(30.04.2005)
Wojciech Szatkowski:
"Na
tropach Mariusza Zaruskiego... czyli Kopa Kondracka prawie o świcie
Czerwony wschód słońca zalewał powoli cichą o tej porze, tj. o 5.30 rano
Dolinę Kondratową.
Idąc miarowym krokiem
na nartach, naruszyliśmy jej pozorny tylko spokój. Boże, najlepszym poetom
zabrakłoby talentu i słów, by opisać wschód słońca w górach. Śnieg oblany
czerwonawą łuną stał się na parę chwil jasnoczerwony... jakby krwawił. I
dziw się tu ludziom, że kochają góry, które są dla nich jak narkotyk. Kto
raz coś takiego zobaczy, ten przepadł – będzie wracał i wracał w górski
świat. Przypomina się świetny opis Mariusza Zaruskiego zaczerpnięty z „Na
bezdrożach tatrzańskich”: „Zapaliły się słońca złote na szczytach
tatrzańskich, patrzą w oczy tamtemu na niebie, płynącemu poprzez czarne
szafiry. Same kąpią się w niezgłębionej ich toni, rażąc oczy błyskawicą
kontrastów do bólu, do łez... Lśnią gwiazdy blasków tęczowych, jakby iskry
w kuźnicy cyklopów. Furja światła, oszalałego słoneczną radością...”.
Wspinamy się na nartach do Kamienia i dalej, po wybitych przez naszych
poprzedników stopniach na Przełęcz pod Kopą Kondracką. Tutaj zaczyna lekko
wiać, ale nie tak mocno jak tej zimy na Trzydniowiańskim Wierchu, czy
wierzchołku Rakonia. To w porównaniu z tamtymi narowistymi porywami
zupełnie nic nie znaczący i mile chłodzący zefirek. Na szczyt Kopy
Kondrackiej wchodzimy ok. 7.05. Zaruski pisał: „Po hełmach tych,
pióropuszach lodowych rycerzy uparcie dążymy ku lśniącemu szczytowi; upał
pustyń piaskowych, mróz grenlandzkich lodowców. A w górze niebo z czerni
winnej latorośli, do której mistrz dodał kropelkę ultramaryny. Przesuwamy
się pod ścianami granitowych turniczek; znowu szreń, znowu nawisy, znów
noże śnieżne, ostrzami zwrócone do góry – i szczyt”. Na Kopie wykonujemy
serie zdjęć na cztery strony świata, a herbata, którą jak zwykle
przygotował Maciek, smakuje wyśmienicie. Jeszcze tylko dopinamy klamry,
zdejmujemy foki i powoli zabieramy się do największej przyjemności każdej
wycieczki narciarskiej – zjazdu. Zjazdu, który jest nagrodą za trudy
podejścia. Pierwsze skręty jeszcze dla próby dosyć ostrożne, a potem
szalona jazda dosyć stromym żlebem, jakże pięknie wyśnieżonym. Maciek
radzi sobie bardzo dobrze i jedziemy sprawnie w dół, strącając przy każdym
ze skrętów warstwę lodowych płytek w dolinę. Teraz czeka nas zwężenie
żlebu, najstromsze jego miejsce. Tutaj śnieg jest coraz lepszy, a skręty z
obskoku wychodzą idealnie. Narty trzymają dobrze i jedzie się wspaniale.
Znowu sięgam do po opis Zaruskiego: „Drewienka śmigłe jesionowe, narty wy
moje, trzymajcie mnie dobrze na upłazach lodowych, na szczerbatej grani
nawisów! Czajki lotne na wzburzonych wałach śnieżnego morza, coście hań
nie jeden raz pustynię białą mierzyły, nieście mię chyżo po toni puszystej
w bezmiar kryształowych przezroczy, mieniących się zielonawą tęczą
zamarzniętych otchłani. Gdzie noc najgłębsza wyciąga ramiona ku
zachwyconemu radością słońcu. Gdzie myśli łączą się w potężny akord
poruszanych niewidzialną ręką szklanych klawiszów. Gdzie dzisiaj jest
lekkim wiewem, muśnięciem skrzydła wieczności, lecącej ku promiennemu
jutru. Coraz dalej, dalej na bezpowrotne wyżyny!” – pisał Zaruski.
Najlepszym fragmentem naszego zjazdu okazał się odcinek do Kamienia, gdzie
jechaliśmy obaj długimi łukami, wydając okrzyki zachwytu, przy każdym ze
skrętów. Przy Kamieniu jeszcze łyk herbaty i dalejże w dół! Po drodze
spotykamy gospodarza schroniska na Kondratowej z psem, który zachęcał nas
do zabawy. Ruszamy ostrożnie nartostradą po zamarzniętych śladach butów i
nart. Karkołomna to była jazda, ale nam szczęście sprzyjało i cali i
zdrowi wylądowaliśmy w Kuźnicach. Zaobserwowaliśmy kolejkę do kolejki na
Kasprowy Wierch, tłum narciarzy, ścisk, nic ciekawego dla nas... Żegnamy
się na ul. Karłowicza z mocnym postanowieniem, że sezonu jeszcze nie
zakończyliśmy... I jeszcze jedno. Sen Maćka o tym, że spotkamy
niedźwiedzia nie spełnił się. I wierz tu w sny!".
Foto-relacja
(zdjęcia Maciej Bielawski):
Foto-relacja
(zdjęcia Wojciech Szatkowski):
|