Kolejnym
miejscem, które odwiedzamy w związku z historią polskich skoków
są Buczkowice. To niewielka miejscowość położona na drodze do
Szczyrku. Tu mieszka bohater niniejszego tekstu - Józef
Przybyła. Wyruszyłem z Zakopanego, by odtworzyć historię tego
jednego z najlepszych skoczków świata połowy lat 60. Przy ulicy
Ogrodniczej w Buczkowicach przechadzał się szczupły pan w
okularach. Pytam: - Gdzie mieszka Józef Przybyła? Odpowiada: -
Tutaj. To ja. Trafiłem więc do celu.
W krajowej prasie sportowej nazywano go w latach 60. "beskidzkim
jastrzębiem", gdyż pochodził z Beskidów. Skakał pięknie i
daleko. Był zawodnikiem odważnych - klasycznym fighterem - jak
mówi się o tego typu skoczkach. Koledzy z kadry nazywali go "Justkiem".
W latach 60., tak jak obecnie Adam Małysz, odnosił spektakularne
sukcesy na skoczniach całego świata. Bił rekordy skoczni: "Bergisel"
w Innsbrucku, Bischofshofen, a w kraju Wielkiej Krokwi, skoczni
w Szczyrku, Wiśle-Malince i wielu innych. Jego sukcesy
przypominały obecne wyczyny Adama Małysza. Józef Przybyła jadąc
na Zimowe Igrzyska do Innsbrucku (1964) był w gronie
zdecydowanych faworytów. Należał bowiem do "piątki" najlepszych
skoczków świata.
Urodził się 29 stycznia 1945 r. Ojciec Józefa Przybyły pochodził
z Brennej i jeździł już w okresie przedwojennym na nartach.
Natomiast starszy brat Józefa, Władysław Przybyła, skakał na
nartach i on właśnie wciągnął "Justka" do sportu. - Brat nauczył
mnie skakać i jeździć na nartach - wspomina pan Józef. Jeździłem
na "zjazdówkach" w LKS Bystra. Mój klub miał w tych czasach
wielu zjazdowców. W Bystrej, gdzie się wychowywał, w połowie lat
50. powstał klub narciarski, wybudowano skocznię. Młodzież
garnęła się wtedy do sportu. Na skoczni w Bystrej zaczynał swoją
karierę sportową. Była to tzw. skocznia na "Kozoku" (od Koziej
Górki). Otwierał ją Antoni Wieczorek - skoczył wtedy 24,5 m.
Wieczorek był wtedy najlepszym narciarzem z Beskidów, który
potrafił wygrać z zakopiańczykami, a nawet z samym "Dziadkiem"
Marusarzem. W jego ślady poszedł Józef Przybyła i osiągnął
jeszcze lepsze wyniki. Pierwszy skok oddał w wieku 11, może 12
lat, na drewnianych jesionowych deskach. Było to w roku 1956.
Jego pierwszym trenerem był Stefan Nikiel. - To był dobry
trener. On miał "nosa" do sportowców - mówi Józef Przybyła.
Wychował wielu dobrych zawodników. Kariera "Justka" zaczęła się
spokojnie, bez spektakularnych sukcesów. Nie zdobył nawet tytułu
mistrza Polski w kategorii juniorów. W 1962 r. należał już
jednak do czołówki klubowych skoczków i oglądał FIS w Zakopanem.
Trener Nikiel wziął wówczas swoich najlepszych wychowanków, w
tym i "Justka", by oglądnęli te Mistrzostwa Świata. - Powiedział
nam, że powolutku musimy się "przymierzyć" do skakania na
Wielkiej Krokwi - wspomina pan Józef. Na niej odbył się główny
konkurs MŚ 1962 r. Wielka Krokiew zrobiła na młodym "Justku"
ogromne wrażenie. Powiedział trenerowi, że chyba nigdy nie
skoczy na tak wielkiej skoczni. Nie dotrzymał jednak słowa. Po
latach - twierdził, że lubił właśnie duże obiekty i długie loty.
W rok później "wskoczył" do kadry narodowej. Jak to się stało?
Przyjechał z trenerem Nikielem do Zakopanego i z kolegami
obserwował trening seniorów. Wtedy padła propozycja:
-
Co chłopcy, idziecie na górę skoczyć? No to idziemy. Poszliśmy w
trójkę...Z dołu jeszcze tak groźnie to nie wyglądało, ale tam na
górze...Co było robić, słowo się rzekło, poszliśmy na rozbieg,
wyżej niż skakali seniorzy, po to żeby, jak to się mówi, "bulę"
przeskoczyć. Pierwszy pojechał Wirgiliusz Hula, potem Janica, ja
byłem trzeci w kolejce. Zobaczyłem jak dojechali, skoczyli, no i
nie upadli. Więc spróbowałem. Cały czas myślałem, żeby dojechać
do progu i zdążyć się odbić. Udało się - skoczyłem. Ucieszony
byłem, ale jeszcze na dole nogi mi się telepały. A tu mi
powiadają - aleś skok odwalił - 86 metrów! Podbudowany udanym
początkiem, chwilę odpocząłem, dokręciłem w wiązaniach dwa
obroty i dawaj znowu na górę. Poszedłem znów na ten wyższy
rozbieg. W tamtych czasach nie wchodziło się na belkę, a
wjeżdżało we wcześniej zrobione ślady. Skoczyłem. Jak mnie
zaczęło nieść w powietrzu, to zdawało mi się, że już nie spadnę
na ziemię. Po wylądowaniu przybiegł do mnie trener i woła: -
Justek, skoczyłeś blisko setkę - 99 metrów! W niedzielę
wystartujesz w zawodach .
Wtedy też zainteresował się nim ówczesny trener polskich
skoczków - mgr Mieczysław Kozdruń i "Justek" znalazł się w
kadrze narodowej. Miał niecałe 19 lat. Należeli do niej:
Władysław Tajner, Antoni Łaciak, Antoni Wieczorek, Piotr Wala,
Gustaw Bujok, Andrzej Sztolf, Ryszard Witke, Józef i Andrzej
Kocjanowie, Jan Pezda i Stefan oraz Józef Przybyłowie. - Bardzo
mocna grupa - mówi krótko pan Józef.
Jeśli chodzi o sprzęt, to skakał najpierw na nartach metalowych
"Kästla", które kupił od kolegi z kadry - Piotra Wali. Potem na
"Poppach", wyśmienitych skokówkach produkcji NRD. - To były
najlepsze narty skokowe w tym okresie na świecie. Skakali na
nich Czesi, zawodnicy ZSRR i my. Buty mieliśmy produkcji
krajowej, z Krosna. Były to buty bardzo wysokiej jakości. Na
naszych butach skakało bardzo dużo dobrych zawodników -
wspomina. Skakaliśmy w wełnianych fińskich swetrach z wcięciem.
Spodnie szyli nam z polskiego elastiku. Między innymi Hoły w
Zakopanem. Dopiero po Zimowych Igrzyskach w Grenoble w NRD
wprowadzono kombinezony elastyczne.
Potrafił powalczyć z Recknaglem...
Przybyła został zgłoszony w 1963 r. do turnieju skoków Memoriału
im. Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny. Odbył się one na
Wielkiej Krokwi. Wtedy też walczył, jak równy z równym, z
najlepszym skoczkiem świata tamtego okresu - Helmutem Recknaglem.
Stoczył z nim na Krokwi pasjonujący pojedynek, który
zelektryzował kibiców. Wszyscy cieszyli się z tego, że wreszcie
znalazł się w kraju "kozak", który potrafi powalczyć z
Recknaglem.
11
marca 1963 r., na Wielkiej Krokwi w Zakopanem odbył się konkurs
skoków w ramach Memoriału im. Bronisława Czecha i Heleny
Marusarzówny. Do Zakopanego zjechał opromieniony sławą jeden z
najlepszych skoczków wszechczasów, mistrz świata i mistrz
olimpijski Helmut Recknagel, co wystarczyło by u stóp skoczni
zebrało się kilkadziesiąt tysięcy widzów. Niestety, skokom
naszych zawodników towarzyszył jęk zawodu. Wreszcie u góry na
rozbiegu pozostało już tylko dwóch skoczków: Recknagel i Józef
Przybyła. Sławny Recknagel "odpalił" najdłuższy skok - 91,5 m.
Sytuacja wyglądała dla naszych reprezentantów beznadziejnie. Aż
tu nagle prawdziwa bomba. Józek po potężnym wybiciu skacze w
przepięknym stylu 90,5 m. Ludzi ogarnął szał radości... Konkurs
odbywał się w trzech seriach. Dwie następne kolejki toczyły się
pod znakiem fantastycznego pojedynku dwóch tylko skoczków,
pojedynku, który zelektryzował wszystkich widzów. W drugiej
serii skoków Recknagel wyciąga 87 m, ale Przybyła ląduje na 86,5
m. Ostatnia kolejka jest niesłychanie denerwująca. Recknagel
wie, że nie ma zbyt dużej przewagi nad nieznanym mu juniorem...
Mistrz długo koncentruje się przed skokiem, wreszcie po
błyskawicznym rozbiegu wybija się i ląduje na 90 m... Józek
postawił wszystko na jedną kartę, a gdy wylądował na 91 m widzów
ogarnął szał radości.
Recknagel wygrał z notą 231,2 pkt, ale Przybyła stracił doń
zaledwie 3,2 pkt. Okazało się, że i z Recknaglem można powalczyć
- wspomina tamte chwile po latach pan Józef.
"Polski morderca rekordów" - Turniej Czterech Skoczni - 1963/64
Pierwszym bardzo udanym startem Józefa Przybyły był udział w
Konkursie Czterech Skoczni. Jak zwykle rozgrywano go na czterech
skoczniach: w Oberstdorfie i Garmisch-Partenkirchen w Niemczech
i Innsbrucku i Bischofshofen w Austrii, na przełomie stycznia i
grudnia; tym razem 1963/64 roku. O Przybyle pisano wtedy w
atmosferze sportowej sensacji "polnische rekordmörder" - czyli
"polski morderca rekordów" lub "polnische Weitjäger", gdyż pobił
rekordy skoczni: "Bergisel" w Innsbrucku i Bischofshofen. Dawny
rekord skoczni "Bergisel" z 91 m przesunął do 95,5 m oraz
skoczni w Bischofshofen - z 97,5 na 100 metrów. Skakał pięknie
stylowo, a zwłaszcza bardzo daleko. Dziewiętnastoletni Polak
potrafił wygrać z najlepszymi skoczkami świata - Finami
Kankonnenem, Immonenem, skoczkami ZSRR - Cakadze, Iwannikowem,
Kowalenką, Norwegami - Wirkolą i Yggesethem. Józef Przybyła
wspomina:
Nie
znałem tych skoczni. Na Konkurs Czterech Skoczni jechałem
przecież po raz pierwszy. Zaczęło się od treningu w Oberstdorfie,
gdzie oddawałem bardzo długie skoki. Byłem tam szósty. Wygrał
Yggeseth, przed Immonenem, Kowalenką, Bolkartem. Trener Kozdruń
był bardzo zadowolony. W Ga-Pa na pierwszym treningu skoczyłem
jeden z najdłuższych skoków. Wokół mnie mówiono: - Polen, Polen,
a ostatecznie w Ga-Pa byłem trzeci. Wygrał Kankkonen przed swym
rodakiem Halonenem. Ja byłem za tymi wspaniałymi fińskimi
narciarzami. W Innsbrucku bardzo "spasowała" mi skocznia
olimpijska "Bergisel". Zresztą, gdy się dobrze skacze, to na
każdej skoczni. W konkursie przeskoczyłem skocznię ustanawiając
jej nowy rekord - 95,5 m,. W drugiej serii miałem 86 m i
ponownie byłem trzeci, za Kankonnenen i zawodnikiem ZSRR -
Iwannikowem. Po trzech konkursach zajmowałem drugie miejsce. Do
znakomitego Fina - Veikko Kankkonena brakowało mi zaledwie 1,5
punktu!
Zanosiło się na to, że młody polski skoczek będzie zwycięzcą
tego turnieju, gdyż z konkursu na konkurs skakał coraz lepiej.
Wszystko miało się rozstrzygnąć podczas skoków w Bischofshofen.
Zaczęły się one dla Przybyły wspaniale.
W pierwszym skoku skoczyłem rekord skoczni - 100 m i objąłem
wtedy prowadzenie w generalnej klasyfikacji Turnieju Czterech
Skoczni. Dostałem wtedy już na zeskoku, specjalną odznakę
"stumetrowca", gdyż jako pierwszy w historii skoczek skoczyłem
na tej skoczni "setkę". Turniej był więc do wygrania. Drugi skok
zakończył się moim upadkiem. Nie wiem co się stało. Padłem jak
skoszony. Prawdopodobnie najechałem na kamień lub jakąś
przeszkodę, gdyż śnieg na skocznię w Bischofshofen był
przywożony ciężarówkami z gór. Sędziowie za upadek odjęli mi 30
punktów. W całym konkursie wygrał Fin Kankkonen. Ja byłem siódmy
.
W
Konkursie Czterech Skoczni startował siedem razy. W 1965 r.
zajął wysokie 5 miejsce, w 1967 r. był 9. Rywalizacja była
bardzo zażarta. Obecnie startuje po czterech zawodników z
każdego kraju. W latach 60. nie było eliminacji i startowało po
10 - 12 Finów i Norwegów, nie licząc zawodników z innych krajów.
Przybyła walczył, jak równy z równym, z najlepszymi: Finami
Kankkonenem, Immonenem, Norwegami Brandzeagiem, Wirkolą,
Niemcami Recknaglem, Neuendorfem, skoczkami ZSRR: Cakadze,
Kamieńskim, Skworcowem i Iwannikowem. Zająć miejsce w tak równej
"piątce" było niezwykle trudno, ale Przybyła to potrafił.
Innsbruck (1964) - dziewiąty skoczek świata
Przed otwarciem Zimowych Igrzysk olimpijskich w Innsbrucku
najlepsi dziennikarze sportowi z całego świata, zastanawiali
się: kto zwycięży na austriackich skoczniach? Stawiano na
najlepszą "piątkę" Turnieju Czterech Skoczni: Veikko Kankkonena
z Finlandii, Norwega Yggesetha, Baldura Preimla z Austrii,
Immonena z Finlandii, Kowalenkę z ZSRR i Przybyłę. Znawcy
zauważali także wzrost formy Recknagla, który na skoczni w
Bischofshofen miał jeden z najdłuższych skoków . Przybyła do
Innsbrucka jechał więc jako jeden z faworytów. Obok niego
koledzy z reprezentacji Polski: Antoni Łaciak, Piotr Wala,
Ryszard Witke, Andrzej Sztolf i Gustaw Bujok. Tak więc w Austrii
miało reprezentować barwy naszego kraju sześciu skoczków
narciarskich .
29 stycznia 1964 r., w dniu otwarcia IX Zimowych Igrzysk
olimpijskich Józef Przybyła skończył 19 lat. - Skakałem wtedy
bardzo dobrze, gdyby mi ktoś powiedział przed Innsbruckiem, że
nie zdobędę medalu olimpijskiego, to byłbym zdziwiony -
wspomina. A jednak nie udało się. Zaczął olimpiadę pechowo. Na
średniej skoczni w Seefeld złamał podczas treningu nartę.
Wyniki olimpijskiego konkursu skoków - ZIO w Innsbrucku (1964) -
konkurs na skoczni K 70 (tzw. "średnia skocznia")
Miejsce, imię i nazwisko skoczka Pochodzenie - kraj Skoki - nota
łączna
1. Veikko Konkkonen Finlandia 77, 80,79 m (229, 9 pkt)
2. Toralf Engan Norwegia 79, 78,5, 79 m (226, 3 pkt)
3. Torgeir Brandtzaeg Norwegia 73, 79, 78 m (222,9 pkt)
4. Josef Matous Czechosłowacja 80,5, 77, 76,5 m (218, 2 pkt)
5. Dieter Neuendorf DDR 78,5, 77, 75 m (214, 7 pkt)
6. Helmut Recknagel DDR 75, 77, 75,5 m (210,4 pkt)
18. Przybyła Józef POLSKA 78, 74, 73 m (203,2 pkt)
34. Łaciak Antoni POLSKA 72,5, 74, 71 m (194,3 pkt)
22. Wala Piotr POLSKA 74, 75, 74 m (201,0 pkt)
45. Ryszard Witke POLSKA 67, 73,5 i 72 m (186,1 pkt)
Na skoczni średniej w Seefeld tryumfował młody Fin - Veikko
Kankkonen, zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni, przed Norwegiem
Enganem i kolejnym reprezentantem "kraju fiordów" - Torgeirem
Brandtzeagiem. Przybyła był 18, a pozostali Polacy: Wala i Witke
na 22 i 45 pozycji.
Józef
Przybyła wspomina: Podczas treningu skoczyłem i wylądowałem, ale
narta mi "uciekła" , wypięła się, w pędzie uderzyła w bandę i
złamała się. A miałem tylko jedne narty wyczynowe. Rezerwowe
narty polskie były gorszej jakości i źle mi się na nich skakało.
Nie "trzymały powietrza". Zadzwoniłem więc do Polski, by mi
przywieźli nowe "Poppy". Pożyczył mi je kolega z kadry - Stefan
Przybyła. Dostarczono je do Innsbrucka na dzień przed konkursem!
Tak, że nie zdążyłem na nich poskakać. Na średniej skoczni byłem
18, chociaż pierwszy skok miałem bardzo udany i długo
prowadziłem. Liczyłem na konkurs na dużej skoczni. Po pierwszej
serii byłem czwarty. W drugiej byłem szósty. Miał więc
zadecydować trzeci skok, bo wtedy na Zimowych Igrzyskach
Olimpijskich oddawało się trzy skoki. Warunki się pogorszyły i
ten ostatni, trzeci skok, miałem najgorszy z wszystkich. Wiał
föhn - odpowiednik naszego halnego, było ciepło i ostatecznie
zająłem dziewiąte miejsce. Czułem niedosyt, bo dla mnie to nie
był z pewnością wynik, na jaki było mnie stać. W miesiąc po
Innsbrucku był "rewanż" na skoczni w Holmenkollen i tam byłem
czwarty. To było potwierdzenie, że jestem bardzo mocny .
Wyniki olimpijskiego konkursu skoków - ZIO w Innsbrucku (1964) -
konkurs na skoczni K 90 (tzw. "duża skocznia")
Miejsce, imię i nazwisko skoczka Pochodzenie - kraj Skoki - nota
łączna
1. Toralf Engan Norwegia 93,5, 90,5, 73 m (230,7 pkt)
2. Veikko Kankkonen Finlandia 95,5, 90,5, 88 m (228, 9 pkt)
3. Torgeir Brandtzaeg Norwegia 92, 90, 87 m (227, 7 pkt)
4. Dieter Bokeloh RFN 92, 83, 83,5 m (214, 6 pkt)
5. Kjell Sjoberg Szwecja 90, 82, 85 m (214, 4 pkt)
6. Aleksander Iwannikow ZSRR 90, 81,5, 83,5 m (213,3 pkt)
9. Przybyła Józef POLSKA 92, 87,5, 74,5 m (211,3 pkt)
15. Wala Piotr POLSKA 86,5, 88, 80 m (205, 5 pkt)
26. Sztolf Andrzej POLSKA 85, 82, 79,5 m (196,2 pkt)
35. Ryszard Witke POLSKA 86, 78, 74 m (187, 3 pkt)
Na Olimpiadzie w Innsbrucku (1964) na dużej skoczni "Bergisel"
Przybyła był dziewiąty. W konkursie na "dużej" skoczni brało
udział 52 zawodników. Dziewiąte miejsce to wynik najlepiej
świadczący o pozycji Przybyły w światowej czołówce. Pierwszy
skok miał bardzo dobry i mieścił się po nim w czołówce.
Natomiast szanse na punktowane miejsce na tych Igrzyskach
pogrzebał trzecim, bardzo krótkim skokiem na 74,5 metra. To było
za mało, by marzyć o lokacie w punktowanej szóstce. Na dużej
skoczni olimpijskiej Bergisel zwyciężył fenomenalnie daleko
skaczący i pięknie lądujący Norweg Toralf Engan (skoki 93,5,
90,5 i 73 m), przed Veikko Kankkonenem (95,5 , 90,5 i 88 m) i
Torgeirem Brandzaegiem (92, 90 i 87 m).
Potwierdzeniem przynależności Przybyły do światowej czołówki był
fakt, że w sezonie olimpijskim został sklasyfikowany przez
specjalistów jako czwarty skoczek świata. Na Mistrzostwach
Polski na rok 1964 był bezkonkurencyjny: wygrał na dużej i
średniej skoczni. Zdjęcie polskiego skoczka aż dwukrotnie w tym
okresie znalazło się na okładce "Sportowca".
Kolejnym ważnym startem był jego udział w mistrzostwach świata w
Oslo-Holmenkollen, w roku 1966. I w pewnym sensie znowu trochę
brakło "uśmiechu" ze strony łaskawego losu, jakże potrzebnego w
skokach narciarskich. - Wydawało mi się, że medal mam w
kieszeni, bo na średniej skoczni po pierwszej serii byłem ex
aequo na drugim miejscu. Chciałem bardzo wygrać te zawody. A
wystarczyło tylko jeszcze raz normalnie, dobrze skoczyć. Trener
i działacze mobilizowali mnie do długiego skoku. Chciałem
wygrać, może za bardzo ... i nie wygrałem. W próg, w drugim
skoku, trafiłem świetnie, wyleciałem wysoko, potem zamiast to
wytrzymać, "dołożyłem" biodrami i narty mi uciekły, musiałem się
ratować przed upadkiem i skoczyłem tylko 71,5 m. Zająłem 13
miejsce. Wygrał Norweg Wirkola, przed Japończykiem Fujisawą i
Szwedem Kjellem Sjöbergiem. Natomiast konkurs skoków na dużej
skoczni odbywał się w fatalnych warunkach atmosferycznych - we
mgle. Byłem daleko - wspomina.
Drugim startem olimpijskim Józefa Przybyły był występ we
francuskim Grenoble w roku 1968. Wypadł tam najlepiej z polskich
zawodników, mimo wcześniejszej kontuzji nogi. Uważa jednak, że w
Grenoble był zupełnie bez formy. - Na średniej skoczni była
katastrofa. Wygrali Austriacy. Do południa na skoczni był lód,
tory były zalodzone. Myśmy je oglądali i nasmarowaliśmy na lód.
A w międzyczasie organizatorzy wyrównali wszystko, posypali próg
solą i było "mokro". Austriacy i Czechosłowacy przesmarowali na
nowe warunki. My nie. Dlatego wypadli dobrze: pierwszy był
Czechosłowak Raška, drugi Bachler, trzeci Preiml. Na dużej
skoczni byłem 14. Mnie i Kocjanowi udał się tylko jeden skok.
Śmialiśmy się potem, że gdybyśmy te najlepsze połączyli, to
byłby medal.
W tym sezonie odniósł jeszcze wiele sukcesów. W Memoriale im.
Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny Przybyła skakał pięknie
na Wielkiej Krokwi. Wygrał konkurs przed skoczkiem z NRD -
Queckiem. Przy okazji pobił rekord skoczni i ustanowił nowy -
108,5 metra. Wygrał także Puchar Beskidów. Na "mamucie" w
Planicy ustanowił rekord Polski - skokiem na 143 metry. -
Skakałem już na tzw. nowej Planicy. Byłem około 11-12 miejsca -
wspomina. Wtedy rekord świata wynosił 154 metry - wspomina .
Wrażenia ze skoku na skoczni "mamuciej" są tak wielkie, że
zapadły głęboko w pamięci "Justka".
Kiedy wybiłem się z progu skoczni wydawało mi się, że jestem
ptakiem. Najmniejszy ruch groził "koziołkiem" i katastrofą. W
piersiach zapierało. To było wspaniałe uczucie. Dla takiej
chwili warto było skakać. Dwukrotnie skoczyłem po 115 metrów.
Przed trzecim skokiem "złapałem" potworną tremę. To było coś
strasznego. Strach wtłaczał, kotłował się we mnie. Z wieżyczki
startowej widziałem jedynie morze mgły, wijącej się jak gdyby
nad... przepaścią. Wszystko przestało dla mnie istnieć. Jak z
otchłani wyrwał mnie głos startera. Przemogłem się i pojechałem
w dół. Na spotkanie z morzem mgły i ... strachem. Na ledwie
widniejący próg skoczni... Nie pamiętam jak skoczyłem i jak
lądowałem. Kiedy spojrzałem na tablicę świetlną z wynikami
ujrzałem "143". A więc skoczyłem 143 metry - to był nowy rekord
Polski w długości skoku narciarskiego. Byłem rekordzistą,
znalazłem się w gronie ludzi ptaków .
Wygrał też Puchar Przyjaźni na skoczniach Wisły, Szczyrku i
Zakopanego, na który przyjechali najlepsi skoczkowie z NRD, ZSRR
Czechosłowacji i Polski. Po raz drugi startował na Mistrzostwach
Świata w 1970 r. - na obydwu skoczniach w Szczyrbskim Jeziorze
zajął odległą 39 lokatę.
Wysoko ocenia trenera kadry narodowej Mieczysława Kozdrunia. -
Miał przygotowanie do wykonywania pracy trenera. Wprowadził
letnie skoki na nartach do wody. Chodziliśmy też podczas
zgrupowań w Zakopanem na wspinaczki. Lataliśmy na szybowcach w
Goleszowie. Duży procent treningu stanowiła akrobatyka i
gimnastyka. Kozdruń zwracał uwagę na ogólną sprawność
zawodników. Trening był przez to bardzo wszechstronny. Ważna
była kondycja. Dawniej nie było przy skoczniach wyciągów i
wychodziliśmy na start na piechotę. Około czterech razy do
południa i tyle samo po południu. Taki trening wymagał kondycji
- dodaje Pan Józef.
W końcowym okresie lat 60. przyszło do kadry kilku młodych
zawodników, którzy deptali mi po piętach - dodaje. Staszek
Daniel, Tadek Pawlusiak, wreszcie Fortuna. W latach 70. wielkim
talentem był Bobak, który był bardzo twardym zawodnikiem. Ja
skakałem przebojowym stylem i przez to przeskakiwałem skocznie.
Skakałem ryzykownie, wykładałem się na narty, które "szukały"
powietrza. Dzięki temu miałem w skoku więcej powietrza -
stwierdza pan Józef.
Karierę skończył w 1972 r. Przybyłę przewidywany do wyjazdu do
Sapporo, ale był po kontuzji i nie brał udziału w eliminacjach.
Na jego miejsce pojechał Wojciech Fortuna. I dobrze, że się tak
stało - dodaje. Na swoich ostatnich Mistrzostwach Polski w 1972
r. Przybyła zajął dwa razy szóste miejsce na skoczni dużej i
średniej. Potem miał bardzo ciężki upadek na Wielkiej Krokwi w
Zakopanem. - Upadłem na treningu, przy pięknej słonecznej
pogodzie, nartę mi odbiło i otrzymałem nią bardzo silne
uderzenie w głowę. Po upadku na Krokwi musiał skończyć ze
skakaniem. Odkleiła mu się bowiem siatkówka w prawym oku.
Przeszedł pięć operacji w wyniku których oko uratowano, ale na
nie nie widzi. Przeszedł wówczas na rentę, ale został przy
sporcie. Był przez pewien czas asystentem trenera kadry
narodowej Tadeusza Kołdera. Pracował z kombinatorami
klasycznymi. Potem od ok. 1985 r. pracował z młodzieżą w LKS
Szczyrk, co trwało aż do 1992 r. - Brakło jednak, jak to się
często dzieje w naszych realiach, pieniędzy i klub zaczął się
"rozlatywać", więc odszedłem - wspomina. Dla polskich skoków
przepracował, najpierw jako zawodnik, potem już w roli trenera,
ponad 30 lat. Teraz stoi trochę z boku. - Nie jestem takim
człowiekiem, by prosić, żeby mnie wzięto do pracy w klubie -
dodaje. Sport dał mi jednak dużo satysfakcji. Zwiedziłem też
trochę świata.
Co dalej z polskimi skokami?
Cieszy go bardzo sukces Adama Małysza. Ten chłopak pokazał
światu, że mamy utalentowaną młodzież. Do końca sezonu był w
wyśmienitej formie. Stwierdza, że niestety sukces Małysza nie
"pociągnął" za sobą rozwoju skoków w Buczkowicach, Bielsku i
Szczyrku. Te miejscowości mają już dni sportowej chwały raczej
za sobą. - Jeszcze jak byłem zawodnikiem, to miał być położony
igielit na skoczni w Szczyrku-Skalitem, miał być wyciąg. Na
razie powstały tylko nowe metalowe schody. Sytuacja nie jest
dobra. Decydują sprawy sprzętowe, a sprzętu prawie nie ma.
Brakuje tego co najważniejsze - pieniędzy.
Inaczej jest w Wiśle: - Wisła jedzie na "koniku" Małysza. Ale w
pozostałych miejscowościach Beskidów nie ma zapotrzebowania na
skoki. Sytuacja przypomina okres Fortuny, kiedy po jego złotym
medalu wydawało się czego my w skokach nie zrobimy i czego nie
osiągniemy, spodziewano się "cudu", a w praktyce nie doszło do
rozwoju tej konkurencji. Aby wychować zawodnika potrzeba okresu
ok. 10 lat. Wiślanie chcą wyremontować skocznię w Malince. Ale w
tej chwili jest lipiec i nic nie jest robione. A przecież muszą
być na to sponsorzy i pieniądze z UKFiS. Pana Józefa cieszy też
fakt, że coraz lepiej skacze jego wnuk - Fabian Malik. - Niech
bawi się w sport. Ma ku temu predyspozycje, a jaki będzie, tego
nikt nie wie. Ma 14 lat. Skakał już na Krokwi. - Mamy
utalentowaną młodzież, jeśli poprzemy ją środkami, to będą
wyniki. Tylko taka droga prowadzi do sportowego sukcesu -
stwierdza na koniec Józef Przybyła. |