"Złamana młodość
opowieść o "Dzidku" Hryniewieckim".
Leci
Co wtedy myśli
Gdy przecina przestrzeń?...
O czym wtedy marzy
O kruchym zwycięstwie,
Które łatwo rozsypie się na płatki klęski
17 listopada 1981 r. w Bielsku-Białej zmarł Zdzisław Hryniewiecki. Miał 43
lata, z czego aż 22 spędził na inwalidzkim wózku. W pogrzebie, który miał
miejsce 21 listopada, uczestniczyli ludzie, którzy identyfikowali się z
jego tragedią. Sportowcy, olimpijczycy i zwykli ludzie, którzy kiedyś
podziwiali klasę tego najzdolniejszego z wychowanków trenera Kozdrunia.
"Dzidek" był bowiem największym talentem sportowym końca lat 50. spośród
skoczków polskich. Zadziwiał rywali i kibiców pięknymi i dalekimi skokami.
Przebojowo wdarł się do czołówki skoczków krajowych, a potem światowych.
Najlepszym skoczkiem świata w tym okresie był Helmut Recknagel, ale
"Dzidek" skakał dalej od niego i piękniej. W prasie sportowej naszego
kraju pisano o nim - "Zadziora", "Kozak", "Gangster", ale najczęściej
nazywano go po prostu "Dzidkiem". Młodego, bo zaledwie 21-letniego
zawodnika, nazywano objawieniem na światowych skoczniach. W kraju wszyscy
znawcy narciarstwa byli zgodni, że od czasów Stanisława Marusarza nie
mieliśmy równie utalentowanego zawodnika. Tragiczny wypadek na skoczni w
Wiśle - Malince rzucił "Dzidka" na wózek inwalidzki. Los był dla niego
wyjątkowo okrutny. W ciągu ułamka sekundy zmienił tego wyjątkowo zdolnego,
tryskającego młodością i wysportowanego chłopaka, w kalekę.
* * *
Zdzisław Hryniewiecki urodził się 1 września 1938 r. Pochodził ze Lwowa i
już jako kilkuletni chłopiec uganiał się na drewnianych nartach po
Łyczakowie, ku uciesze swego ojca, niegdyś piłkarza lwowskiej "Pogoni". Ze
Lwowa pochodziła też matka Zdzisława - Julia. Po II wojnie światowej
Hryniewieccy byli zmuszeni opuszczać rodzinny Lwów i trafili do
Bielska-Białej. A ponieważ wokół gór nie brakowało, więc siedmioletni
Zdzisław wrócił do nart. Zaczynał od kombinacji norweskiej. Był bardzo
dobrze wygimnastykowany, miał "smykałkę" do uprawiania sportu i naturalną
sprawność. Narty nie były jego jedyną sportową pasją. Świetnie pływał i
był mistrzem Polski juniorów w sztafecie cztery razy 50 m stylem dowolnym.
Pierwsze kroki w narciarstwie stawiał pod okiem starszego brata - Janusza.
Startował w barwach klubu BBTS Bielsko - Biała i wybrał narciarskie skoki.
Pierwszy, odnotowany w źródłach jego sukces, to rok 1948 i zwycięstwo na
skoczni w "Cygańskim Lesie", po dwóch skokach na 16 metrów . Walczył na
skoczniach właściwie tylko przez dwa sezony, ale jakie to były sezony.
Prześledźmy tę serię sukcesów. Zaczęło się od udanego startu w Memoriale
im. Bronisława Czecha w 1958 r., gdzie był drugi w skokach, za Szamowem z
ZSRR i trzeci w dwuboju klasycznym. Miał wtedy niecałe 20 lat.
Droga do sławy
Talent dany jest nielicznym. "Dzidek" go miał i w pełni pokazał w
przedolimpijskim roku 1959. Wywalczył wtedy tytuł mistrza Polski. Pokonał
plejadę najlepszych polskich skoczków: drugi był Jan Furman, a trzeci
Władysław Tajner. Dostarczył widzom wielkich emocji podczas konkursu
skoków na Wielkiej Krokwi w Zakopanem, rozegranego podczas Memoriału
Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. W pierwszej serii miał 77,5
metra. Prowadził przed Szwedem Lingvistem, który skoczył 76,5 m przed
zawodnikiem ZSRR, Szamowem. Rywale chcieli postawić jednak na swoim i
koniecznie wygrać z "zadziornym" Polakiem. Skakali bardzo daleko: Sannikow
z ZSRR miał 79,5 m, Lingvist i Szamow - po 78 m. Teraz wszyscy kibice
czekali na skok Polaka. Ten stanął na rozbiegu, ruszył w dół i znowu
pokazał klasę. Po idealnym wybiciu z progu osiągnął 81 m i wygrał konkurs.
W styczniu 1960 r. startował w silnie obsadzonych zawodach w Lauscha w NRD.
Stoczył wtedy porywający pojedynek z najlepszym skoczkiem z NRD, Helmutem
Recknaglem. Wynikiem tej walki był remis, ponieważ Dzidek wygrał jeden
konkurs, Recknagel drugi. Po tych sukcesach redaktor Krzysztof Blauth tak
pisał o jego fenomenalnej dyspozycji: - Kozak - oto najlepsze określenie
Dzidka Hryniewieckiego. Jego skoki mogą być lepsze lub gorsze, udane lub
nieudane, lecz w każdym najdrobniejszym elemencie każdego z nich widać
olbrzymie serce do walki, widać tę młodzieńczą czupurność, "kozackość"...
No i wrodzony ptasi instynkt.
Ten "ptasi instynkt" pokazał Hryniewiecki na "mamucie" w austriackim Kulm/Bad
Mittendorf w marcu 1959 r. - Dzidek Hryniewiecki podszedł do Harry Glassa
i zaproponował: "Załóżmy się. Jeśli pan wygra ze mną, to stawiam ja, jak
ja z panem, to płaci pan". Brązowy medalista z Cortina d´ Ampezzo,
fenomenalny skoczek, bóstwo NRD, rekordzista połowy skoczni europejskich,
a w tym również naszej Krokwi (88 m) zawodnik należący przez parę lat do
ścisłej czołówki światowej, popatrzył na nieznanego szerzej młokosa jak na
wariata, ale zgodził się. W Kulm było pięć kolejek skoków. Dzidek
Hryniewiecki wygrał z Glassem wszystkie i po drodze ustanowił rekord
Polski w długości skoku odległością 116 metrów, a w lotach, w których
startował po raz pierwszy w życiu, wywalczył piąte miejsce. Znalazł się w
gronie najlepszych skoczków świata . W Kulm skoki trwały trzy dni: podczas
pierwszego "Dzidek" był czwarty, za Norwegiem Yggesethem, a przed
Leodolterem i Habersatterem. Drugiego dnia Polak był jedenasty, trzeciego
szósty, a w łącznej klasyfikacji piąty. W sezonie 1958/59 startował też w
Oberwiesenthal, gdzie zajął trzecie miejsce, za Recknaglem i Glassem -
najlepszymi skoczkami z NRD. Był czwarty podczas silnie obsadzonych
zawodów w Klingenthal, gdzie pokonał Recknagla. Po tym sezonie "Dzidek"
znalazł się w grupie najlepszych skoczków świata . Niezwykle wysoko
oceniał jego umiejętności trener Mieczysław Kozdruń i międzynarodowi
znawcy skoków narciarskich, dla których nie ulegało wątpliwości, że młody
Polak będzie kandydatem do medalu olimpijskiego. "Dzidek" stał się
niekwestionowanym liderem grupy polskich skoczków. Jego wspaniała
dyspozycja mobilizowała kolegów do pracy i sezon 1958/59 był najlepszym
dla polskich skoków od pamiętnego 1938 r., kiedy Stanisław Marusarz
sięgnął po medal w Lahti.
W stronę Squaw Valley
Był murowanym kandydatem na Zimowe Igrzyska w Squaw Valley i jako jeden z
pierwszych otrzymał olimpijską nominację. Rok 1960 Hryniewiecki rozpoczął
od bardzo dobrych startów. W styczniu wygrał konkurs skoków, organizowany
w ramach Pucharu Beskidów na skoczni w Wiśle - Malince, przed Władysławem
Tajnerem i Józefem Gąsienicą-Bryjakiem. Prasa sportowa donosiła: 16
stycznia 1960 r. Hryniewiecki rozniósł zagranicznych i krajowych rywali na
skoczni w Malince. Większość dziennikarzy mówi już o nim nie jako o
skoczku, ale jak o zjawisku, fenomenie - podobnie wyrażano się w ubiegłym
sezonie o naszym super skoczku - Adamie Małyszu.
Kolejny sukces odniósł na międzynarodowych zawodach w Klingenthal, gdzie
po skokach na 82 i 81,5 m pokonał "orła Turyngii" - Recknagla. W
Oberwiesenthal był pierwszy, ponownie przed Recknaglem, Glassem z NRD i
Sannikowem i Szamowem z ZSRR. "Dzidek" wygrał tam jeden z konkursów, a w
następnym był trzeci. Hryniewiecki pokonał wtedy już po raz kolejny
plejadę najlepszych skoczków świata. Był jedynym polskim skoczkiem, który
dwukrotnie pokonał Helmuta Recknagla. "Dzidek" uzyskał przewagę już w
pierwszej serii, a w drugiej Recknagel miał upadek. Hryniewiecki widząc co
się stało, skoczył bliżej, ale pewnie ustał skok i zajął pierwsze miejsce.
Cała trójka najlepszych polskich skoczków - Hryniewiecki, Tajner i Gustaw
Bujok reprezentowała w sezonie olimpijskim wysoką formę. Bardzo cieszyło
to trenera reprezentacji Mieczysława Kozdrunia. Twierdził on, że
Hryniewiecki musi pracować tylko nad dalszym "szlifem" elegancji stylu i
lądowaniem. Młody skoczek BBTS-u był w doskonałej formie, mawiał: - nie
chcę grać roli "pewnego średniaka" i zajmować miejsca w drugiej
dziesiątce. Skakał takim stylem jak Recknagel, z rękami wyciągniętymi w
drugiej fazie lotu przed siebie. Jego skoki charakteryzowały się brakiem
kalkulacji, zawsze za to pełne były dynamiki, skoczek starał się za każdym
razem uzyskać maksymalną długość. Dzisiaj fachowcy powiedzieliby, że był
klasycznym "fighterem" - w czasie każdego ze swoich skoków walczył o
odległość. Są to cechy "rasowego" skoczka z zadatkami na mistrza.
W tym samym czasie zyskał przyjaciela. Dwaj polscy skoczkowie:
Hryniewiecki i Władysław Tajner - rywale na skoczni, szybko stali się
bliskimi przyjaciółmi. Hryniewiecki szedł błyskawicznie w górę
narciarskich statystyk, a Tajner jakby gonił swego młodszego kolegę i też
skakał coraz lepiej. Ich przyjaźń nie dotyczyła zresztą tylko sfery samego
sportu. Tajner wspomina "Dzidka" w sposób następujący: - Walczyliśmy razem
o wyjazd olimpijski do Ameryki. Świetnie wypadliśmy podczas konkursu w
Oberwiesenthal. Podziwiałem klasę "Dzidka". Był to wspaniały chłopak.
Zdecydowany, miał charakter, nie bał się niczego i nikogo. Bardzo mi tym
imponował. Jego stanowczość przejawiała się też w rozmowach z trenerem,
kiedy "Dzidek" potrafił walczyć o swój punkt widzenia . Ten pogląd
podzielali także dziennikarze i znawcy narciarstwa w kraju, którzy
widzieli w Hryniewieckim kandydata do medalu olimpijskiego.
Tragedia na skoczni w Wiśle-Malince
Niestety tak się nie stało. Tragedia wydarzyła się 28 stycznia 1960 r. Na
parę dni przed wyjazdem na olimpiadę Hryniewiecki brał udział w ostatnim
przedolimpijskim treningu na skoczni w Wiśle-Malince. Gdy rozgrywano na
niej trening, trzeba było zamknąć ruch kołowy, bo zeskok kończy się na
środku asfaltowej szosy. Niby był to zwykły trening, ale zmienił życie
Hryniewieckiego. Skakało dwóch skoczków kadry: Hryniewiecki i Władysław
Tajner. W pierwszej serii Tajner skoczył ponad 70 m, a "Dzidek" aż 78 m -
tylko o pół metra mniej od swojego rekordu tej skoczni. Lądował jednak z
podpórką i w drugiej serii chciał wyeliminować ten błąd. Wtedy zdarzyła
się tragedia - zbyt wczesne wyjście z progu i ciężki upadek. Sam
Hryniewiecki tak opowiadał o swoim drugim skoku: - W drugiej próbie nie
wziąłem pod uwagę zaleceń trenera Kozdrunia by skakać ostrożniej. Nie była
to jednak brawura. A może to moja klasa mnie zgubiła, mój upór? Walczyłem
o długi ustany skok, mimo iż wybiłem się jeszcze przed progiem. W drugiej
fazie lotu zacząłem niebezpiecznie pikować głową w dół i upadłem plecami
na dzioby nart.
Władysław Tajner, który miał skakać zaraz po Hryniewieckim, obserwował z
rozbiegu skoczni tragedię kolegi. - Byłem zszokowany. Wiedziałem, że jest
źle. W powietrzu "Dzidek" poleciał głową do przodu, widziałem spody jego
nart! Po upadku rzuciłem nartami i pobiegłem do niego. "Dzidek" był
jeszcze świadomy i w pierwszym momencie nie zdawałem sobie sprawy, że to
tragiczny koniec jego wspaniałej, lecz jakże krótkiej kariery.
Na inwalidzkim wózku
Efektem upadku był złamany kręgosłup. Obrażenia były bardzo poważne:
złamanie trzonu kręgu szyjnego i stłuczenie klatki piersiowej. W wyniku
urazu nastąpił natychmiastowy niedowład górnych kończyn i całkowity
bezwład tułowia wraz z kończynami dolnymi. Stała się jedna z większych
tragedii w historii polskiego sportu. Najpierw karetką szybko przewieziono
go do szpitala w Cieszynie, a następnie helikopterem został dostarczony do
Instytutu Chirurgii Urazowej w Piekarach Śląskich. Stwierdzono tam
złamanie trzonu piątego kręgu szyjnego i uszkodzenie rdzenia. Założono
wyciąg i "Dzidek" czekał na operację. Odbyła się ona 9 lutego 1960 r.
Udała się częściowo. Zresztą przy ówczesnym poziomie wiedzy lekarskiej nie
mogło być inaczej. Ale powiedzmy szczerze, że nawet obecnie, mimo
ogromnego postępu medycyny, nie przywrócono by Hryniewieckiemu sprawności
fizycznej. Opiekowali się nim najlepsi polscy lekarze, jak doktor Antoni
Smolik, dr Janusz Daab, dr Sowiński i inni. Tragedię skoczka z Bielska
śledził cały kraj. W tym samym roku czytelnicy "Przeglądu Sportowego"
przyznali Hryniewieckiemu, w plebiscycie na najlepszego sportowca, tytuł
honorowego sportowca roku 1960. Po latach pytany, czy narzeka teraz na to,
że wybrał narciarskie skoki i sport, które doprowadziły go do kalectwa,
Hryniewiecki powiedział, że gdyby jeszcze raz stanął przed wyborem swojej
drogi życiowej, to wybrałby... narciarskie skoki. Nic dodać, nic ująć. W
tym czasie, gdy w kraju walczono o zdrowie Hryniewieckiego, w odległym
Squaw Valley skoczkowie toczyli bój o olimpijskie medale. Na skoczni
bezkonkurencyjny okazał się Recknagel, którego dwukrotnie "Dzidek" "ograł"
w Klingenthal i Oberwiesenthal. Przez cały czas interesował się
najważniejszymi wydarzeniami dotyczącymi polskiego sportu.
Nie wdając się w dywagacje nad przyczynami wypadku w Wiśle-Malince, należy
powiedzieć, że w sporcie tak ekstremalnym jak skoki narciarskie ciężkie
wypadki niestety się zdarzają. Bardzo ciężkie upadki na skoczniach w tym
samym okresie mieli: medalista z Cortiny d` Ampezzo - Franciszek
Gąsienica-Groń, który po upadku na Wielkiej Krokwi wpadł w stan śpiączki,
Roman Gąsienica-Sieczka na skoczni igielitowej w Harrachovie stracił
stopę, wielu skoczków odnosiło wstrząsy mózgu i złamania. Skoki były
bardziej niebezpieczne, skakano bez kasków. Nawet dzisiaj, mimo ogromnego
postępu w sprzęcie stosowanym przez skoczków, podobnie ciężkie kontuzje
się zdarzają. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek.
Między niebem a piekłem...
Kontynuując rehabilitację Hryniewiecki trafił do kliniki w duńskim
Hornbaek - europejskiego centrum leczenia osób z uszkodzeniami kręgosłupa.
Główny Komitet Kultury Fizycznej, kierowany w tym okresie przez
Włodzimierza Reczka, znalazł fundusze na jego leczenie. Część kosztów
pokryła amerykańska Polonia. Dzidek jeszcze wtedy wierzył, że duńscy
lekarze przywrócą mu władzę w nogach, że, chociaż już nigdy nie wróci do
narciarskich skoków, to będzie normalnym człowiekiem. Normalnym, czyli
takim, który jest niezależny ruchowo i potrafi się poruszać o własnych
siłach. To by mu prawdopodobnie wystarczyło. Niestety nie udało się. Mimo
codziennych zabiegów, masaży niestety nie udało się przywrócić sprawności
jego mięśniom. Nauczył się jednak samodzielnie siedzieć i potrafił stać w
poręczach. Jednak na zawsze został przykuty do wózka inwalidzkiego. Dzięki
intensywnej rehabilitacji poprawiła się natomiast sprawność rąk. Potem
kontynuował rehabilitację w kraju, w Konstancinie i Ciechocinku. Tam też
poznał pielęgniarkę - Wandę Góralską, którą zafascynował ten wiecznie
uśmiechnięty chłopak, który mimo kalectwa miał ten dziwny blask w oczach,
który zjednywał mu ludzi. Kiedy "Dzidek" wziął z nią ślub, życie jakby
zaczęło się układać. Zdawało się, że zła karta zaczyna się od niego
odwracać. Otrzymał mieszkanie, a ówczesne władze PZN i PKOL zachowały się
bardzo przyzwoicie. Ufundowały mu samochód - "Skodę". Wraz z żoną i
przyjaciółmi jeździł nim latem nad rzekę, a zimą na konkursy skoków do
Wisły, Zakopanego i Szczyrku. Wtedy przy "Dzidkowej" Skodzie ustawiały się
kolejki młodych ludzi i prosiły o autografy. Ten uśmiechnięty chętnie je
rozdawał. Wszyscy wiedzieli, kto jest Hryniewiecki. W domu w
Bielsku-Białej goście czuli się w towarzystwie gospodarza doskonale. Ten
tryskał humorem, pogodą ducha, którymi przyciągał, jak "magnesem", ludzi.
Był znawcą muzyki, miał ogromną płytotekę nagrań różnych rodzajów muzyki.
Odwiedzali go ludzie wybitni: aktor - Zbigniew Cybulski, bokserzy -
medaliści olimpijscy - Marian Kasprzyk, Zbigniew Pietrzykowski, koledzy z
kadry i trener Mieczysław Kozdruń, dla którego kalectwo "Dzidka" stało się
największą trenerską tragedią z której do końca życia się nie potrafił
otrząsnąć. Wydawać by się mogło, że jego życie ulegnie stabilizacji. Tak
się jednak nie stało. Zaczęły się z czasem komplikacje rodzinne. Gdy
pierwsze zauroczenie, towarzyszące poznawaniu się młodych ludzi, powoli
mijało, zaczęły się problemy. Wanda Góralska nie chciała być tylko
pielęgniarką, marzyła o tym by mieć dzieci. A tego w ich związku być nie
mogło. Niby nie ponosił za to winy, bo wiedziała, wiążąc się z
Hryniewieckim co ją czeka, a jednak. Małżeństwo po pięciu latach rozpadło
się. Wtedy coś "pękło" także w Hryniewieckim. Coraz rzadziej uśmiechał
się, był częściej nie zadbany, przytył, pojawili się "koledzy". Coraz
częściej zadawał sobie pytanie: po co ja żyję? Miał dni w których był taki
jak dawniej - tryskający humorem, dowcipny, nie złamany przez los, ale
takich chwil było już mniej. Szczerze podziwiam tego człowieka, który mimo
kalectwa nie zamknął się w sobie, w domu, lecz nadal był otwarty na ludzi
i ich sprawy - sukcesy i problemy. To jest wydaje mi się, prawdziwe
mistrzostwo "Dzidka" Hryniewieckiego, być może cenniejsze nawet od jego
sukcesów sportowych.
Wśród swoich pamiątek sportowych; dyplomów, proporczyków, nagród, listów,
telegramów i innych posiadał dwie teczki formatu A - 4 z wklejonymi
wycinkami prasowymi z okresu swojej największej sławy. Pierwsza nosiła
tytuł "starty ... falstarty", a druga "byłem w piekle". Datą rozdzielającą
te dwie skrajne wartości: "niebo" - wielkie sukcesy oraz "piekło" kalectwa
był pamiętny dzień 28 stycznia 1960 roku. Starał się jednak nie narzekać
na swój los mimo, że na wózku inwalidzkim spędził prawie 22 lata. Z czasem
nasiliła się frustracja. Gdy nadeszły sukcesy innych polskich narciarzy -
Wojciecha Fortuny, Andrzeja Bachledy i Józefa Łuszczka to dziennikarze
przestali odwiedzać Hryniewieckiego i z czasem o nim zapomnieli. Zmarł 17
listopada 1981 roku. W historii polskich skoków Zdzisław Hryniewiecki
pozostanie jednym z największych talentów. Jest też, niestety, talentem,
który nigdy nie mógł wykorzystać swojej szansy. Pokazał jednak, że hart
ducha pomaga nawet w takich sytuacjach, w jakiej on się znalazł. Tylko
nigdy nie należy się poddać. W czterdzieści lat po jego tragicznym skoku
obserwowaliśmy wspaniały sezon w wykonaniu Adama Małysza. "Dzidek" go już
niestety nie doczekał. Jego imieniem nazwano skocznię narciarską na
"Białym Krzyżu", poniżej Przełęczy Salmopolskiej. Organizowano także
"Memoriał Hryniewieckiego" w skokach. Skocznia na "Białym Krzyżu" uległa
niedawno pożarowi. Już niedługo będzie przebudowywana skocznia w
Wiśle-Malince, na której w 1960 r. "Dzidek" stał się kaleką. Może więc
należy nazwać ten obiekt imieniem Zdzisława Hryniewieckiego? Byśmy
potrafili pokazać, że nie odwracamy się plecami do tych, którzy odeszli. A
wtedy będzie można powiedzieć, że w przypadku Hryniewieckiego sprawdziła
się stara maksyma "non omnis moriar" - "nie cały umarłem".
(Powrót)
|