Długo czekaliśmy na swój pierwszy medal na
Zimowych Igrzyskach Olimpijskich i zdobyliśmy go dopiero w 1956
roku, czyli w 32 lata od rozegrania pierwszej Olimpiady Zimowej
w Chamonix pod Mont Blanc. W 1928 r. o krok od medalu był
Bronisław Czech w St. Moritz, a w 1936 r. Stanisław Marusarz
piąty w czasie otwartego konkursu skoków w Ga-Pa (Garmisch-Partenkirchen).
Franciszek Gąsienica Groń z Zakopanego zdobył pierwszy medal w
Igrzyskach Zimowych dla Polski w Cortina d
’Ampezzo
(1956) i to w konkurencji która była od początku zdominowana
przez Skandynawów - kombinacji klasycznej (norweskiej). Tytuł „króla
nart” nadawano narciarzom wszechstronnym, znakomitym w
biegach ale także w skokach. Do nich należały medale w tej
konkurencji: najpierw „królem nart” był Thorleif Haug z
Kongsbergu, potem Johan Grottumsbraaten, Hans Vinjarengen, Sven
Eriksson, Oddbjörn
Hagen i wielu innych. Aż tu nagle w 1956 r. Polak zdobywa
brązowy medal w tej zdominowanej przez zawodników skandynawskich
konkurencji. To była wielka sensacja i wielka radość polskiej
ekipy olimpijskiej w Cortinie d” Ampezzo. Przypomnijmy zatem
jeszcze raz olimpijski start Franciszka Gąsienicy-Gronia.
Franciszek Gąsienica-Groń urodził się 30 września
1931 r. w Zakopanem. Specjalizował się w dwuboju klasycznym (
kombinacja norweska: bieg i skok). Największym jego sukcesem był
brązowy medal na Igrzyskach Olimpijskich w Cortinie w roku 1956.
Startował w barwach klubu „Wisła – Gwardia” Zakopane. Do „Wisły”
zapisał się w roku 1948 za namową byłego zawodnika – Karola
Łojasa. Jako junior słynął z wszechstronności i zdobywał medale
w Mistrzostwach Polski juniorów w konkurencjach alpejskich. Z
sukcesami startował także w narciarskich biegach. W 1952 r., po
ukończeniu Technikum Mechanicznego w Gliwicach otrzymał bilet do
wojska. Jako żołnierz startował w różnych konkurencjach
spartakiadach Wojska Polskiego i między innymi zwyciężył we
Wrocławiu na 200 m kraulem, za co otrzymał pierwszą klasę
sportową. Bardzo często grał w piłkę nożną, która stała się jego
kolejną sportową pasją. Po wyjściu z wojska i powrocie do
Zakopanego spotkał trenera Orlewicza. Ten zachęcił go, by
powrócił do narciarskiego wyczynu, ale już jako kombinator
klasyczny. Groń zgodził się. Mieliśmy wtedy bardzo dobrą grupę
kombinatorów klasycznych. W jej skład wchodzili: Józef
Krzeptowski-Daniel, Jan Raszka, Aleksander Kowalski i Groń.
Rozpoczęły się eliminacje olimpijskie. Groń spośród naszej
czwórki wydawał się zawodnikiem najmniej doświadczonym. Ale
chciał wyjechać na olimpiadę. Przed startem olimpijskim
trenował zawzięcie pod okiem trenera Orlewicza:
Przed olimpiadą trenowaliśmy na tzw. „pierwszym
śniegu” na Kondratowej. Robiliśmy tam sobie skocznię terenową
ze śniegu i na niej skakaliśmy. Taką samą skocznię robiliśmy w
Pięci Stawach Polskich, a biegaliśmy po stawie. Trenowaliśmy w
Pięciu Stawach i byliśmy na przewyższeniu (na dużej wysokości).
Teraz wyjeżdża się w Alpy. Nikt wtedy sobie nie zdawał z tego
sprawy. Siedzieliśmy przecież miesiąc w Pięciu Stawach przed
Olimpiadą. Potem zeszliśmy do Zakopanego, ale po dwóch dniach
zrobiła się odwilż i poszliśmy na Halę Kondratową. wieczorem
trener Orlewicz zadzwonił, że idziemy do schronisko na
Kondratową. Nie czekaliśmy do rana, tylko poszliśmy na
Kondratową w nocy, zaraz po kolacji w „Imperialu”. „Wujek”
Orlewicz jeszcze każdemu załadował po cegle do plecaka, bo Jego
zawsze trzymały się humory. Ja zaniosłem nawet dwie cegły,
oprócz swojego sprzętu. Było nas tam około ośmiu kombinatorów:
ja, Kowalski, Mracielnik, Raszka, Jerzy Wawrytko, Józef Daniel
Krzeptowski plus skoczkowie. „Wujek” Orlewicz był doskonałym
trenerem. Miał u nas wielki autorytet, był akademickim mistrzem
świata, był po AWF-ie i umiał z nami rozmawiać i nami kierować.
Skocznia na Kondratowej była położona pod tzw. Łopatą patrząc
ze schroniska po prawej stronie. Skocznia była drewniana a
zeskok był naturalny. Tam skakało się ponad 50 metrów, nawet do
60 metrów. Oprócz tego mieliśmy drugą skocznię na Kondratowej,
zbudowaną ze śniegu na dole Polany. Na tej skoczni skakaliśmy
gdy był wiatr i na dużej nie dało się skakać. ta skocznia była
nad schroniskiem po lewej stronie. Mieszkaliśmy u Stanisława
Skupnia, zawodnika i olimpijczyka (1932, Lake Placid). Na
trening wstawaliśmy rano, po południu była przerwa, a potem
znowu. Wszyscy byli bardzo zaangażowani w te treningi. Byliśmy
jak jedna wielka rodzina..
Przed
Cortiną prawie nikt, no może poza trenerem Orlewiczem, nie
wierzył w możliwości Gronia. Gdy na zgrupowaniu kadry pojawił
się krawiec, którego zadaniem było zdjąć miarę całej czwórki
naszych kombinatorów, ktoś skreślił Gronia z tego zamówienia.
Nie był przewidziany na wyjazd olimpijski. Orlewicz zapowiedział
wtedy, że jeśli Groń nie pojedzie na olimpiadę to on zrezygnuje
ze swojej funkcji. Poskutkowało. Władze sportowe zgodziły się,
by zakopiańczyk pojechał na przedolimpijskie zawody w kombinacji
norweskiej do Le Brassus w Szwajcarii. Tam Polak wygrał
kombinację. W ekipie polskiej wrzało. Trzeba było przecież czym
prędzej zdobywać dla Gronia wizę do Włoch, której przecież nie
posiadał. I Groń pojechał do Cortiny. Na treningach zadziwił
wszystkich. Skakał najdalej z rywali, a mistrzowie kombinacji
norweskiej – Norweg Sverre Stenersen i Eriksson ze zdziwieniem
spoglądali na zawodnika, który przebojowo wdarł się do grona
najlepszych.
Franciszek Gąsienica-Groń wspomina:
Najpierw
były skoki, moja silna broń. Podczas każdego treningu byłem na
olimpijskiej skoczni lepszy od wszystkich swoich konkurentów. To
była 29 stycznia. Od rana otaczał mnie tłum ludzi. „Franek
trzymaj się, Franek musisz, pamiętaj...”. Byłem strasznie
zdenerwowany. Na stadionie tłumek wokół mnie powiększył się o
hokeistów. Kochani chłopcy, oni też wierzyli we mnie.
Startowałem z 32 numerem. Wreszcie zapowiedź: Groń Gonszenica,
Polonia. Byłem tak naładowany energią, czułem się tak, jakbym
miał wygrać te skoki. Ponieważ skakaliśmy ze skróconego
rozbiegu, trzeba było przejść przez zwał śniegu, ustawić narty w
kierunku rozbiegu trzymając się równocześnie przewieszonej liny.
Napaliłem się na ten skok, chciałem uzyskać na rozbiegu jak
największą szybkość. Coś poknociłem, że w końcu wystartowałem
przy zachwianej równowadze. Błyskawiczna myśl: rany boskie, nie
przewrócić się na rozbiegu. To wystarczyło, dekoncentracja, już
próg skoczni, wybijam się za wcześnie. Straszne, lecę zupełnie
na głowę. Końce nart dostają zeskoku, jakimś cudem się odchylam,
palcami odbijam od zeskoku, zjeżdżam w dół, ale skok jest z
upadkiem. Rozpacz, łzy leją mi się po policzkach, co za straszny
pech. Przez dwa tygodnie skoków na olimpijskiej skoczni
lądowałem najdalej ze wszystkich dwuboistów, nigdy ani razu się
nie przewróciłem i musiało to mieć miejsce akurat teraz. Byłem
zdruzgotany, kompletnie załamany.
Kończy się pierwsza seria skoków, a ja na tablicy
wyników jestem ostatni. Kątem oka widzę, że na bardzo dobry
miejscu jest Olek Kowalski, a Raszka i Krzeptowski daleko.
Ja na ostatnim miejscu – nie ma już przy mnie
tłumu wielbicieli. Przyszedł trener, kochany „Wujek Orlewicz”,
on jeden nie stracił we mnie wiary. Nie rugał, nie dawał żadnych
rad, zagadywał mnie o Zakopanem. W dwóch następnych seriach
skoków musiałem być bardzo ostrożny. Skaczę więc z rezerwą, ale
pewnie – 72,5 i 74 m, ostatecznie zajmuję dziewiąte miejsce.
Olek Kowalski jest piąty. na nim więc koncentruje się uwaga i
sympatia kibiców oraz kierownictwa. Dopiero gdy ochłonąłem z
rozpaczy, przyszedł w naszym hotelu „Cortina” czas na trzeźwą
ocenę sytuacji. Do pierwszego w konkursie Moszkina ze Związku
Radzieckiego straciłem 14,5 punktu, do Olka zaledwie 6,5 punktu,
ale przecież lepiej od nich biegałem. prócz fenomenalnego
Norwega Stenersena, który był w skokach przede mną na drugiej
pozycji, mogłem wszystkich innych konkurentów nalać w biegu od 2
do 6 minut.
Liczyłem się również z tym, że znajdujący się
po skokach za mną na dalszych pozycjach tacy zawodnicy, jak Fin
Korhonen, czy Norweg Barhaugen, albo Czechosłowak Melich, lepiej
ode mnie biegają, ale w sumie sytuacja beznadziejna nie była.
Gąsienica-Groń był zdruzgotany porażką w skokach. Liczył, po
udanych treningach, co najmniej na miejsce w czołowej trójce.
Postanowił więc walczyć na trasie biegu na 15 km. Całą trasę
obstawili polscy alpejczycy i hokeiści, by dopingować swoich
kolegów.
W dniu
decydującej batalii, przed biegiem na 15 km, wstałem o godzinie
7 rano. Wszyscy już byli po śniadaniu. Nie budzili mnie. Trener
zabronił. Byłem świetnie wypoczęty, ale przeraziłem się, gdyż
był najwyższy czas smarować narty. Wbiegłem więc do narciarni
lecz tam moich desek nie było. Wypadłem przed hotel. Stały
oparte o ścianę, były już wysmarowane. Zatroszczył się o to
trener Orlewicz. Głupio zapytałem go, czy dobrze są posmarowane.
Tylko się uśmiechnął. Ale po co ta mowa, miałem do niego
bezgraniczne zaufanie. Potem wypadki toczyły się błyskawicznie.
Miałem 30 – ty numer startowy. Przede mną z numerem 29 – tym
biegł Melich, za mną z numerem 33 – cim świetny Stenersen.
Biegłem jak w transie, mijałem jednego przeciwnika
za drugim. Podawano mi czasy do Melicha, na 3 km byłem gorszy od
niego o 3 sekundy, na 8 km o 2 sekundy, ale Melich nie miał
szans w dwuboju, gdyż słabo wyszedł w skokach.
Od 8 km już prowadzono mnie informacjami na
punktowane miejsce. między 8 a 13 km trasa była gęsto obstawiona
przez naszych narciarzy i hokeistów. Dopingowali mnie gorąco.
Narty niosły świetnie, wypruwałem z siebie wszystkie siły.
Wiedziałem już, że biegnę po punkty, przed oczami latały mi
jakieś płatki. Na dwa kilometry przed metą dopadam świetnego
Włocha Pruckera. Jest doskonale. Za chwilę sytuacja staje się
tragiczna, bo Włoch nagle przewraca się na stromym zjeździe.
Jestem za nim tuz tuż i do słownie w ostatniej sekundzie jakimś
cudem go wymijam i wpadam w głęboki śnieg obok trasy. podnoszę
się – narty całe – biegnę dalej, mijam Włocha, wpadam na metę.
Podbiegają do mnie ludzie, gratulują, jestem
oszołomiony. Ktoś mnie całuje. Nagle dziennikarze i trenerzy ze
Związku Radzieckiego przybiegają do mnie i mówią, że zdobyłem
brązowy medal. Radość, gratulacje.
Rosjanie zapraszają mnie do swojego autokaru.
Jedziemy razem do hotelu. Wszyscy są zdenerwowani i czekają na
oficjalne potwierdzenie wyników. Wszystko się potwierdza brązowy
medal. W przerwie meczu hokejowego ZSRR – USA odbywa się
ceremonia wręczenia medali za dwubój klasyczny. Norweg Stenersen
na najwyższym podium, Szwed Eriksen drugi, ja trzeci. Oni
ogromne chłopiska, nawet pasowałoby mi stanąć między nimi na
najwyższym podium, gdyż byłem najmniejszy. Do srebrnego medalu
zabrakło mi 7 sekund, może gdyby nie ten nieszczęsny Włoch,
który zatarasował mi drogę. Straciłem tam więcej niż 7 sekund.
Na stadionie gasną światła, tylko na nas padają reflektory.
Widzę polską flagę na maszcie. Jest mi dobrze, bardzo dobrze,
ale tracę głowę, nie wiem jak się zachować. W końcu Stenersen i
Eriksen gratulują mi pierwsi zamiast ja im. A jednak Józef Rubiś
miał nosa. Przepowiedział mi ten brązowy medal.
Wyniki kombinacji klasycznej podczas VII Zimowych Igrzysk w
Cortinie d Ampezzo (1956) - pierwsza dziesiątka
Imiê i nazwisko zawodnika |
Kraj |
Nota za skok |
Nota za bieg |
Nota łczna |
1.
Sverre Stenersen |
Norwegia |
215,0 pkt |
240, o pkt |
455, 0 pkt |
2.
Bengt Eriksson |
Szwecja |
214, 0 pkt |
223, 4 pkt |
437, 4 pkt |
3. Francieszek Gąsienica-Groń |
POLSKA |
203, 0 pkt |
233, 8 pkt |
436, 8 pkt |
4.
Paavo Korhonen |
Finlandia |
196, 5 pkt |
239, 097 pkt |
435, 597 |
5.
Arne Barhaugen |
Norwegia |
199, 0 pkt |
236, 581 |
435, 581 pkt |
6.
Tormod Knudsen |
Norwegia |
203, 0 pkt |
232, 0 pkt |
435, 0 pkt |
7.
Nikołaj Gusakow |
ZSRR |
200, 0 pkt |
232, 3 pkt |
432, 3 pkt |
8.
Alfredo Prucker |
Włochy |
201, 0 pkt |
230, 1 pkt |
431,1 pkt |
9.
Eeti Olavi Nieminen |
Finlandia |
206, 0 pkt |
224, 4 pkt |
430, 4 pkt |
10.
Leonid Fedorow |
ZSRR |
201, 0 pkt |
228, 5 pkt |
429, 5 pkt |
Na
trzydziestu sześciu startujących Polak zajął doskonałe trzecie
miejsce z notą 436, 8 pkt, w skokach był dziesiąty ze skokami na
66, 5 m, 72, 5 m, 71, 5 m, a w biegu zajął 7 miejsce). Po
zakończeniu startów olimpijskich w 1956 r. Franciszek
Gąsienica-Groń startował w kombinacji do 1964 roku. Za swój
medal olimpijski otrzymał talon na motocykl WFM (popularna „wuefemka”).
Startował nadal, ale już bez tak wielkich i spektakularnych
sukcesów. Podczas Mistrzostw Świata w 1958 r. był 24 w
kombinacji. Do jego sukcesów należą także starty w mistrzostwach
Polski. Franciszek Gąsienica-Groń był mistrzem Polski w
kombinacji klasycznej w roku 1958, podczas zawodów w
Wiśle-Szczyrku, czterokrotnym wicemistrzem kraju: w kombinacji
klasycznej (1956, 1957, 1959) i w skokach (1957). W 1957 r.
doznał bardzo poważnej kontuzji podczas konkursu skoków
rozegranego w ramach Memoriału imienia Bronisława Czecha i
Heleny Marusarzówny. Upadek na Krokwi zakończył się dla
Franciszka Gronia fatalnie: rozległy wstrząs mózgu, poważnie
uszkodzone kręgi szyjne kręgosłupa. Trzy dni w szpitalu
znajdował się w stanie śpiączki. Po wyleczeniu wrócił do skoków,
ale już na krótko i po zakończeniu kariery został trenerem w
„swoim” klubie, czyli w „Wiśle”. Szczególnie ciepło wspomina
swojego trenera – Mariana Woynę-Orlewicza, który zawodnikom
wkładał cegły do plecaka, gdy szli nocą na zgrupowanie na
Kondratową. Był dla zawodników wielkim autorytetem, jako
zawodnik i trener. F
Ostatnio Pan Franciszek opowiadał o swoim skoku olimpijskim
podczas Pucharu Świata w skokach w Zakopanem w styczniu 1998
roku. Wspomniał wspaniały moment, kiedy biało-czerwona poszła do
góry, a on stał na podium z brązowym medalem olimpijskim
zawieszonym na piersi. Cieszy go fakt, że jego wnuk, Tomasz
Pochwała idzie w jego ślady.
Tekst pochodzi z książki J.
Fischera, Matzenauera, J. Kapeniaka, Kronika śnieżnych
tras, Warszawa 1977.
Wojciech Szatkowski
Muzeum Tatrzańskie
|