki, wyrypy i zawody. Przypomina
się wszystko od początku narciarskiego świata. Góralska muzyka odzywa się
z kąta. Czas na tańce i chóralne śpiewanie. Schronisko aż huczy, huczy do
białego rana. A rano na wyznaczonych przez „oldboyów’ trasach – ostatni
slalom i ostatni zjazd. Na drugi dzień bractwo rozjeżdża się do domów.
Jedni wybierają trasę przez Świstówkę, drudzy przez Zawrat, a Bronek Czech
na pożegnanie daje koncert: zjeżdża z Koziego diablo stromym żlebem.
Roziskrzone góry powtarzają wspólne nawoływania i okrzyki. Cichną głosy,
ustaje skrzypienie śniegu. Nikogo już nie widać ani na zboczach, ani na
ścieżkach. Rozjechali się narciarze. Minął jeszcze jeden sezon.
Wojciech
Szatkowski.
Foto-relacja (zdjęcia W. Szatkowski):
|