(13.05.2009)
Wojciech Szatkowski:
"Celem naszej majowej wycieczki narciarskiej był piękny szczyt, wznoszący
się nad Doliną Kościeliską. Dolina, u stóp której jest położony,
nazywana była kiedyś, przez pierwszych odnotowanych w annałach miłośników
„białego szaleństwa”, narciarskim El Dorado i taką rzeczywiście była.
Gdyby porównać ją do schrupania wyśmienitej kremówki wadowickiej z bitą
śmietaną, najwyższej jakości, takiej prosto z naszej ulubionej
zakopiańskiej „Samanty” można by powiedzieć krótko – była pyszna...
Rano pobudka przed 6. Pozostawiam za sobą ciepłe łóżeczko i śpiącą Gośkę.
Potem kawa i pakowanie picia i różnych akcesoriów do plecaka. Autem
jedziemy na Kiry. Lekki chłodek poranka powoduje, że nie czujemy nawet na
ramionach ciężaru nart, plecaków i butów narciarskich, a sprzęt jednak
waży. Idziemy dnem Doliny Kościeliskiej - pustej na szczęście - bo jest
jeszcze za wcześnie dla „zwykłych” turystów. Spotykamy narciarzy, wracają
z siedmiodniowej „wyrypy”. Na Ornaku herbata i wchodzimy w dolinę.
Przecinka leśna, zakładamy foki na narty i zakosami podążamy leniwie
(kiedy będzie się można wreszcie porządnie wyspać?). Jedna polana, potem
druga. Ale cóż to? Drogę podejścia zawala czoło sporej lawiny, wychodzimy
na nią i widzimy, co ta „sztuka”, jak fajnie o lawinach mówi Włodek
Cywiński, narobiła w tym rejonie. Wykosiła trochę lasu i zabrała ze sobą
dużo ziemi, kamieni i kosówki, co chociaż trochę widać na zdjęciach. Mrozi
mnie myśl, co by było gdybyśmy byli tutaj w godzinie jej zejścia...brrr
(straszno). Przechodzimy przez lawinę zręcznie w lewo i kontynuujemy
podejście ładnym z narciarskiego punktu widzenia kociołkiem aż pod
przełęcz, z której w zeszłym roku spadła moja narta... I tym razem jest tu
twardo. Powtarza się rytuał wycieczki ski-turowej: narty na plecak, raki
na buty, czekan (sztuk 1) w garść. Idziemy w zakosy, potem trawersujemy w
prawo i już jesteśmy na Przełęczy (tym razem łatwo było). Słowacja to inny
świat – słońce, powiewy ciepłego powietrza, w oddali wabi Krywań i inne
szczyty z których jeszcze nie zjechaliśmy, ale być może zjedziemy. Leżymy
leniwie na trawie z 20 minut, a potem, no cóż, dalej w górę. Widać już
nasz szczyt. Maciek znowu mnie wyprzedza (ten rocznik 1960 to jednak jest
wyjątkowo mocny rocznik), a ja za nim. Ciepełko wytapia siły, a krople
potu spływają najpierw z buffa na kark, potem sprytnie torują sobie drogę
przez plecy.
Odczucia? Były, a jakże. Idąc do góry na fokach poruszasz się trochę jak
maszyna. Lewa noga (narta), kijek, potem prawa, znowu kijek, potem zwrot,
i tak po tysiąckroć: naprzód i naprzód. Nie myślisz zbyt wiele, a widoki
starczą za wszystko. Zresztą po co coś w ogóle mówić. Nie powoduje to
jednak, że nastrój jest smętny. Wiem dlaczego tu jestem i czego chcę. Wiem
skąd chcę zjechać, i mimo posezonowego bólu mięśni, nóg, „zawiasów”
(czyli: stawów), idę tam z kolegą. Świadomość celu generuje wyzwania i
odczucia. Maciek jak zwykle trochę z przodu. Fotografuję go. Idzie stromym
stokiem na fokach, wokół lazur nieba. Zręcznie wycina zakosy na stoku.
Staję na chwilę nieprzypadkowo. Od północy chłodny wiaterek przyjemnie
chłodzi spocone plecy. Jest takie miejsce przed każdym szczytem, które
lubię najbardziej. Do wierzchołka brakuje wtedy ok. 5 minut podejścia,
wtedy już wiesz, że nic cię nie powstrzyma - udało się - a szczyt jest w
zasięgu ręki, szczęście (takie nasze ski-turowe) jest tak blisko, tuż,
tuż. Jest to chwila, nazwałbym ją - błogiej szczęśliwości – warto stanąć,
by się podelektować - stanąłem więc i ja, rozglądnąłem się wokół.
Niebieskie niebo, białe szczyty, bliżej nieokreślona, ale ogromna radość z
osiągniętego miejsca, przyjaciel tuż obok. Czego chcieć więcej?
Uspokojenie myśli, ruchów, bicia serca. Maciek jest już na szczycie, ja
nie - jeszcze 15, 10, 5 m - jestem! Kolejne górskie marzenie spełnione.
Jestem na górze o której myślałem i marzyłem o niej trzy lata, a wtedy,
gdy mój kręgosłup rozsypał się w 2007 r. przez chwilę myślałem, że już nie
wrócę do ski-alpinizmu. Ale podobno najprzyjemniejszy jest powrót do
nałogu:)... więc dzięki dr Tomaszowi Wysokińskiemu i jego kolegom
wróciłem.
Na
szczycie herbata, którą przygotowała Kasia (pycha jak zwykle, przesyłam
wirtualne podziękowanie:), bułeczka z bryndzą (nie ma jak naturalna
żywność) i fotografowanie widoków. Maciek zalega w trawach podszczytowych
i „byczy” się równo, tzn. byczenie oznacza ulubioną przez narciarza
ski-turowego czynność nicnierobienia, wynikającą bezpośrednio z radości po
zdobyciu szczytu, ja też leżę sobie na trawce, tym chętniej, że pogoda nie
powoduje pośpiechu. Jakaś dwójka turystów schodzi z pobliskiego szczytu:
cześć, cześć, zamieniamy parę słów. Wyszliście o której? o 4.30, no to
wcześniej niż my, na razie. Zakładamy narty. Ruszamy z samego szczytu –
firn powoduje, że wszelkie ewolucje wychodzą idealnie. Fotografujemy.
Zjeżdżamy na południe całkiem fantazyjnie tj. długim i krótkim skrętem na
przemian. Jedziemy tak aż do momentu, gdzie podjeżdżamy pod Przełęcz,
która rano nie chciała nas puścić, ale puściła. Zjazd ten, z racji mokrego
śniegu nazwałem „Wet, wet, wet” czyli „Mokry, mokry, mokry”. Na Przełęczy
kolejne narciarskie „wygary” i leżenie bykiem do słońca (krótkie
niestety). Czuję, że jestem solidnie spocony i mój zapach nie przypomina
błogich zapachów Wersalu z czasów Króla-Słońce, ani zapachu boskiej
Marylin Monroe na balu u prezydenta Kennedy'ego a la happy birthday dear
president happy birthday to you (mówi się trudno). Znowu herbatka, Maciek
trochę spieszy się do pracy, ale jesteśmy o czasie, więc jeszcze chcemy
się napatrzeć. No i patrzymy. Cisza. Wiaterek znowu chłodzi plecy. Myślisz
w takich chwilach, że jesteś królem życia i wygrałeś los na loterii. Zjazd
nr 2 był jeszcze lepszy, śnieg mniej puszczony. No to poszaleliśmy, dawnym
szlakiem Oppenheima i Rudej Wandy, Bednarskiego, Zaruskiego aż do momentu,
kiedy spotkaliśmy się z Nią – lawiną czyli jak mawia Włodek „niezłą
sztuką”– znowu obchodzenie, trawers po lawinisku. Pamiętam, że miałem
problem z nazwaniem naszego drugiego zjazdu, ale przypomniał mi się
western „Młode strzelby” o garstce wykolejeńców, uciekających całkiem
bezskutecznie przed wymiarem sprawiedliwości. Bingo – to jest dobra nazwa
– pomyślałem. Może więc i my, ski-alpiniści, szukając swoich ulubionych
miejsc w górach, uciekamy trochę przed wymiarem sprawiedliwości (ze strony
określonych służb:) ale być może po 70-tce (jak dożyjemy:), oglądając
dawne fotki powiemy: - wartało!!! Dlatego drugi zjazd nazwałem „Młode
strzelby” („Young guns”). Do stromego stoku, który rano przeszliśmy w
rakach, podszedłem i zbadałem kijkiem śnieg. Firn. Zapinam narty, do mnie
dojeżdża Maciek. Rzuciłem się w dół, zjazd był piękny i długi,
wyciskaliśmy z naszych „Blizzardów” i „Ski-trabów” ile się dało.
Dojechaliśmy do lawiny, zjeżdżamy po jej lewej stronie. Fajny śmig
pomiędzy kosówkami, potem długimi skrętami po polanie i zjazd po brudnym
śniegu lasem. Do potoku, gdzie kąpiemy narty, ja całuję moje „Traby” (co
Maciek uwiecznił na fotce), za to że dobrze mnie strzegły na upłazkach
lodowych, błyszczących się w śniegu. Potem podchodzimy do schroniska na
Ornaku, wokół którego setki turystów ze zdziwieniem patrzą na jakiś
wykolejeńców z nartami na plecakach. No i wymarzone piwo z sokiem
malinowym razy dwa (dzięki Grzesiek) i herbata z cytryną smakują wybornie.
W końcu zasłużyliśmy..."
Foto-relacja (zdjęcia Wojciech Szatkowski):
Foto-relacja (zdjęcia Maciek Bielawski):
|