(10.09.2006)
Wojciech Szatkowski: „Nocleg w kolebie skalnej przy
Litworowym Stawie, bliskie spotkanie z capem, wreszcie przejście przez
Rohatkę, potężny wicher o poranku, ryk wodospadu – to tylko niektóre z
atrakcji, które zafundowała nam tatrzańska przyroda podczas dwóch dni
spędzonych w Tatrach Wysokich.
Gdy podchodzisz stromą ścieżką w górną część Doliny Staroleśnej, a „coś”,
tj. deszcz kapie Ci na łeb, to z pewnością nie jesteś zadowolony i nie
myślisz pozytywnie (tak jak Amerykanie). A tak właśnie było na początku
naszej wycieczki. Długie plany wreszcie się spełniły, wyruszyliśmy na
naszą „kolebową” wyprawę, a tu…leje. Myślimy: niestety, Ci na Górze,
kompletnie tym razem zawiedli…!!??? No cóż, idziemy pnąc się w górę,
nastroje takie sobie, po 2 godzinach dochodzimy do Zbójnickiej Chaty. Tam
dwa piwka wypite na „otarcie” łez wynagradzają nam pogodowe niedogodności
z nawiązką. Siedzimy więc błogo, fajny nastrój, piwko dobrze wchodzi –
istny raj! Żyć nie umierać. Wreszcie – dość tego. Idziemy. Znowu zarzucasz
15-kg plecak na lekko zbolałe ramiona i idziesz, wstajesz i maszerujesz, i
jeszcze jesteś z tego zadowolony. Idziemy na Rohatkę (2288 m), ale ważne,
że pogoda się odmienia, jakby za dotknięciem zaczarowanej różdżki. Z dołu
Staroleśnej idą mgły, niebo robi się niebieskie, okraszone plastycznymi
chmurami. Adam szaleje fotograficznie, ja też. No tośmy się doczekali. Od
razu milkną narzekania (czyt. przekleństwa) w stosunku do tych co na
Górze, na rzecz zachwytów… Gęby nam się śmieją do tego wyśnionego słońca!
Dalej w górę. Po rumoszu skalnym, w prawo, potem w lewo, zachodem w lewo i
już. Rohatka. W dole Zmarzły Staw (Zamarznute Pleso) pomiędzy dwoma
granitowymi wantami. Schodzimy w dół snując plany wiosennej „wyrypy
narciarskiej” na Rohatkę (zboczenie zawodowe czy coś takiego, tak bym to
nazwał). Odsłania się Gerlach (2655 m) i inne olbrzymy tatrzańskie.
Jesteśmy w sercu Tatr. Powoli złazimy w dół, nie spiesząc się, wszak do
koliby mamy już tylko ok. 1,5 godziny. Obchodzimy staw i schodzimy przez
próg do Kotlinki Litworowej, nagle… W odległości 15 m widzę na perci capa
skubiącego sobie w najlepsze trawkę. Ej, zagrała w nas żyłka polowacka…
ale fotograficzna. Cap wytrwale pozował do zdjęć z boku, z przodu, z
pochyloną i podniesioną głową, od tyłu, na skale itd. Niczym top-modelka
na wybiegu wytrwale znosił „wystrzały” migawek naszych Canonów. Potem,
całkiem spokojnie, nie zważając na nas, on, władca skalnej doliny poszedł
sobie w stronę Doliny Świstowej. A my, wielce zadowoleni, schodzimy do
koleby przy Litworowym Stawie, o której kiedyś niezapomniany „Wawa”
Żuławski pisał, że tu… straszy. Jemy co nieco, pijemy, żal tylko, że nie
ma maszynki do gotowania, bo herbaty to byśmy się napili. Znowu zdjęcia,
robi się ciemno. Szykujemy się do spania. Trzeba na czworakach wejść do
koleby, wciągnąć plecak, rozłożyć karimatę, no i wleźć do śpiwora. Na
zewnątrz pohukuje wicher i to mocny. Nam jest ciepło i przyjemnie, więc po
trudach dnia śpimy jak susły. Mogę stwierdzić, że nie straszyło… a może
straszyło, ale za słabo, bośmy się nie obudzili… Rano silny wicher budzi
mnie o 5.30, na zewnątrz leje i mocno wieje, otwieram więc jedno oko po to
tylko, by za chwilę znowu je zamknąć. Śpimy dalej. Ok. 7 pobudka, już nie
leje. Wychodzimy z ciepłych śpiworów, zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz
zdjęcia. Po śniadaniu schodzimy w dół, obserwując jak wiatr szarpie Kaczym
Wodospadem i setki litrów wody unosi w górę. To ci heca! Czegoś takiego nie
widzieliśmy w życiu. Polana pod Wysoką – nikogo nie ma. Dolina pusta –
nasza. Po 2 godzinach marszu spotykamy pierwszych ludzi. Łysa Polana,
przejście graniczne, Pogoda wraca w góry, my wracamy do domu. Przyroda
wraca wiec do równowagi po silnym wichrze, przygoda kończy się, ale
wspomnienia zostają, także w formie zdjęć, oceńcie je Państwo sami”.
Foto-relacja (zdjęcia Wojciech Szatkowski):
|