I płynął
orszak święty ponad wzgórza wysokie, aż przystanął w miejscu, skąd widać już
było wyniosłą górę, na wierzchołku której śmiała się do słonka jasna poIana.
MieIi przed sobą fałdzisty pas Gorców z wyłysiałym, w zadumie pogrążonym gazda,
Turbaczem. Wszędy, gdzie okiem rzucić, widniały niezmierzone obszsry lasów smrekowych,
na których tle jaśniała się wyraźnie czubiasta zieleń buków. Gdzie-niegdzie
ukazywały się wyrębiska, świecąc, niby ranami, rzędami białych pniaków, jakby się
chciały uskarżyć Najświętszej Matce, że człowiek zbrodniarz nie pardonuje, że
wewlókł się już do tajemnego wnętrza i zranił las... Prapuszcza zdawała się trwać
w świątynnej ciszy, mąconej jedynie kwileniem orląt, dolatujacem z wierzchołków
drzew, jeśli matka z kołowań podniebnych długo nie wracała. Tu wstrzymali się tylko
chwileczkę, bo anioł starszy przynaglał. Pilno mu było zobaczyć dawno niewidzianą
ziemię rodną, z której niespodzrane odszedł był przed laty, kurniawą zasypany w
Tatrach. Serce przynaglało naprzód, aż wreszcie znaleźli się na wierchu Turbacza.
Teraz otwarł się przed nimi świat ze śnionej bajki odtworzony. Naprzeciwko pięły
się w niebo dumą królewską granitowe zamki Tatr. Ściany ich i wieżyce, oblane
tęczowem światłem zachodzacego słonca, miały w sobie jakiś czar dziwny, niewolący
chyba każde serce. Wędrownicy z podziwem wpatrywali się w tę orlą ziemię, a na
świętem obliczu Marji znaczył się przejasny uśmiech, pełen niewysłowionego
szczęścia.
- Zostańmy tu - krzyczały chórem aniołki, zwracając błagalnie swoje oczęta w
stronę Marji.
- Zostańmy -łkał anioł starszy, łzy bobrowe |