(29.08.2007)
Wojciech Szatkowski: "26 sierpnia br. minęła
pierwsza rocznicą śmierci znanego ongiś skoczka narciarskiego i
olimpijczyka, Podhalanina, muzyka i stolarza, Romana Gąsienicy-Sieczki.
W naszym serwisie przypominamy jego sportowe dzieje. Góralska rodzina to
potęga. W codziennym życiu zdarzają się w jej historii różne chwile -
lepsze i gorsze, ale jej siłą jest to, że trzyma się, oczywiście nie
uogólniając, zawsze razem, będąc mocna jak granit w tatrzańskiej turni.
Mówi się, że prawdziwy góral musi mieć syna, posadzić drzewo i zbudować
drewniany dom. Ma jeszcze jedno wyjście - zostać narciarzem i skoczkiem
narciarskim… Tak było u Gąsieniców-Sieczków, którzy są głównymi bohaterami
mojej opowieści. Wyjątkowa jest ta rodzina, gdyż w każdym z trzech
kolejnych po sobie pokoleń miała ona skoczka narciarskiego. Jak pisał
kiedyś Krzysztof Blauth, rodzice żyją dalej w swoich dzieciach, zwłaszcza,
gdy te idą w ich ślady. Tak właśnie ułożyła się historia tego góralskiego
rodu, że co pokolenie „skokowe” i sportowe geny nie pozwoliły
Gąsienicom-Sieczkom zaznać spokoju i ruszali oni na krajowe i zagraniczne
skocznie. Nic dziwnego. W latach 20. narciarskie rody: Gąsieniców, Zubków,
Bujaków, Kulów, Marusarzów i Bachledów tworzyły historię i potęgę
polskiego narciarstwa, a zwłaszcza klubu SN PTT Zakopane. Sport już wtedy,
w latach 20. stał się ważną częścią historii Zakopanego, a „odskocznia” na
Krokwi miejscem wokół którego koncentrowali się młodzi ludzie a swoich sił
na małych skoczniach, których wówczas było pełno, próbowały nawet dzieci.
Wśród nich sporo było dzieci góralskich. Spośród najliczniejszej na
Podhalu rodziny Gąsieniców wyszło aż 15. olimpijczyków. Dlatego warto
przypomnieć Gąsieniców-Sieczków, spośród których wywodzi się dwóch
olimpijczyków: Stanisław, który jako skoczek uczestniczył w II. Zimowych
Igrzyskach w Saint Moritz (1928) i Roman, walczący na skoczni „Italia” w
1956 roku, oraz Bartłomiej, który bronił barw Polski podczas Zimowej
Uniwersjady 1993 r. w Zakopanem. Wszyscy oni tworzyli żywą historię
polskich nart.
Stanisław Gąsienica-Sieczka – on to wszystko zaczął…
Stanisław Gąsienica-Sieczka urodził się 24 października 1904 r. w
Zakopanem. Zasłynął jako technik narciarskiego skoku. Reprezentował barwy
klubów SN PTT i ON „Sokół” . Sieczka był też pierwszym rekordzistą Krokwi.
Skakał ładnie, daleko i stylowo a w jednej z gazet umieszczono karykaturę
skoczka szybującego nad wsią Zakopane z napisem „Sieczka lecie nad
Zakopanem”. Stanisław zaczynał swoją karierę na obiekcie w Jaworzynce,
potem trafił na Krokiew po to by od razu być jej rekordzistą. Stało się to
22 marca 1925 roku, w dniu otwarcia „wielkiej odskoczni na Krokwi”.
Kilkuletnie starania Karola Stryjeńskiego zmierzające do powstania w
Zakopanem „wielkiej odskoczni narciarskiej”, zostały uwieńczone pełnym
sukcesem i w tym dniu dokonano ceremonii otwarcia Krokwi. Pogoda była
fatalna, padał zacinający deszcz ze śniegiem i dlatego ze skróconego
rozbiegu skakała czołówka polskich skoczków: Henryk Mückenbrunn,
Aleksander Rozmus, Stanisław Gąsienica-Sieczka i wielu innych. Pierwszy
rekord Krokwi ustanowił skokiem na 36 m w drugiej serii konkursowej
Stanisław Gąsienica-Sieczka. To był pierwszy rekord z kilku, które miał w
swojej „kolekcji”.
W 1928 r. reprezentował barwy Polski na II Zimowych Igrzyskach
Olimpijskich w St. Moritz w Szwajcarii. W konkursie skoków na olimpijskiej
skoczni wzięła udział światowa czołówka: Norwegowie Alf Andersen i Sigmund
Ruud, pierwszy z rodziny słynnych skoczków z Kongsbergu, Szwedzi Nilsson i
Lundgren oraz daleko skaczący Czech Purkert. Sieczka skakał ostrożnie, był
świeżo po kontuzji (nadwyrężenie ramienia), ale mimo to zajął najlepsze
miejsce z Polaków; był 23. miejsce ze skokami na 58 i 41 m, a pozostali z
Polaków: Rozmus był 25., Andrzej Krzeptowski I 27., a Bronisław Czech miał
dwa skoki z upadkiem i zajął odległe 37. miejsce. Największą sensacją był
natomiast wynik Czecha w kombinacji norweskiej - 10. miejsce, mimo upadków
w skokach do kombinacji. Była to naprawdę wysoka lokata wśród światowej
czołówki, a zwłaszcza skoczków norweskich. Po zakończeniu Igrzysk, w dniu
22 lutego 1928 r., odbył się konkurs skoków w Pontresinie i wśród
najlepszych skoczków świata Stanisław Gąsienica-Sieczka zajął wysokie 10.
miejsce. Był także rekordzistą Polski .
Kolejne wielkie zawody w których wziął udział Stanisław Gąsienica-Sieczka
to mistrzostwa FIS w Zakopanem w roku 1929. Ciekawostką jest fakt, że
podczas konkursu skoków i biegu zjazdowego mróz sięgał 35 stopni i
osiągnął swoje apogeum podczas zimy 1928/29 - dzisiaj w podobnych
warunkach zawody nie mogłyby się odbyć. W kombinacji norweskiej Stanisław
Gąsienica-Sieczka zajął 13. miejsce ze skokami 34 i 44 metry, a zwycięzcą
tej konkurencji był Norweg Sigmund Ruud. W niedzielnym konkursie skoków na
wspaniale ośnieżonej Krokwi wzięła udział cała czołówka skoczków
skandynawskich: Ruud, Johansson, Vinjarengen, Busterud i wielu innych,
oraz Polacy. W konkursie skoków Stanisław Gąsienica-Sieczka zajął 38.
miejsce, gdyż jego skok na 45,5 m zakończył upadkiem. Po konkursie
najlepsi skoczkowie podjęli próbę bicia rekordu Krokwi z pełnego rozbiegu
(rozbieg do konkursu, decyzją jury, został znacznie skrócony). Sigmund
Ruud skoczył wtedy 71,5 m, ale upadł, natomiast Stanisław
Gąsienica-Sieczka skoczył 66 metrów i skok ustał. Był to znakomity wynik
polskiego skoczka, bowiem rekord świata w długości skoków narciarskich
należał wtedy do Norwega, znanego stylisty Birgera Ruuda - 76,5 m (na
skoczni w norweskim Odnes), tak więc Gąsienica-Sieczka skoczył tylko o 10,
5 m mniej od fenomenalnego Norwega. W końcu lat 20., po zakopiańskim „fisie”,
zakończył karierę sportową. Warto przypomnieć, iż Gąsienica-Sieczka wziął
udział jako aktor (zagrał Jaśka) w filmie „Biały ślad”, w reż. Adama
Krzeptowskiego, dziele pokazującym miłość dwójki ludzi na tle tatrzańskiej
zimy. Scenariusz do tego filmu, nagrodzonego nagrodą w Monachium, napisał
znany malarz i współtwórca „mitu Zakopanego” – Rafał Malczewski.
Biały ślad opowiada historię nieszczęśliwej miłości górala Jaśka
(Stanisław Gąsienica-Sieczka) do Hanki (Janina Fischer). Fabuła
przedstawia się mniej więcej tak: na skraju tatrzańskiej wsi mieszka dwoje
sierot: Zośka (Lina Karin) i jej brat Władek (Józef Bukowski). Zośka
skrycie kocha się w Jaśku, lecz ten jest zakochany w Hance, która po
ukończeniu szkół wróciła do Zakopanego. Jasiek przegrywa zawody
narciarskie z Andrzejem (Andrzej Krzeptowski), dlatego Hanka umawia się na
wyprawę w góry właśnie z Andrzejem. Niestety, w górach ma miejsce lawina,
która ich zasypuje. Jasiek wyrusza na ratunek, odnajduje jednak tylko
Andrzeja. W akcję ratunkową zaangażowani są taternicy z GOPR-u, ale po
Hance nie ma śladu. Andrzej, który jeszcze nie powrócił do pełni sił,
również bierze udział w poszukiwaniach. Sam z kolei traci przytomność.
Odnajduje go Zośka i zabiera do swojej chaty, gdzie okazuje się przebywać
Hanka, uratowana przez Władka (i jego psa, któremu kilka dni wcześniej
sama pomogła). Oboje uratowani padają sobie w objęcia. Widzi to Jasiek,
który myśli, że już nigdy nie zdobędzie miłości ukochanej kobiety. Dlatego
rusza białym śladem, aby w samotności szukać ukojenia wśród gór. Nie
zadaje sobie sprawy, że zostawia za sobą tęskniące serce… Melodramatyczna
fabuła – kiedyś pewnie wzruszająca, teraz natomiast, z perspektywy „naszej
małej ponowoczesności”, śmieszna – zdecydowanie ustępuje miejsca zdjęciom.
Wspaniałe kadry ukazujące piękno, majestat, ale też grozę Tatr, a także
motyw zawodów narciarskich (skoki, slalom gigant, wyścigi psich zaprzęgów)
na pewno zasługują na uwagę. Oczywiście, niewprawna gra aktorów-amatorów
powoduje pojawienie się uśmiechu na twarzy widza nawet w najbardziej
dramatycznych momentach. (Szczerze mówiąc: większość widzów po zakończeniu
projekcji ma łzy w oczach – ale ze śmiechu, a nie ze wzruszenia…).
Niemniej jednak oglądanie Białego śladu jest przeżyciem niezwykłym –
szczególnie ze względu na to, co niezamierzone. Pojawia się bowiem komizm
(gra aktorów, niewyszukane dialogi, tani melodramatyzm). Lecz pojawia się
również niezamierzona nostalgia: za tamtymi czasami, za tamtym
nieskomercjonalizowanym Zakopanem, za tamtą prostotą i szczerością uczuć i
w końcu: za tamtymi niemymi filmami międzywojnia. Gdyby zaś, oglądając
film, mieć w pamięci ustalenia teoretyczne dotyczące campu, z Białego
śladu powstałoby arcydzieło, którego nie powstydziłaby się sama Susan
Sontag…
Historia rodzinnych zmagań ze skokami na Stanisławie się jednak nie
skończyła. Niedługo potem w jego ślady poszedł syn, Roman – było to już
drugie pokolenie skoczków z rodziny Gąsieniców-Sieczków na nartach… znowu
było w Zakopanem słychać zachwyty nad skoczkiem z Kościelisk, który, tak
jak jego ojciec, kładł się odważnie na deski.
Roman Gąsienica- Sieczka – drugie pokolenie skoczków…
W ślady ojca poszedł Roman. Urodził się 30 kwietnia 1934 r. Jego ojciec,
Stanisław Gąsienica-Sieczka, skoczek i olimpijczyk, zachęcał od młodych
lat syna, by ten poszedł w jego ślady. Czasami opowiadał mu o swoich
wyczynach na skoczniach Polski i Europy. Te opowieści mobilizowały Romana
do pracy nad sobą i pewnie rozpalały jego wyobraźnię. Z czasem myśl o
oddaniu pierwszego skoku dojrzała. Tak pierwsze skoki Romana
Gąsienicy-Sieczki wspomina znany działacz TZN, sędzia FIS, były zawodnik
AZS Zakopane, Władysław Gąsienica-Roj:
Nie pamiętam już, który to był rok, może 1938 lub 1939. Miałem wtedy 4-5
lat. Rano wybrałem się na narty. Na drodze do Rojów obok domu Sieczków
małe poruszenie. Romek i Kazek oraz 2-3 innych naszych rówieśników
budowało skocznię „za Drzymałą”. Ojciec Romka i kazka, a mój wujek, słynny
przed wojną skoczek narciarski – olimpijczyk Stanisław Sieczka na pewno
opowiedział synom coś niecoś o skokach i zaraził ich z miejsca tą
„chorobą”. Skoczenia była bardzo malutka, a my nie mieliśmy w skokach
żadnego doświadczenia. Rozpoczynaliśmy tego dnia naukę. Romek Sieczka,
chociaż o pół roku młodszy ode mnie w skokach był najlepszy. My na
odległościach nie znaliśmy się, ale najstarszy z nas Kazek Sieczka już
chodził do pierwszej klasy i znał się na tym trochę. Przyniósł od mamy
miarę krawiecką i dokonywał pomiarów,. Skoki były imponującej długości,
45, 48, a Romek skoczył dodaj 57 cm. Liczyło się tyły nart. Były też
zabawne historie, kiedy na skutek złego odbicia, zwłaszcza zbyt wczesnego,
nie udawało się przeskoczyć progu skoczni i ucinało się go tyłami nart.
Minusowych odległości oczywiście nie mierzyliśmy, ale takie do 15 cm
zdarzały się kilkakrotnie. Nie wiedzieliśmy wtedy, że stajemy na początku
drogi która prowadzić nas będzie przez wszystkie skocznie na terenie kraju
i wiele zagranicznych, że spotkamy się z bohaterami przedwojennych i
współczesnych nam konkursów skoków w twardej, a niejednokrotnie
zwycięskiej walce. Wtedy żyliśmy naszymi 0,5 m długościami, a licząc
środki nart, jak to się robi przepisowo, skokami na odległość 1 metra .
Wybuch II wojny światowej przerwał te „skokowe” ambicje i marzenia młodych
chłopców, ale jak tylko wojna się skończyła powrócili oni na narciarskie
trasy. Władysław Gąsienica-Roj wspomina pierwsze powojenne starty w
barwach zakopiańskiego AZS:
Zaraz po wojnie ruszył sport narciarski. Odżyły kluby działające przed
wojną i chociaż narciarstwo poniosło spore straty, a część narciarzy
przebywała jeszcze na emigracji, organizowano już zawody. Jak zwykle
największym zainteresowaniem cieszyły się skoki na Dużej Krokwi.
Chodziliśmy na te skoki i z otwartymi gębami oglądaliśmy loty do 70 m
długie. Słabsi zawodnicy skakali po 30 m, niekiedy to i tabliczek
brakowało do „buli”, a stojąc gdzieś blisko pod zeskokiem nie było widać
lotu, tylko sylwetka skoczka wysuwała się zza garbu i przemykała na Bruchu
w dół zeskoku. Najlepszy spiker wszechczasów Zdzisiek Motyka informował
wtedy przez swoją tubę „skoczył… i zjechał. To były początki, my zaś
byliśmy zachwyceni odwagą tych młodych chłopców – często naszych starszych
kolegów. Ponieważ dla młodzieży nie organizowano zawodów, zorganizowaliśmy
je sobie sami. Pierwszymi zawodami był slalom gigant rozegrany w 1946 r. z
Pająkówki na Szymaszkową. Trasę wyznaczyli i rolę głównych sędziów
przyjęli znani już wówczas zawodnicy rozpoczynający karierę: Andrzej
Gąsienica-Roj i Walenty Obrochta. Udeptanie trasy należało do uczestników,
a po ok. 15 min. Odpoczynku ruszyliśmy w dół. Część trasy prowadziła przez
gęsty las i tam też większość uczestników straciła szanse na zwycięstwo.
Numerów startowych nie trzeba było, wszyscy znali się wzajemnie bardzo
dobrze. Pomimo dwóch upadków uzyskałem trzecie miejsce, inni leżeli
częściej. Wygrał Romek Sieczka. W nagrodę otrzymałem kilka znaczków
pocztowych z egzotycznych krajów. Zafundował nagrodę Walek Obrochta .
Po slalomie gigancie chłopcy zorganizowali konkurs skoków – koronnej
swojej konkurencji. Okazało się jednak, że nie ma zbyt wielu chętnych do
zmierzenia się na trudnej, terenowej skoczni, znajdującej się w pobliżu
Kościoła Jezuitów na Górce. Największą trudnością na niej była konieczność
przeskoczenia przez drogę, gdyż w przeciwnym razie skoczkowi groził
fatalny w skutkach upadek prawie na „płaskie”. Władysław Gąsienica-Roj tak
wspomina tamten konkurs:
Za kilka dni odbyła się druga konkurencja – skoki. Była niedziela.
Skocznia znajdowała się za Uboczą w niedalekiej odległości za kościółkiem
oo. Jezuitów. Start wyznaczono na godzinę 12-tą. Zgłosiło się 4-ech
skoczków, niestety nikt z organizatorów - sędziów się nie zjawił. Nie
stanowiło to dla nas żadnej przeszkody, rozegraliśmy skoki i sami
ustaliliśmy kolejność. 1. Franek Walczak, 2. Romek sieczka, 3. ja, 4.
Wojtek Szeliga. Koło godziny 13-tej zgłosiliśmy się do organizatorów po
odbiór nagród. Wtedy dowiedzieliśmy się, że tak tonie może być, zawody
muszą być z „sędziami” i wobec tego zostaną powtórzone tego samego dnia o
godz. 16-tej. O wyznaczonej porze zgłosiliśmy się znów tylko we czwórkę.
Tym razem byli już sędziowie z Krysią Sieczką na czele. Romek na
popołudniowe skoki zgłosił się na skokówkach – takich prawdziwych
hikorowych, na których przed laty startował jego ojciec a przez okres
wojny przeleżały schowane w sianie. Stał się głównym faworytem skoków,
chociaż i bez tych nart był nim na pewno. W konkursie oddałem dwa
najdłuższe skoki ok. 10 m i wygrałem, liczyła się tylko odległość. Romek
był drugi – skokówki hikorowe były za ciężkie dla niego, nie mógł poderwać
ich przy niewielkiej przecież szybkości na rozbiegu. Trzeci był Franek
Walczak, zwycięzca poprzedniego konkursu, a na czwartym miejscu pozostał
W. Szeliga. Potem pomaszerowaliśmy już po nagrody, było ich dużo, ponieważ
liczono się, że wystartuje więcej skoczków. Za zwycięstwo otrzymałem
rzeźbę górala, kółka od kijków, piłkę tenisową- prawie nową – i latarkę
działającą bez zarzutu. Nie pamiętam dokładnie co dostali pozostali
uczestnicy, wiem tylko, że Franek Walczak otrzymał jakiś drobiazg i
starszą niż moja latarkę. Na drugi dzień, kiedy byłem w szkole, Franek
przyszedł do mojego domu i powiedział mamie, ze na skutek złożonego przez
niego protestu organizatorzy postanowili, abyśmy zamienili się latarkami,
dla niego lepsza, dla mnie gorsza, bo i tak dość dostałem. Mama latarkę
wymieniła. Sprawdziłem potem czy Franek mówił prawdę, a kiedy dowiedziałem
się że tak – latarkę wyrzuciłem, ale nie ze złości – po prostu nic się z
niej nie dało zrobić, była mocno zużyta i zdekompletowana .
Sieczka był dobrze zapowiadającym się juniorem, a potem dostał się do
kadry seniorskiej (w 1953 r.). Jego skoki były bardzo dobre pod względem
technicznym. – Romek pięknie lądował telemarkiem – wspomina ówczesny
skoczek, Janusz Forteczki. Kolejne jego sukcesy narciarskie opisuje
Władysław Gąsienica-Roj, kolega i rywal z AZS Zakopane, który tak wspomina
walkę na Krokwi i skoki na akademickich mistrzostwach Polski:
Mimo, że w poniedziałek na trasie FIS II rozgrywane były atrakcyjne biegi
zjazdowe, główne zainteresowanie uczestników AMP skupiło się w tym dniu na
konkursie skoków rozegranym na Małej Krokwi. Jest to zupełnie zrozumiałe,
jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że właśnie w AZS znajdowała się
najliczniejsza i najbardziej utalentowana grupa naszych młodych
zawodników. Konkurs poniedziałkowy dowiódł, że praca działaczy i trenerów
AZS nad młodzieżą przynosi coraz lepsze wyniki, a lokaty skoczków tego
zrzeszenia wśród najlepszych w kraju nie są dziełem przypadku. W tej
chwili akademicy, oprócz licznej grupy poważnie zaangażowanych skoczków,
do której należy zaliczyć Forteckiego, Romana Sieczkę, Kozaka, Władysława
Roja, Gąsienicę-Józkowego, Łatkowskiego, Stanisława Karpiela oraz
Korzeniowskiego, posiadają również bogate rezerwy, chociaż wymienieni
wyżej w większości nie przekroczyli 20 lat… Konkurs otwarty, w którym
startowało 27 zawodników – wyłącznie z AZS-u był bardzo ciekawy. Większość
skoczków wykazała dalsze postępy, jakkolwiek błędy w poszczególnych fazach
skoku nie należały do rzadkości. W pierwszej kolejce ubył z walki o
pierwsze miejsce Łatkowski, który po mocnym wychyleniu nie zdołał utrzymać
równowagi i zakończył skok upadkiem, wycofując się z konkursu.
Korzeniowski miał pierwszy skok nieudany (usiadł przy lądowaniu również
zaprzepaszczając szanse na czołowe miejsce). W tej sytuacji walka o
zwycięstwo rozegrała się między Sieczka, Rojem i Forteckim, do których
niespodziewanie dołączył się Kozak, wykazując dużo lepszą formę niż
poprzedniego dnia na Dużej krokwi. Wyniki otwartego konkursu skoków: 1.
Sieczka skoki 45, 44 m, nota 203,2, 2. Roj Władysław 45, 46 m, 203,0, 3.
Kozak 43,5, 44,5 m, 197,3, 4. Forteczki 44, 45 m, 194,7, 5. Karpiel
Stanisław 42,5, 43,5 m, 188,0. Podobnie jak na innych konkursach w tym
czasie walka była ostra i równa, trudno określić, kto zdobył przewagę.
Forma w tym roku załamała się nagle u Romka na początku lutego , a u mnie
w marcu na Memoriale Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. Obaj, jak
przystało na rywali, mieliśmy bardzo groźne kapotaże na Dużej Krokwi.
Chociaż nie przyniosły one większych skutków fizycznych w psychice naszej
pozostały na długo .
Reprezentował barwy klubów: „Sokoła” (bardzo krótko), potem HHN (też
krótko), a następnie AZS Zakopane i CWKS Zakopane (od zakończenia służby
wojskowej). Już jako junior błysnął talentem, zdobywając tytuły mistrza
Polski w skokach, z powodzeniem startował także w konkurencjach
zjazdowych. Wcześnie zaczął rywalizację z seniorami, ale opisywany powyżej
upadek na Krokwi wyłączył go z uprawiania skoków na dwa lata. W 1952 r.
lekkomyślni sędziowie wypuścili Romana ze zbyt wysokiego rozbiegu na
Krokwi, w dodatku w śnieżnej kurniawie, ten przeskoczył skocznię i miał
groźny kapotaż. Potem złapał kontuzję łękotki, nadal z góralską upartością
wierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę. W roku olimpijskim (1956) wygrywa
zawody w Gallio we Włoszech, a na zawodach przedolimpijskich w Cortinie
był dziewiąty. Ładnie zaprezentował się na przedolimpijskim konkursie
skoków w Andermatt (Szwajcaria), gdzie zajął 9. miejsce (był 3. z
Polaków). Dlatego zakwalifikował się do czwórki skoczków jadących do
Cortiny na Igrzyska i wziął udział w VII. Zimowych Igrzyskach Olimpijskich
w Cortina d' Ampezzo we Włoszech i w konkursie skoków na skoczni „Italia”
zajął 25. miejsce (skoki 77, 5 i 71,5 m z notą 189,0 pkt).
Wyniki konkursu skoków na VII. ZIO w Cortina d' Ampezzo (Włochy) –
skocznia K 72 5 lutego 1956 r. - najlepsza dziesiątka zawodników i miejsca
Polaków
______________________________________
Skakał też dobrze w zakopiańskim Memoriale Bronisława Czecha i Heleny
Marusarzówny. W tym samym roku ustanowił nieoficjalny rekord Krokwi.
Nieoficjalny rekordzista Krokwi – 93,5 m…
Było to 2 kwietnia 1956 roku, kiedy odbył się na Wielkiej Krokwi otwarty
świąteczny konkurs skoków, rozegrany w drugim dniu Świąt Wielkanocnych, w
którym zwyciężył Roman Gąsienica-Sieczka przed Andrzejem
Gąsienicą-Danielem. Na starcie stanęła cała czołówka polskich skoczków:
Franciszek Gąsienica-Groń, Józef Huczek, Janusz Fortecki, Leopold Tajner
oraz legendarny „Dziadek”- Stanisław Marusarz, który jako przedskoczek
skoczył z najwyższego rozbiegu dwa razy po 86,5 metra. Po oficjalnym
konkursie Marusarz zachęcił młodszych kolegów do skoków z pełnego rozbiegu
i do próby pobicia rekordu Krokwi, który wtedy należał do znakomitego
niemieckiego skoczka – Harryego Glassa – 88 metrów. Wyzwanie przyjęło
dwóch najlepszych polskich skoczków: Roman Gąsienica-Sieczka i Andrzej
Gąsienica-Daniel. Pierwszy skakał Marusarz, jak zwykle potężnie i
dynamicznie wyszedł z progu i skoczył aż na 93 metr Wielkiej Krokwi.
Lądowanie z wysokiego pułapu prawie na równinę rozbiegu silnie „prasuje”
„Dziadka” i skok kończy się jednak podpórką. Mimo to wyczyn 43-letniego
zawodnika budzi wielkie uznanie widowni i huragan braw. Drugi skacze
Sieczka, który pewnie ląduje na 89, 5 metra, bijąc rekord Glassa o 1,5
metra. A więc ponownie Polak jest rekordzistą Krokwi. Ale na tym nie
koniec. Przecież na rozbiegu jest jeszcze Andrzej Daniel, brawurowy
skoczek z Krzeptówek. Idealne wyjście z progu, wysoki lot.. i lądowanie na
92, 5 metrze Krokwi – tego jeszcze nie było. To nowy rekord zakopiańskiej
skoczni. Skoczkowie ze względu na dobre warunki postanawiają skakać
jeszcze raz. Na rozbieg idą Marusarz, Andrzej Daniel, Sieczka i Huczek.
Śnieg zaczyna zamarzać, zwiększa się szybkość na progu, więc publiczność
liczy na jeszcze dłuższe skoki. I nie zawodzi się. Pierwszy skacze
ponownie „Dziadek” Marusarz. Skacze ostrożniej, ale ląduje pewnie na 91
metrze. A przecież „Dziadek” skacze z zawodnikami młodszymi od siebie o
prawie 20 lat. Jest fenomenem Krokwi, „królem skoków”, wiecznie młody, i
tak jak za dawnych lat bardzo dynamicznie wychodzi z progu. Skaczący po
nim Huczek ma upadek na 88,5 metrze. Teraz wszyscy czekają na dwójkę
stojącą na górze.
Pierwszy skacze Sieczka, z progu jak pisał red. Matzenauer, wyszedł jak z
katapulty. Ląduje pewnie na 93,5 metrze. Na górze został już tylko Andrzej
Daniel. Chce skoczyć jeszcze dalej, będzie więc lądował prawie na równym.
„Daniel wychodzi wspaniale z progu, tuz potem przybiera najbardziej
aerodynamiczną sylwetkę, leży wprost na deskach, wychylony do przodu. Jego
skok ciągnie się jakby wiekami, wreszcie ląduje na 98 metrze”.
Olbrzymia siła dusi go do zeskoku.. Pod Danielem uginają się nogi, na
ułamek sekundy siada na tyłach nart, lecz momentalnie się podrywa i jedzie
dalej. Ogłoszony wynik wywołuje spontaniczną owację na cześć tego
odważnego chłopca. Mało brakło Danielowi do setki (dwa metry), a jeszcze
mniej do ustania tego najdłuższego w historii Krokwi (przed jej przebudową
– przyp. W.S) skoku narciarskiego. Andrzej Gąsienica-Daniel lądował z
prawej strony i miał pod sobą nie ubity zeskok. Publiczność wyniosła około
pięciu tysięcy ludzi i żywo przyjmowała loty narciarskie na Krokwi, bowiem
były to już skoki bardzo długie. Tak więc to Roman Gąsienica-Sieczka był
ostatnim rekordzistą Krokwi przed jej przebudową - skokiem 93,5 m. Skokom
towarzyszyła wspaniała, słoneczna pogoda. Tamten wyjątkowo piękny konkurs
tak wspomina Władysław Gąsienica-Roj:
Na skoczniach spotykaliśmy się nadal prawie stale, a w dniu 2 kwietnia
1956 r. Romek jako olimpijczyk w skokach, ja jako akademicki wicemistrz
świata w kombinacji klasycznej razem z Andrzejem Danielem, Stanisławem
Marusarzem, Władysławem Tajnerem i Józefem Huczkiem (wszyscy olimpijczycy)
– podjęliśmy walkę o rekord skoczni. Było to po konkursie, a próba odbyła
się w dwóch seriach. Pierwsza przyniosła najdłuższy skok Danielowi 92,5 m
(rekord został pobity o 1,5 m), Romek 89,5, Marusarz 91 m. W drugiej serii
Romek poprawił rekord na 93,5 m, zaatakował go jeszcze Daniel, ale skoku
98 m nie był w stanie ustać. Podczas tych prób Tajnerowi, Huczkowi mnie
brakło trochę do 90-tki, ale pobiliśmy ówczesne rekordy życiowe. Dla mnie
najważniejszym było, że brałem udział w spektaklu, którego głównym
bohaterem był Romek. Tak więc Romek pozostał na zawsze rekordzistą
(nieoficjalnym – przyp. W.S) Starej Krokwi, na której ojciec jego w latach
1925-1929 bił rekordy Polski w długości skoków od 36 m począwszy a na 66 m
skończywszy. Potem Romek został jeszcze rekordzistą Średniej krokwi – 68
m, który to rekord pobity został dopiero po przebudowie. Przedtem był już
rekordzistą Małej Krokwi – 54,5 m i jest nim do tej pory od lat prawie
20-tu, o czym niewielu już pamięta. Podczas bicia tych rekordów brałem
czynny udział, a na Małej Krokwi przez kilka minut byłem rekordzistą 53,5
m. Rekord odebrał mi Romek .
Tak więc dwa rekordy Wielkiej Krokwi należą do Gąsieniców-Sieczków - jeden
oficjalny (Stanisław) i jeden nieoficjalny (Roman). Zawodnicy z tamtego
okresu bardzo ciepło wspominają Romana Sieczkę, wśród nich zacytujmy
wypowiedź Antoniego Marmola, który w tym samym okresie trenował biegi
narciarskie w CWKS Zakopane:
Romek był bardzo pracowitym i sumiennym zawodnikiem. W czasie zgrupowań
CWKS i kadry na Kondratowej, w schronisku Skupnia mieszkaliśmy w jednym
pokoju. Wtedy Romek z Przełęczy Goryczkowej pod Zakosy zjechał na
skokówkach na bulę. Tego nigdy nie zapomnę. Potrafili zjechać nad bulę nad
schroniskiem razem z Olkiem Kowalskim. Obaj byli bardzo odważnymi
zawodnikami. Oglądałem też rekordy jakie bili na Krokwi, a dopingował ich
do tego Marusarz, który trochę tych wszystkich chłopaków „podpuszczał” do
bicia dawnego rekordu .
Straszliwy upadek w Harrachowie (1957)… i koniec kariery
Po olimpijski debiucie kariera Romana rozwijała się nadal. Skakał dobrze
także w sezonie letnim wygrywając konkurs otwierający skocznię w Warszawie
. Wyniki, które w tym okresie uzyskiwał, spowodowały, że znalazł się w
kadrze polskich skoczków, przygotowujących się do Mistrzostw Świata FIS w
Lahti w roku 1958. Rok przed tą imprezą Sieczka skakał świetnie - wziął
udział w konkursie skoków o Puchar Montgomery'ego w Szwajcarii i zajął w
nim trzecie miejsce. Nagrodę wręczał mu wtedy sam „Monty” – Marszałek
Montgomery. Wszystko układało się dobrze i ze startem w Lahti Roman wiązał
duże nadzieje. Niestety - w tym samym roku na igielitowej skoczni w
Harrachowie doznał bardzo ciężkiej kontuzji, która sprawiła, że już nigdy
nie wziął udziału w zawodach na skoczni. Stało się to 24 października 1957
r. Tamte tragiczne chwile tak wspomina jego żona, Helena
Gąsienica-Sieczka:
To stało się na skoczni igelitowej w Harrachowie, jeszcze na rozbiegu,
Roman ruszył z rozbiegu, ale upadł i zawisł na drucie, który rozerwał mu
nogę. Przez chwilę zanim ratownicy dotarli sam ratował się. Był w szpitalu
Czechosłowacji, ale miał tam krwotoki, potem, po powrocie do kraju trafił
do kliniki prof. Grucy. Tam był leczony, ale nastąpiła martwica i ze stopy
pozostała tylko połowa pięty. Był w tej klinice długo ponad 1,5 roku,
odwiedzali go tam koledzy z kadry. Czy to go załamało? Raczej nie, nie był
załamany. Po wyleczeniu nie wrócił już do zawodów, ale skakał jeszcze na
nartach, nawet z dziećmi. Zrobił sobie sam aparat na nogę, by móc jeździć
na nartach - taką specjalną protezę. Za wypadek dostał jednorazową
zapomogę, za którą kupiliśmy trochę drzewa na budowę domu. Dawał sobie
dzielnie radę, mimo, że z początku noga krwawiła. Nadal zajmował się z
powodzeniem stolarką, klękał na chorej nodze i pracował, dawał radę. Mówił
mi, że cieszy go praca, i że przynajmniej życia po wypadku nie zmarnował .
Roman Sieczka może być podziwiany za swoje zachowanie w tamtych chwilach.
Mimo trudnej sytuacji, krwotoków, ciągle wierzył, że lekarzom uda się
uratować jego stopę, ciągle mocno był przekonany, że powróci na skocznię.
Krzysztof Blauth, znany dziennikarz sportowy z tamtego okresu, pisał, że
„Romek Sieczka wierzy, jest mocno przekonany, że będzie skakał”. Te
oczekiwania jednak się nie spełniły. Władysław Gąsienica-Roj wspomina, że
w uratowaniu nogi przeszkodził pechowy upadek: – Podczas dwuletniego
pobytu w klinice Romek pewnego dnia miał upadek. Chodził o kulach po
korytarzu, który na mokro czyściły salowe i poślizgnął się upadając tak
nieszczęśliwie, że uraził się w nogę ponownie i dużą część stopy i pięty
niestety trzeba było amputować – wspomina. Na zakończenie swoich wspomnień
o Romanie Gąsienicy-Sieczce Władysław Gąsienica-Roj opisuje jego lata już
po wypadku:
Potem skakał jeszcze wielokrotnie, najczęściej na skoczenie „Za Drzymałką”
przy drodze do Rojów na nartach., z których jedna była specjalnie
przystosowana przez niego do chorej nogi. Mimo wszystko były to skoki
znacznie przewyższające nasze rekordy sprzed wojny. Podczas tej 20-letniej
rywalizacji nie doszło między nami do najmniejszego konfliktu, cieszyliśmy
się z sukcesów niezależnie od tego, który je w danej chwili zdobywał.
Razem smarowaliśmy narty, układali plany taktyczne. Myślę, że była to
rywalizacja, jakiej można życzyć wszystkim sportowcom, tym, którzy chcą w
sporcie uzyskać maksimum przyjemności i satysfakcji .
Bartłomiej Gąsienica-Sieczka… trzeci w dynastii skoczków…
Trzecim w rodzinie skoczków jest Bartłomiej. Urodził się 26 września 1973
r. Żeby tradycji stało się zadość poszedł w ślady ojca i dziadka.
Startował on z sukcesami w Uniwersjadzie 1993 r. w Zakopanem.. Wystartował
on w konkursach skoków na Średniej i Wielkiej Krokwi. W konkursie na
Średniej Krokwi Bartłomiej Sieczka zajął drugie miejsce za Naoto Ito z
Japonii. W drużynowym konkursie skoków Polacy zajęli trzecie miejsce
(reprezentacja w składzie: Marek Tucznio, Stanisław Ustupski, Jarosław
Mądry i Bartłomiej Gąsienica-Sieczka. Startował też w zawodach najwyższej
rangi – Pucharu Świata. Tak jak moi przodkowie byłem stylistą skoku,
skakałem ładnie, ale nie zawsze daleko – sam mówi po latach. Należy sobie
zdać sprawę, że takich wielopokoleniowych rodzin, w których sport
narciarski uprawiają trzy pokolenia jest naprawdę niewiele.
Na tym kończy się narciarska saga rodziny Gąsieniców-Sieczków. Takich
„rodów” związanych przez wiele pokoleń z nartami inne narodowości mogą nam
pozazdrościć. Mamy bowiem: Marusarzów, Bujaków, Zubków, Czechów, Motyków,
Bachledów i Gąsieniców, Sieczków – te rodziny tworzyły potęgę polskiego
narciarstwa. 29 października 1998 r., w piątą rocznicę śmierci „Dziadka”
Stanisława Marusarza ziemię pobrana z progu Wielkiej Krokwi, rozsypali na
grobie „króla nart” Roman i Bartłomiej Gąsienica-Sieczka – był to symbol
łączności między pokoleniami skoczków narciarskich, startujących na
Wielkiej Krokwi im. Stanisława Marusarza. Oprócz tego grób króla nart
posypano ziemią z miejsc, gdzie odnosił największe sukcesy: z Planicy,
Garmisch-Partenkirchen, Montelupich, spod więzienia, z którego uciekał po
życie. Także ziemią z Wielkiej Krokwi, ze skoczni której „Dziadek” był
dziewięciokrotnym rekordzistą, a której pierwszy rekord należał do
Gąsieniców-Sieczków. W ten sposób, dzięki świetnemu pomysłowi Władysława
Gąsienicy-Roja, zamanifestowano łączność pomiędzy pokoleniami polskich
skoczków narciarskich. Łączność, która ciągle trwa…
Po zakończeniu kariery Roma Sieczka zajął się stolarką. Był też
absolwentem Technikum Mechanicznego (konserwator maszyn). Cieszył go
bardzo fakt, iż jego syn Bartłomiej poszedł w jego sportowe ślady i został
skoczkiem narciarskim. Uczestniczył też bardzo czynnie w życiu społecznym
i kulturalnym Kościeliska i Zakopanego. Ponieważ świetnie grał na
skrzypcach, był prymistą, to podjął się pracy instruktora w zespole
szkolnym działającym przy Szkole Podstawowej w Kościelisku. Należał także
do zespołu „Polaniorze” (był współzałożycielem tego zespołu) z
Kościeliska, z którego działalnością był bardzo silnie związany. Był też
zasłużonym członkiem Związku Podhalan, oddziału w Kościelisku i oddziału
Tatrzańskiego. Czynnie uczestniczył w wielu posiadach organizowanych w
Domu Ludowym w Kościelisku, zarówno jako muzykant, a także czasami
wspominał swoją sportową karierę, która zakończyła się tak dramatycznie.
Opowiadał o zapaleniu znicza olimpijskie w Cortinie i o swoich skokach,
które medalu mu co prawda nie dały, ale reprezentowanie barw Polski z
orzełkiem na ramieniu uważał za wielki zaszczyt. Pozostawił w bólu rodzinę
i społeczności lokalne Kościeliska i Zakopanego. Żył góralszczyzną i
ciągle dawał innym cząstkę siebie. Zamiłowania był także świetnym
stolarzem, a meble, które wykonywał imponują ilością ozdób drewnianych,
wykonanych z mistrzowską precyzją. Roman Gąsienica-Sieczka zmarł, po
długiej chorobie, w dniu 26 sierpnia 2006 r. i został pochowany na Nowym
Cmentarzu w Zakopanem. Nad grobem przyjaciela z zakopiańskiej Wielkiej
Krokwi przemawiał były skoczek AZS, Władysław Gąsienica-Roj, przyjaciel ś.
p. Romana. Tak kończy się opowieść o trzech pokoleniach skoczków z tej
rodziny, opowieść, która brzmi jeszcze w tatrzańskich turniach, bo chociaż
nie ma już Stanisława i Romana Gąsieniców-Sieczków, tę opowieść, jak i
starodawne Sabałowe nuty, legendy o zbójnickich skarbach ukrytych w
kotlikach ciągle słychać w turniach. Przynajmniej ja w to wierzę...".
Wojciech Szatkowski
Muzeum Tatrzańskie
|