"Trzeba iść ciągle do przodu i mieć szczęście" - Piotr Wala.
Piotr
Wala to jeden z najlepszych polskich skoczków lat sześćdziesiątych. Był
wychowankiem trenera Kozdrunia, a apogeum jego kariery sportowej przypadło
na rok 1962 i Mistrzostwa Świata w Zakopanem, podczas których był ósmy na
Wielkiej Krokwi. Reprezentował barwy naszego kraju podczas Zimowych
Igrzysk w Innsbrucku w 1964 r. Uważa, że uprawianie sportu wypracowało w
nim cechy charakteru jak - systematyczność, punktualność oraz wiele
innych, które przydały mu się w życiu poza sportowym. "Zawsze podchodziłem
poważnie do tego co robiłem" - mówi i jest w tym stwierdzeniu wiele
prawdy, o czym mogłem się sam przekonać. Historie sprzed lat opowiada z
niesłychaną dokładnością, jednak bez zbędnej "fanfaronady" dotyczącej
własnej osoby. Nadal zachowuje sportową sylwetkę i czynnie uprawia sport.
Sprawia wrażenie człowieka konkretnego, nie "chodzącego z głową w
chmurach", lecz realisty, patrzącego z dystansem na otaczający go świat.
Lata spędzone na skoczniach świata uważa za swoje najpiękniejsze, ale
należy do tych szczęśliwców, którym szczęście i sukces towarzyszyły także
w życiu rodzinnym i zawodowym. A to jest nieraz jeszcze ważniejsze niż
sportowe wyniki. Piotr Wala uważa też, że w życiu ciągle trzeba iść do
przodu i mieć, tak jak na skoczni, odrobinę szczęścia.
* * *
Piotr
Wala urodził się 16 grudnia 1936 r. Swoją przygodę z "białym szaleństwem"
rozpoczął od konkurencji alpejskich. Wspomina:
Zacząłem od narciarstwa alpejskiego w klubie KKS "Bielsko". Przez
przypadek znalazłem się kiedyś na skoczni w "Cygańskim Lesie" w
Bielsku-Białej. Tam koledzy namówili mnie bym oddał skok. Byłem na nartach
zjazdowych, ale skoczyłem. Wtedy zauważył mnie trener Suchanek. Ponieważ
trudno było jednocześnie uprawiać konkurencje klasyczne i alpejskie
zadecydowałem podczas zawodów w Szklarskiej Porębie, że wybiorę tę
konkurencję, w której będę lepszy. Ponieważ lepiej skakałem więc
"odłożyłem" narty zjazdowe, a więcej zacząłem trenować skoki. W kategorii
juniorów aż do grupy "C" kręciłem się w granicach 4 - 6 miejsca, ale nie
udało mi się wygrać w poważniejszej imprezie. Dopiero rok 1956 okazał się
dla mnie przełomowym. Cała czołówka, startująca w olimpiadzie, przyjechała
do Szklarskiej Poręby na zawody. Ja tam też startowałem i wygrałem
sobotnio-niedzielne konkursy, a drugiego dnia ustanowiłem rekord skoczni.
To był z pewnością punkt zwrotny w mojej karierze sportowej. W
konsekwencji tego wyniku zostałem powołany do kadry na zbliżający się
Memoriał im. Bronisława Czecha. Muszę powiedzieć, że nasza czołówka była
bardzo szeroka, mocna i trudno się było do niej przebić. W kadrze byli:
Stanisław Marusarz, Jan Kula, Jakub Węgrzynkiewicz, Antoni Wieczorek,
Andrzej Gąsienica-Daniel, Władysław Tajner, Józef Huczek i Jan Furman. Ale
mnie się udało i przez 12 lat byłem w kadrze. Uczestniczyłem dwukrotnie w
Mistrzostwach Świata. Trochę pechowo uciekła mi olimpiada w Squaw Valley w
1960 r.
Wcześniej startował w Turnieju Czterech Skoczni. Tam poznał, że sport był
w tych czasach ściśle powiązany z polityką. W Oberstdorfie doszło do
konfliktu, gdyż organizator nie wywiesił flagi NRD. Zawodnicy tego kraju
stwierdzili wobec zaistniałej sytuacji, że się wycofują. Sportowcy z bloku
wschodniego solidarnie wycofali się także. Dlatego Wali uciekł ważny
start. Startował za to w cyklu zawodów w NRD na skoczniach w
Oberwiesenthal. Brotterode i Oberhofie. - Tam miałem ciężki upadek, w
wyniku którego odniosłem kontuzję kolana. Wyłączyła mnie ona na sześć
tygodni ze skakania i dlatego nie pojechałem na olimpiadę - wspomina.
Wielkim wstrząsem tamtych lat był tragiczny wypadek najzdolniejszego
wychowanka trenera Kozdrunia - Zdzisława Hryniewieckiego. - Dzidek był
wtedy w znakomitej formie. Jego wypadek to był błąd w sztuce, zbyt wczesne
wybicie się z progu spowodowało ciężki upadek. Wszyscy byliśmy
wstrząśnięci tym co się stało. Była w kadrze polskich skoków pewna
psychoza tego upadku. I każdy ze skoczków miał go głęboko zakorzeniony w
sercu. To był nieszczęśliwy wypadek - wspomina.
* * *
Mimo
iż środków na szkolenie kadry w zasadzie nie brakowało, to uważa, że jeśli
chodzi o przygotowania do sezonu, to jednak chłopcom Kozdrunia trochę
brakowało do najlepszych na świecie. Inne ekipy miały o wiele większe
środki na szkolenie, co odbiło się później na wynikach sportowych w
najważniejszych imprezach.
Baza do skoków musi być bardzo solidna. Nie ma miejsca na improwizację.
Już w moich czasach zauważyliśmy, że ekipa z NRD nie trenowała razem z
nami. Mieli swoje tajemnice, a przede wszystkim cały trening filmowali. I
dzięki takiemu postępowi skoczkowie z NRD byli najlepsi na świecie lub
należeli do czołówki. Myśmy zawsze gonili światową czołówkę w sprzęcie i
obiektach i, śmiem twierdzić, do dzisiaj jej nie dogoniliśmy, za wyjątkiem
grupy trenera Tajnera, która przygotowuje się na najwyższym poziomie
światowym. Czasami stojąc na rozbiegu myślałem: Żeby mi się tylko ta narta
nie złamała, gdyż mieliśmy tylko po jednej parze wyczynowych nart z firmy
"Poppa". Gdy narta pękła, trzeba było iść do Zubka lub Łuszczka w
Zakopanem i nartę kleić. Dzisiaj takie opowieści niektórzy traktują na
zasadzie anegdoty, ale takie były fakty.
Piotr Wala dwukrotnie reprezentował barwy Polski na Narciarskich
Mistrzostwach Świata w Konkurencjach Klasycznych: w 1962 r. w Zakopanem i
1966 r. w Oslo/Holmenkollen oraz na Zimowych Igrzyskach w Innsbrucku w
1964. Za najlepszy swój występ uważa start w Zakopanem, podczas pamiętnego
"fisu" w 1962 r. Zawody te wywołują u niego tym bardziej ciepłe
wspomnienia, iż był tym narciarzem, który wciągał na maszt flagę FIS
podczas ceremonii otwarcia na stadionie pod Wielką Krokwią.
To były dla mnie zawody życia, ale niestety upadek podczas konkursu na
Średniej Krokwi pozbawił mnie dobrej lokaty. To była historia, która
powinna skończyć się inaczej. Miałem jeden z najdłuższych skoków w
pierwszej serii. Wylądowałem poprawnie i przejechałem tzw. "krzywą"
skoczni, kiedy na wybiegu przytrzymało mnie i miałem upadek. Jest w tym
dużo mojej winy, gdyż byłem tak zadowolony z udanego skoku, że się
odprężyłem i w świeżym śniegu przytrzymało mnie i poleciałem do przodu.
Trzech sędziów zaliczyło mi skok z upadkiem, a Szwajcar najpierw dał noty
jak za skok udany, a potem zmienił je jak inni. A ponieważ dawniej
odliczano 10 punktów za upadek, to już nie miałem żadnych szans w
konkursie. W drugiej serii byłem zdenerwowany zaistniałą sytuacją i znowu
miałem upadek. Tylko trzeci skok miałem ustany. Za to na Wielkiej Krokwi
byłem ósmy. Na dużej skoczni byłem trochę spięty, ale drzemała we mnie
świadomość iż stać mnie naprawdę na dobry wynik - i udało się.
W 1964 r. pojechał do Innsbrucku, gdzie miał walczyć z najlepszymi na
olimpijskiej skoczni "Bergisel". Nie był jednak w pełnej dyspozycji, gdyż
podczas jednego ze zgrupowań "złapał" anginę. - Straciłem przez chorobę
dynamikę i siłę - wspomina. Byłem jakby przytłumiony. Dlatego zawodów
olimpijskich nie mogę zaliczyć do udanych i na dużej skoczni byłem 15. Ten
wynik z pewnością mnie nie satysfakcjonował. Byłem, tak mi się wydaje,
ambitnym zawodnikiem i zawsze poważnie traktowałem to co robię. Myślę, że
do dzisiaj pozostałem taki. Drugich Mistrzostw Świata w których skakał - w
norweskim Oslo (1966) także nie zalicza do udanych.
Oddałem wtedy bardzo dobry skok w drugiej serii i byłem po nim czwarty.
Skakali jeszcze Wirkola i Halonen - oni mogli mnie jeszcze pokonać.
Zadowolony z siebie ściągnąłem narty, schowałem je do pokrowca i poszedłem
do restauracji. Zamówiłem parówki. A nagle słyszę na trybunach gwizdy i
szum. Pytam się Norwega:- Co się dzieje? A on odpowiada, że seria jest
anulowana i będzie powtórzona. Niestety trzeba było jeszcze raz skakać. A
ja byłem już rozluźniony i w związku z tym ten mój ostatni skok nie był
udany.
Jak widać, Wala żadnego z trzech swoich najważniejszych startów nie uważa
za udany. Przekora? Chyba nie. Sprawia bowiem wrażenie takiego człowieka,
który potrafi od siebie wymagać. Jego nie satysfakcjonowało miejsce w
"dziesiątce". Mówi o sobie, że był blisko światowej czołówki, ale nie
udało mu się tego dobrego miejsca zbyt często potwierdzić. Za życiowy swój
sportowy sukces uważa trzecie miejsce na lotach narciarskich na skoczni w
Kulm/Bad Mittendorf w 1962 r., gdzie ustanowił rekord Polski w długości
skoku - 128 m. Wygrywał też konkursy skoków w Niemczech, Norwegii i
Finlandii. - To były ważne międzynarodowe zawody - dodaje. Bardzo wysoko
ocenia ówczesnego trenera kadry narodowej - mgr Mieczysława Kozdrunia. -
Trenera Kozdrunia oceniam pod każdym względem bardzo wysoko; pod względem
fachowości, moralności i stosunków z ludźmi.
Skakał do 1969 r., a punktem zwrotnym w jego karierze był fakt, że nie
zakwalifikował się do kadry narodowej na Zimowe Igrzyska w Grenoble w 1968
r. - Dla mnie to był stracony okres i wszyscy zawodnicy byli zupełnie bez
formy. Trenerem został wtedy Antoni Wieczorek, który chciał nam zmienić
technikę dojazdu do progu, a mnie ta nowa pozycja zupełnie nie odpowiadała
- wspomina. Obecnie, według Piotra Wali skoki narciarskie są dużo
ciekawsze:
Postęp w tej konkurencji jest ogromny. Spowodował on zdecydowanie mniejszą
urazowość tego sportu. Druga rzecz to obiekty, które fantastycznie
przeprofilowano. W moich czasach urazowość była wielokrotnie większa, mimo
iż skoki były nieporównywalnie krótsze. Inna była technika - skakało się
bardzo wysoko na niskich prędkościach, a teraz zawodnicy skaczą bardzo
nisko na dużych prędkościach. Moment kontaktu ze śniegiem (chodzi o
lądowanie - W.S) jest zupełnie inny niż kiedyś. Do tego zmieniono
kombinezony skokowe. Dzisiejsze skoki można porównać do szybowania,
skakania na lotni. Dzisiaj bardzo ważne są warunki na skoczni. Zawodnik,
który dostaje wiatr w plecy, jest na straconej pozycji. Jeśli nie ma
noszenia, to praktycznie nie istnieje szansa oddania dobrego i długiego
skoku. Dawniej te warunki atmosferyczne nie odgrywały aż takiej roli.
Dawniej nie było żadnego problemu z pomiarem odległości skoku, bo każdy
zawodnik zostawiał na zeskoku tak głęboki ślad po lądowaniu, że trudno się
było pomylić. Obecnie inna jest także szerokość nart, która daje większe
noszenie. Styl "V" spowodował, że zawodnik w powietrzu jest podtrzymywany
przez coś w rodzaju "poduszki" powietrznej. Dawniej sędziowie karali za
zbyt szerokie prowadzenie nart w locie. Należy jednak przyklasnąć temu co
się dzieje obecnie w skokach. Ulepszona jest formuła samych zawodów. Jest
bardziej atrakcyjna i czytelna dla widza. Rozpoczynają słabsi, aż do
lidera Pucharu Świata, który skacze ostatni. Trening też nie jest już
tylko samym treningiem - to przecież eliminacje do głównego konkursu.
Przez te wszystkie czynniki skoki narciarskie stały się jednym ze sportów
bardzo medialnych.
Uważa się za szczęśliwego człowieka. Od ponad 26 lat prowadzi prywatny
zakład. - Jestem bardzo zadowolony z tego, że byłem sportowcem i życie
ułożyło mi się tak, a nie inaczej. Sport dał mi bardzo dużo satysfakcji,
zwiedziłem świat. Dawne imprezy, w latach sześćdziesiątych, kiedy
skakałem, miały większą otoczkę niż teraz. Organizowano zwiedzanie,
ciekawe spotkania, dzięki czemu doznałem wielu, powiedziałbym,
estetycznych wzruszeń. To wszystko doceniam, dlatego, że przecież
wszystkiego nie można tylko przeliczać na pieniądze. Obecnie sport wymaga
wielkiego poświęcenia, a za moich czasów nie był z pewnością tak
"drapieżny". Teraz zawodnicy chcąc być profesjonalistami w tym co robią,
muszą się całkowicie podporządkować sportowemu stylowi życia. Dzisiaj nie
już miejsca na półśrodki, albo zawodnik jest naprawdę dobry, albo, jako
średniak jeszcze nie zaczyna kariery, a już ją kończy - dodaje.
Dzięki sportowi poznał swoją przyszłą żonę - Natalię, znakomitą
gimnastyczkę i olimpijkę. Poznali się podczas jednego ze zgrupowań w
Zakopanem w 1958 r. - Gdyby nie sport to prawdopodobnie nigdy byśmy się
nie spotkali - dodaje pan Piotr z uśmiechem. Nadal uprawia sport. Zimą,
dwa razy w tygodniu gra z przyjaciółmi w piłkę siatkową, a latem chętnie
staje na tenisowym korcie, gdyż gra w tenisa jest jego kolejną pasją.
Uważa, że każdy jest kowalem swojego szczęścia i jemu się udało. Z żoną
mieszka w ładnym domu w Bystrej koło Bielska, skąd rozpościera się widok
na otaczające beskidzkie szczyty, w których historię jakże pięknie zapisał
się kolejny z "beskidzkich jastrzębi" - Piotr Wala .
(Powrót)
|